Jeszcze wiosną zaczął chodzić mi po głowie plan, by tegoroczny urlop spędzić gdzieś w krajach bałtyckich. To Unia Europejska, więc nie spodziewałam się problemów z wjazdem na paszporcie covidowym, blisko i sensownie cenowo. No i to takie rejony, które jednak lepiej odwiedzić latem ze względu na pogodę, a ja w normalnych czasach raczej rzadko wyjeżdżam na urlop w lecie - teraz więc była dobra okazja, by się tam wybrać, skoro nie wiadomo, jak to wszystko będzie wyglądało z podróżami na jesieni... Zatem kraje bałtyckie. Jeśli chodzi o Litwę i Łotwę, to miałam dotąd okazję być tylko w Wilnie i Rydze, o Estonię dotąd nie zahaczyłam, więc wiedziałam, że na pewno będę chciała zacząć urlop od Tallina. Ale co dalej? Jechać potem do Łotwy lub Litwy, wszędzie zatrzymując się tylko na chwilę? Nawet w mojej głowie ten plan brzmiał słabo. W końcu zarezerwowałam loty do i z Tallina, od soboty do soboty. I stwierdziłam, że pozwiedzam sobie Estonię także poza stolicą :).
Moja wiedza o Estonii z turystycznego punktu widzenia była bardzo uboga - jest Tallin, wpisany na listę UNESCO, jest uniwersyteckie Tartu... I to by było na tyle? Do tego Estonia kojarzyła mi się z przyrodą w stylu Szwecji czy Finlandii, dużo jezior, dużo lasów. Podjąwszy decyzję, że chcę cały urlop spędzić w tym kraju, zaczęłam szukać informacji, wiedząc, że będzie mnie ograniczał brak samochodu. Im więcej czytałam, tym bardziej odnosiłam wrażenie, że większość turystów przylatuje do Tallina i albo skupia się na samym mieście, ewentualnie zwiedza okolice - głównie Park Narodowy Lahemaa. Przyznam, że ten ciągnął i mnie, ale z braku dobrze dopasowanego transportu publicznego zarezerwowałam zorganizowany objazd... który odwołano na wieczór przed. Biorąc pod uwagę pogodę, nieszczególnie było mi żal, bo plan zamieniłam na Haapsalu - tam było się przynajmniej gdzie schować przed deszczem. Poza tym postanowiłam pojechać z Tallina do Tartu, potem do Viljandi i na koniec do nadmorskiego kurortu, Parnawy. Tym sposobem mogłam trochę zobaczyć w kraju, ale nie było to wariackie i intensywne zwiedzanie. Przy większej ilości czasu i lepszej pogodzie spróbowałabym zapewne jeszcze jednego podejścia do parku Lahemaa, podjechałabym też do leżącej przy granicy z Rosją Narwy. Mimo wszystko uznałam, że pięć miast w niecałe osiem dni to i tak całkiem nieźle ;).
Mówiąc o transporcie publicznym w Estonii, człowiek ma na myśli głównie autobusy. Połączeń kolejowych w kraju nie ma wiele, a te, co są, łączą zazwyczaj Tallin z większymi miastami. Zatem mogłam pojechać pociągiem z Tallina do Tartu, ale żeby dostać się do położonego niecałe 80 km dalej Viljandi, musiałam wsiąść do autobusu... albo jechać pociągiem z powrotem do Tallina i potem do Viljandi, co się nie opłacało ani finansowo ani czasowo ;). Na szczęście połączeń autokarowych jest całkiem sporo, a dwie największe firmy operujące w kraju to LUXExpress i GoBus. Ja jeździłam tym pierwszym, za bilety płacąc od 5 do 9 € (w zależności od długości trasy i z jakim wyprzedzeniem dokonana była rezerwacja) i byłam bardzo zadowolona. Wszystko jeździło punktualnie jak w zegarku, było czysto, dużo miejsca na nogi, internet śmigał, przy każdym fotelu ekran dotykowy z grami, filmami i muzyką, do tego darmowe ciepłe napoje... No kurczę, wolałam to od bezprzedziałowych estońskich kolei ;).
