Najpierw jeden pociąg z Wiednia do Wiener Neustadt. Potem drugi z Wiener Neustadt do Pernitz-Muggendorf. Teoretycznie co jakiś czas kursują też pociągi bezpośrednie, ale nie dość, że rzadziej, to jeszcze jazda trwa dłużej niż z przesiadką. Potem jeszcze kawałek autobusem - z dworca na przystanek Myrafälle, bądź też któryś z kolejnych, w zależności od tego, gdzie chcemy zacząć trasę. Na każdą z przesiadek ma się kilka minut, co zazwyczaj nie jest dla mnie problemem, ale tutaj już pierwszy pociąg miał kilka minut opóźnienia. Drugi na szczęście też. Na dworzec w Pernitz-Muggendorf dotarłam na dwie minuty przed odjazdem autobusu, ale żadnego jeszcze nie widziałam w zasięgu wzroku. To znaczy widziałam, ale stały z boku, nie na przystankach, więc uznałam, że to nie te, mój musi jeszcze przyjechać. Po jakichś dziesięciu-piętnastu minutach, gdy myślałam, że zamarznę na tym przystanku i chyba jednak autobus odjechał przed czasem, kierowca jednego z tych na poboczu wyświetlił dawno wyczekiwany numer i podjechał na przystanek. Dlaczego ruszył z piętnastominutowym opóźnieniem, chociaż już i tak stał i czekał obok? Nie mam pojęcia. Ale już od dawna uważam, że trzeba mieć cierpliwość, czas i pieniądze, by korzystać z austriackiego transportu publicznego... ;) Pewnie też dlatego, choć wodospady na rzece Myra ciągnęły mnie od wieków, ciągle nie mogłam się przełamać, by potrzebować trzech środków transportu na przejazd 65 kilometrów. Nie zaprzeczę jednak, że warto było się przełamać ;). A jeszcze lepiej byłoby to zrobić wiosną, no ale...
Myrafälle, czyli wodospady na rzece Myra to jedna z najpopularniejszych atrakcji przyrodniczych w pobliżu Wiednia. Wybrałam się tam jesienią i nie był to najlepszy czas na oglądanie wodospadów, bo Myra po upalnym lecie pozostała jedynie cieniutkim strumieniem. Oglądając zdjęcia, gdzie po skałach przelewają się hektolitry wody, wyobrażałam sobie spacer po drewnianych mostkach nad potężnymi wodospadami. Tak to zapewne wygląda wiosną, po roztopach... Teraz szłam przed siebie, święcie przekonana, że te cienkie strumyczki, których czasem w ogóle nie widać, to przedsmak prawdziwego wodospadu... dopóki nie doszłam do wyjścia i tabliczki z informacją, że Myrafälle to było właśnie to, co minęłam. Czyli mostki nad porośniętymi mchem skałami, między którymi czasem sączyła się woda. A kurczę, byłam tam po paru deszczowych dniach!
Podobno 2021 był pierwszym rokiem w historii, gdy przez jakiś czas Myra kompletnie wyschła, a na początku jesieni wody było o 75% mniej niż normalnie. Jak wspomniano na oficjalnej stronie tej okolicy: zmiany klimatyczne można zobaczyć lub odczuć także tutaj. Nie dość, że zimą spadło mało śniegu, to okolice Myrafälle doświadczyły jednego z najgorętszych lat w historii - nie pomogły tu nawet wybitnie chłodne i deszczowe miesiące: kwiecień i maj. Przyszedł potem wyjątkowo suchy czerwiec, ciepłe lato i efekt mamy jak na zdjęciach...
Biorąc pod uwagę, że z Wiednia trzeba przejechać te 65 kilometrów, by się tutaj dostać, nie warto tu przyjeżdżać tylko dla samych wodospadów. Nawet w sezonie, kiedy są one znacznie bardziej widowiskowe ;). Szlak wzdłuż rzeki jest bardzo krótki, więc skupiając się tylko na Myrafälle, więcej czasu spędzimy jadąc w jedną stronę, niż będąc na miejscu. Warto więc połączyć wodospady z pobliskim wąwozem Steinwandklamm, na które można kupić bilet łączony za 8 € (wstęp na same Myrafälle kosztuje 5 €). Bilety są dostępne w kasie na miejscu, w automatach biletowych obok parkingu oraz przez internet.
Według mapki, którą dostałam przy wejściu, trasa z parkingu przez wodospady, wąwóz i z powrotem liczy sobie ok. 9 kilometrów i powinna zająć 4 godziny. Mój telefon odmierzył ok. 10 kilometrów i 3,5 godziny, choć wiadomo, wszystko zależy też od ilości postojów po drodze ;). Może kiedy w rzece jest dużo wody i człowiek zatrzymuje się co i rusz, żeby robić zdjęcia, to i 4 godziny to za mało ;).
Mamy tutaj dwa szlaki: żółty i niebieski. Żółty biegnie przez wodospady, mija się niewielki staw, przy którym znajdziemy gospodę, plac zabaw, darmowe i dobrze utrzymane toalety, a potem dalej tym szlakiem przez las aż do wejścia na teren Steinwandklamm. Tutaj zaczyna się niebieski szlak, którym przejdziemy wąwóz, a potem wrócimy z powrotem na parking przy Myrafälle, nie wracając już jednak na biletowany obszar wodospadów.
Mamy tutaj dwa szlaki: żółty i niebieski. Żółty biegnie przez wodospady, mija się niewielki staw, przy którym znajdziemy gospodę, plac zabaw, darmowe i dobrze utrzymane toalety, a potem dalej tym szlakiem przez las aż do wejścia na teren Steinwandklamm. Tutaj zaczyna się niebieski szlak, którym przejdziemy wąwóz, a potem wrócimy z powrotem na parking przy Myrafälle, nie wracając już jednak na biletowany obszar wodospadów.
Idąc z wodospadów do wąwozu, cieszyłam się, że wzięłam ze sobą mapkę. Drogi się czasem rozwidlały lub przecinały z innymi szlakami, a często oznakowanie szlaku pojawiało się dopiero ładny kawałek za takim rozwidleniem. W jednym miejscu trafiłam nawet na parę osób dyskutujących, w którą stronę iść - do wyboru były trzy drogi, a nigdzie w okolicy nie zaznaczono szlaku ;). Były to jednak, na szczęście, pojedyncze przypadki - większość czasu szlak biegł prosto i o ile człowiek szedł główną drogą, ciężko było się zgubić. Na otwartych przestrzeniach pasły się krowy, a na horyzoncie widać już było góry - bardzo się cieszyłam, że zdecydowałam się na dłuższą trasę, bo widoki były piękne.
W końcu dotarłam też do Steinwandklamm - położonego na wysokości ok. 550 m n.p.m. i uważanego za jeden z najpiękniejszych wąwozów Dolnej Austrii. Foldery informacyjne zachęcają, by wpaść tu albo zimą po roztopach, albo nawet latem, byleby po ulewnych deszczach. Jesienią ulewne deszcze nie pomogły - w wąwozie wody nie było w ogóle. Zeskanowałam bilet, wchodząc na teren Steinwandklamm i stanęłam przed tablicą informacyjną, na której znajdowały się zdjęcia rzeki i wodospadów. Za tablicą był prawdziwy wąwóz, jakże inny od zdjęć...
Steinwandklamm to wąwóz krasowy, więc woda wsiąka tu bardzo szybko. Musiałam się jednak zgodzić z folderem informacyjnym - nawet, jak nie ma tu wody, to wąwóz robi wrażenie i warto się tędy przejść. Szlak biegnie przez las i między skałami, jesienią było tu tak pusto i spokojnie - większość odwiedzających ograniczyła się jedynie do Myrafälle. Po drodze mija się parę bocznych tras dla lubiących nieco większą adrenalinę - tam zaczynają się łańcuchy i drabinki, trzeba mieć odpowiednie buty, a czasem i sprzęt. Ja trzymałam się prostej, standardowej ścieżki ;)
Zaczynając na wspomnianej już wysokości 550 m, wspinamy się wąwozem do (mijanego wcześniej na żółtym szlaku) Gasthofu Jagasitz na wysokości 706 m n.p.m. Po drodze mija się jeszcze jedną z większych atrakcji Steinwandklamm - jaskinię Türkenloch. Idąc szlakiem, musimy wejść do ciemnej jaskini (przydają się latarki w telefonie), bo choć jest ona dość krótka, to jednak przejście po drabinach po ciemku nie jest zbyt przyjemne. Robi jednak wrażenie ;)
Myrafälle i Steinwandklamm to naprawdę cudna okolica na spacery - byłam zachwycona, choć w rzece nie było wody. Chciałabym jeszcze zobaczyć całość, gdy wodospady są pełne wody (wtedy podobno całość sięga 125 m wysokości, a dziennie przelewa się przez nie ok. 5.000m3 wody!), bo jestem pewna, że efekt byłby niesamowity. Może więc którejś wiosny zacisnę zęby i znów wsiądę w jeden pociąg, w drugi, w autobus, żeby jeszcze raz przejść tę trasę, tym razem jednak nad pełnymi wodospadami ;)
0 Komentarze