Lotnisko w Tallinie to główny port lotniczy w kraju - jest niewielkie, ale zadbane i zmodernizowane. Do tego położone w samym mieście, więc bez problemu dojedziemy tam transportem publicznym (tramwaj nr 4 albo autobusy) za zaledwie 1,50 €. Mimo sezonu wakacyjnego i internetowego straszenia, że przez pandemię wszystko teraz na lotniskach trwa wieki i dobrze być nawet parę godzin przed wylotem - w Tallinie tego nie czuć. Wszystko poszło szybko i sprawnie, w obie strony :)
Jedyne, co mnie nieco stresowało w tym wyjeździe, to... pogoda. Znajomi się ze mnie nabijają, że mam talent do psucia pogody, gdziekolwiek pojadę, a na północy to o gorszą pogodę nietrudno. Jednak ciężko nie zgrzytać zębami, gdy w Estonii jest 25 stopni i słońce, idealne lato... które kończy się w dniu mojego przyjazdu. A potem już tylko kilkanaście stopni i zapowiadane codziennie deszcze i burze. Oczywiście liczyłam na to, że nie będzie przecież padać 24/7, znajdzie się trochę bezdeszczowych chwil, a może i słońce się czasem gdzieś przebije. Ubrania zapakowałam jednak na te kilkanaście stopni i choć miałam jedno przedpołudnie, gdy chodziłam w krótkim rękawku, to zdarzało mi się też marznąć w bluzce, dwóch swetrach i kurtce, klnąc w duchu, że więcej swetrów nie wzięłam... Przemokłam, zmarzłam, przewiało mnie, wróciłam z przeziębieniem, ale kurczę, warto było!
DZIEŃ 1. PRZYLOT DO TALLINA
Lot był popołudniowy - tak, że w Estonii wylądowałam tuż po 14. Na szczęście przejście przez lotnisko zajęło chwilę, na tramwaj trafiłam idealnie, a i dojazd do centrum długo nie zajął. Zatem krótko po 15 byłam już zameldowana, zostawiłam bagaż w hotelu i mogłam wybrać się na zwiedzanie. Był to ostatni dzień estońskiego lata - wciąż świeciło słońce i temperatura przekraczała 20 stopni. Nie chciałam więc niczego zwiedzać w środku, ale skorzystać z tego, że mogę pospacerować po starym mieście, zjeść obiad w ogródku restauracji i porobić trochę zdjęć zabytków na tle niebieskiego nieba ;). Do tego trwały Dni Tallina, więc na mieście odbywały się różne koncerty i wydarzenia - niby ogrodzone barierkami, bo pandemia, ale miasto i tak było pełne życia. A że turyści w większości ze wschodu, więc i przestrzeganie ograniczeń covidowych nie do końca im wychodziło ;). Po tym pierwszym spacerze już wiedziałam, że Tallin będzie moją stolicą numer jeden, jeśli chodzi o kraje bałtyckie!
Pierwsze dwie noce spędziłam w Tallinie, wynajmując pokój w Hotel Meltzer Apartments. To czterogwiazdkowe studia przy ulicy Luise (kilka-kilkanaście minut piechotą do historycznego centrum). A na tyle na uboczu, że było cicho i spokojnie, o ile - oczywiście - inni turyści trzymali swoje dzieciaki w miarę pod kontrolą ;). Spory pokój z małym aneksem kuchennym, łazienka z prysznicem, czysto i fajnie, internet śmigał. Za nocleg tutaj zapłaciłam 48,60 € / noc. Jedyny problem był z tym, że nikogo nie było na recepcji przez większość czasu, więc wymeldowałam się po prostu zostawiając klucz na biurku - było mi to o tyle nie na rękę, że miałam nadzieję zostawić bagaż na resztę dnia, a nie było ani z kim tego przedyskutować, ani gdzie zostawić, by plecak nie był na widoku dla innych gości. W efekcie wymeldowałam się ze wszystkimi rzeczami i zapłaciłam za przechowanie bagażu na dworcu.
DZIEŃ 2. WYPAD DO HAAPSALU
Na niedzielę miałam w planach wspomniany już park Lahemaa, ale wycieczkę mi odwołali... Poprzeglądałam foldery wzięte z informacji turystycznej, połączenia autobusowe i plan B szybko się wyklarował - nadmorskie Haapsalu. Nawet jeśli dzień wcześniej nawet o nim nie słyszałam ;). Prognoza zapowiadała mi tam około dwóch godzin okienka pogodowego i faktycznie udało mi się pospacerować nadmorską promenadą i po starym mieście przy odrobinie słońca. A kiedy zaczęło padać, poszłam zwiedzać stary Zamek Biskupów i katedrę, potem zaś schowałam się w knajpce na obiad i gorącą herbatę. Czekając na autobus powrotny do Tallina, przyjrzałam się też starej stacji kolejowej - kiedyś do Haapsalu kursowały pociągi, ale trasę zawieszono. Obecnie stacja robi za muzeum kolei i dworzec autobusowy.
DZIEŃ 3. ZWIEDZANIE TALLINA I PRZEJAZD DO TARTU
Poniedziałek w pełni przeznaczyłam na Tallin i dopiero na miejscu dotarło do mnie, że była to nie najlepsza decyzja. W końcu nie powinno być dla mnie zaskoczeniem, że w poniedziałki właściwie wszystkie muzea są pozamykane, choć w Estonii zaskoczyło mnie, że sporo miejsc zamyka się też we wtorki, a czasem i w środy. Na szczęście przez pierwszą połowę dnia pogoda postanowiła ze mną współpracować i było całkiem ładnie, a potem też nie było aż tak źle - trochę padało, trochę się przejaśniało. Zajrzałam do katedry prawosławnej i protestanckiej, jeszcze raz obeszłam historyczną starówkę, tym razem wchodząc też na punkty widokowe. Po obiedzie wybrałam się jeszcze na wybrzeże, choć słynne muzeum morskie Lennusadam było zamknięte, mogłam jednak obejrzeć statki z zewnątrz. W drodze na dworzec zatrzymałam się jeszcze w artystycznej, kreatywnej okolicy Telliskivi - pełnej kawiarenek i sztuki ulicznej. Późnym popołudniem wsiadłam w pociąg do Tartu i już dwie godziny później kierowałam się do miejscowego hostelu.
No właśnie, po czterogwiazdkowym hotelu hostel w Tartu zwracał na siebie uwagę ;). Nie widziało mi się jednak szukanie bardziej wymyślnego noclegu, kiedy na miejsce dotarłam po 20, a wiedziałam, że z samego rana się wymelduję i pójdę zwiedzać. Potrzebowałam prysznica, łóżka i żeby było czysto. Za indywidualny pokój w hostelu Looming zapłaciłam 38,70 € i miałam w cenie śniadanie, które wyglądało w sposób: bierz, co chcesz z lodówki, co nie jest opisane jako czyjeś prywatne. Problemem był tylko niesięgający mojego pokoju internet, ale co szkodzi być offline przez tych parę wakacyjnych godzin... ;)
DZIEŃ 4. ZWIEDZANIE TARTU I PRZEJAZD DO VILJANDI
Jak to ja - w nowym miejscu spałam źle, więc na nogach byłam już po 6. Zjadłam szybkie śniadanie, spakowałam się, zostawiłam bagaż w recepcji i wyszłam zwiedzać Tartu. Był to kolejny dzień, gdy pogoda miała się zepsuć dopiero po południu, więc chciałam w 150% wykorzystać poranne słońce. Spacer wzdłuż rzeki Emajõgi i po parku Ülejõe, błądzenie po uliczkach starego miasta, miejscowy ogród botaniczny, wzgórze katedralne z potężnymi ruinami starej katedry... Choć Tartu nie dorównuje Tallinowi, szybko wpadło mi w oko. Gdy pogoda zaczęła się psuć, przyszedł czas na lunch, zwiedzanie kościołów i wizytę w Muzeum Uniwersytetu w Tartu. Jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu kompletne załamanie pogody nastąpiło akurat w momencie, gdy wsiadałam w autobus do Viljandi - wtedy lunęło już tak, że właściwie niewiele było widać przez szybę przez większość podróży. Ściskając w dłoni parasol, który wiatr usilnie próbował mi wyrwać, dotarłam do kolejnego hostelu i nie zamierzałam już stamtąd wychodzić tego wieczoru ;).
Hostel Ingeri, położony w samym sercu Viljandi, był moim najtańszym noclegiem podczas całego wyjazdu - zapłaciłam tu 31,50 €. Aż nie chce się w to wierzyć, biorąc pod uwagę, że warunki były bardzo niehostelowe :). Duży pokój z wygodnym łóżkiem (ba, nawet dwoma) i kanapą, telewizorem, spora łazienka - wszystko czyste i świeżo wyremontowane. Tuż za oknem miałam zabytkowy kościół św. Jana, czyli byłam naprawdę obok centrum, ale też potrzebowałam zatyczek do uszu, żeby spać mimo bijących dzwonów...
DZIEŃ 5. ZWIEDZANIE VILJANDI I PRZEJAZD DO PARNAWY
Tak sobie myślę, że podczas całego tego wyjazdu to nigdzie nie zmarzłam tak jak w Viljandi. Od rana było ciemno i wietrznie, termometr pokazywał 12 stopni, ale odczuwalna na wietrze wynosiła około 10. To był ten moment, gdy nałożyłam na siebie wszystko, co miałam, ale i tak zamarzałam. Wybrałam się na poranny spacer po miasteczku, które jest urocze, ale malutkie i właściwie po godzinie doszłam do wniosku, że chyba widziałam już wszystko... :P Wróciłam na trochę do hostelu, by się jeszcze rozgrzać przed wymeldowaniem, po czym stwierdziłam, że idę na kilkunastokilometrowy spacer wokół jeziora Viljandi. Nie wyszło, bo mapy Google'a kompletnie pogubiły się na istniejących i nieistniejących ścieżkach i szybko się zorientowałam, że idę nie tam, gdzie chcę. A do tego pogoda coraz bardziej zaczynała się psuć - wróciłam więc do centrum Viljandi i znalazłam fajną knajpkę na obiad akurat wtedy, gdy z nieba leciały już potoki deszczu. Według prognozy miało padać już do końca dnia, ale na szczęście prognozom pogody można wierzyć tak jak politykom. I nagle deszcz zniknął, a silny wiatr rozwiał chmury i wyszło słońce. Miałam ledwie godzinę, zanim przyszło mi się zbierać na autobus do Parnawy, ale nie mogłam zmarnować takiej pogody! Szybko zeszłam jeszcze nad jezioro, obeszłam centrum Viljandi pod niebieskim niebem, na koniec weszłam też na punkt widokowy na wieży ciśnień... Kierując się do Parnawy - oczywiście w kolejnej fali deszczu - miałam poczucie, że z tego małego miasteczka wycisnęłam, ile się dało :)
W Parnawie planowałam spędzić dwie noce, więc tu już nie decydowałam się na kolejny hostel, ale raczej na prywatne mieszkanie - w nadmorskim kurorcie wychodziło zdecydowanie taniej niż hotele. Jon's Apartments znajdują się w starym domu przy ulicy Suur-Sepa. Przyznam, że jak zobaczyłam stary, drewniany budynek, to zaczęłam się zastanawiać, jak on przetrwa nadciągającą burzę. Ale choć w nocy miałam wrażenie, że sufit mi trzeszczy nad głową (a mieszkałam na samej górze), to jednak mieszkanie było odnowione i zadbane i nic nie przeciekało ;). Sypialnia z wygodnym łóżkiem, jadalnia z aneksem kuchennym, spora łazienka, dobry internet, cicha okolica - kilkanaście minut piechotą do centrum Parnawy. Za całość płaciłam 47 € / noc.
DZIEŃ 6. ZWIEDZANIE PARNAWY
Po nocnej burzy ranek przywitał mnie znowu silnym wiatrem, a ciemne chmury zwiastowały kolejne ulewy. Nic to, ogarnęłam jakieś śniadanie, wzięłam aparat i poszłam zwiedzać. W Parnawie Google nie podpowiedział mi żadnego adresu informacji turystycznej, bo cóż - okazało się, że takowej nie ma. Na drzwiach ratusza była jedynie karteczka, że mapki można dostać w jednym z butików, który i tak z rana był jeszcze zamknięty. Parnawa to podobno najpopularniejszy nadmorski kurort Estonii, taki ichniejszy Sopot, więc spodziewałam się, że w sezonie ciągle będą tu ludzie - jak nie na plaży, to w miasteczku. Cóż, wygląda na to, że sierpień jest już po sezonie, bo naprawdę było tu pusto, a hasło reklamowe letnia stolica Estonii w ogóle do mnie nie trafiło. Wzięłam jednak mapkę, z której wynikało, że mało co tu jest do zobaczenia - główną atrakcją są plaże. Prognoza zapowiadała przejaśnienia na późne popołudnie, więc wróciłam na trochę do mieszkania, by się ogarnąć... i chyba się zdrzemnęłam na jakąś godzinę przy deszczu bijącym w okna. Gdy ulewa zamieniła się w mżawkę, postanowiłam pójść nad morze i w którejś z tamtejszych restauracji poczekać przy obiedzie, aż się rozjaśni. Okazało się, że naprawdę musi być po sezonie, bo wszystkie nadmorskie knajpy były zamknięte, a wiatr tak urywał głowę, że szybko zwiałam do centrum. Zjadłam lunch, poszłam do muzeum miejskiego i wreszcie się doczekałam poprawy pogody. Więc choć dalej masakrycznie wiało, na zakończenie dnia wybrałam się na spacer po nadbałtyckiej plaży.
DZIEŃ 7. POWRÓT DO TALLINA
Check-out w Parnawie miałam do godziny 12, check-in w Tallinie od godziny 14, a przejazd między dwoma miastami zajmuje ok. 2 godzin. Zarezerwowałam więc autobus na 12, stwierdziwszy, że będę miała jeszcze trochę czasu na spacery po obu miastach. W świątecznym klimacie, bo w piątek akurat przypadał Dzień Odzyskania Niepodległości i wszędzie łopotały niebiesko-czarno-białe flagi. Ulewa za oknem szybko mi uzmysłowiła, że z porannego spaceru po Parnawie to raczej nic nie wyjdzie - zebrałam się jedynie po słodyczowe zakupy do pobliskiego sklepu z myślą, że taniej mi to wyjdzie w Parnawie niż w historycznym centrum Tallina. Im bardziej na północ jechałam, tym szybciej poprawiała się pogoda i estońska stolica przywitała mnie słońcem... i zimnym wiatrem. Szybko wyrzuciłam z głowy optymistyczny pomysł, by zdjąć kurtkę. Zostawiłam rzeczy w hotelu i wybrałam się na miasto - najpierw zobaczyć muzeum w więziennych celach KGB, a potem na spacer wzdłuż morza i portu, do nieco oddalonego od centrum parku. Chciałam zobaczyć słynny barokowy pałac Kadriorg i udało się, lecz tylko z zewnątrz - zamknięte, bo święto.
Na ostatnią noc urlopu chciałam mieć najwygodniejszy nocleg - zwłaszcza, że tym razem wiedziałam, że pobyt wykorzystam w pełni. W końcu zameldowałam się od razu o 14, a mając wylot o 14:50 następnego dnia, mogłam przebywać w pokoju aż do wymeldowania o 12. Czterogwiazdkowy Hestia Hotel Europa parę minut piechotą od centrum, a kompletnie wyciszony, pełna wygoda, śniadanie w cenie - wszystko za 53,76 €. Idealny nocleg na koniec wakacji :).
DZIEŃ 8. OSTATNI SPACER PO TALLINIE I POWRÓT DO WIEDNIA
Wstałam bez pośpiechu przed 8, ogarnęłam się, zeszłam na śniadanie i ok. 9 byłam gotowa na ostatni spacer po tallińskiej starówce. Pogoda nie mogła się zdecydować, czy chce mnie pożegnać słońcem czy deszczem, więc rankiem miałam i to i to ;). Połaziłam sobie jeszcze po opustoszałym w sobotni poranek centrum, wiedząc, że i tak o tej porze wszystko jest pozamykane. W końcu zebrałam się do hotelu, spakowałam, wymeldowałam i skierowałam na lotnisko... Tydzień w Estonii zleciał mi w mgnieniu oka i powiedziałabym, że aż nie chciało się wracać do Wiednia, ale nie byłaby to prawda. W Wiedniu było wtedy ponad 25 stopni w cieniu, a zdecydowanie była to temperatura, za którą mój organizm się już bardzo stęsknił ;).
Jestem bardzo zadowolona z wyboru Estonii, zwłaszcza, że nawet mi wydawała się ona dość nieoczywistym kierunkiem na wakacje. Przez większość czasu miałam pogodę, którą ciężko mi było nazywać latem i z perspektywy czasu wiem, że powinnam była wziąć więcej ciepłych ubrań. Przezornie wzięłam aspirynę i neoangin :P. Sam kraj wydał mi się ciekawym połączeniem północy i wschodu Europy. Drewniane, skandynawskie domki, przyroda pełna jezior i lasów, zdecydowanie północna pogoda, czystość i organizacja, prawie wszędzie dało się dogadać po angielsku i zapłacić kartą. A przy tym niższe, wschodnioeuropejskie ceny, olewanie zasad i przepisów (jak weszłam w maseczce do sklepu, to kasjerka od razu mnie zagadała po angielsku - miejscowi ani turyści ze wschodu nie nosili przecież maseczek... :P ) i jednak znacznie większa otwartość na ludzi niż na północy. Wszędzie króluje (naturalnie poza estońskim) język rosyjski, ale - jak już wspomniałam - po angielsku też idzie się nieźle dogadać, nawet jak nie mówią dobrze, to przynajmniej próbują :). Tylko raz starsza pani w muzeum w Parnawie na moje nieśmiałe English? zaczęła do mnie mówić powoli i wyraźnie po rosyjsku - i w sumie ogarnęłam, o co jej chodzi, a tak ją to ucieszyło ;).
I standardowo, finansowe podsumowanie - jak taka Estonia wyszła cenowo?- 66,99 € - lot Ryanair Wiedeń-Tallin-Wiedeń + priority w obie strony
- 312,24 € - noclegi
- 56,93 € - transport publiczny
- 46,50 € - zabytki*
- 49,23 € - wszelakie zakupy (w tym trochę słodyczy, które zabrałam do Austrii ;) )
- 102,20 € - jedzenie na mieście
- 23,20 € - pamiątki**
Łącznie cały urlop wyniósł mnie ok. 660 € (3.027 zł) i wydaje mi się to naprawdę bardzo spoko ceną za tygodniowy wyjazd, w którym sporo jeździłam, co nieco zwiedzałam, jadałam na mieście i generalnie faktycznie korzystałam z tych wakacji w każdy możliwy sposób :)
* Jak już wspomniałam, trochę strzeliłam sobie w kolano, planując zwiedzanie Tallina na poniedziałek i piątek, który był świętem państwowym. W efekcie poza celami KGB nie byłam w żadnym muzeum w estońskiej stolicy, a parę naprawdę wpadło mi w oko. Najprawdopodobniej kiedyś będę się jeszcze czaiła na tanie loty do Tallina po prostu na weekend - i wtedy pozwiedzam wszystkie muzea po kolei ;)
** O ile sam Tallin jest mocno turystyczny i sklepów z pamiątkami tu mnóstwo, to poza nim różnie z tym bywało. W Tartu było ok, choć niewielki wybór, w Viljandi kompletnie nic - pani w informacji powiedziała, że pamiątek mogę poszukać w sklepach z rękodziełem, ale takich to ja akurat nie zbieram. W Parnawie też nic, choć niby taki kurort... - pocztówki mignęły mi tylko przez szybę oddziału pocztowego, ale był i tak zamknięty, bo święto. Zatem magnesy z wyprawy przywiozłam tylko dwa - z Tallina i Tartu, a w pocztówki też przezornie zaopatrzyłam się w stolicy. Dość drogie okazały się znaczki - 1,90 € przy kupnie na poczcie, aż po 2,20 €, gdy kupuje się w sklepikach z pamiątkami.
0 Komentarze