Listopad to w Alpach taka pogodowa mieszanka. Można trafić na słońce rozświetlające kolorowe liście drzew, można trafić na mrozy i zaspy. Kiedy podjeżdżałyśmy do parkingu, na którym umówiłyśmy się z resztą ekipy, termometr pokazywał około zera stopni. Jedyna nadzieja w tym, że było jeszcze dość wcześnie i można było wierzyć, że po południu na słońcu zrobi się całkiem znośnie. Krótki postój na parkingu sprawił, że zaczęłam się już trząść z zimna, naciągając mocniej na uszy czerwoną czapkę. Temperatury wskazywały raczej na zimę niż jesień, więc przewodnik zarządził rozgrzewkę - pierwsze dziesięć minut ostro do góry... Aż dziwne, jak szybko zero stopni zaczęło się odczuwać jako całkiem ciepło ;).
Okolice Johnsbach, po których wędrowaliśmy, do końca 2014 roku były oddzielną gminą w Styrii, a od reformy stały się częścią gminy Admont. Johnsbach leży na terenie Parku Narodowego Gesäuse i właśnie dlatego stał się celem listopadowego wypadu. Tu zaczyna się wiele tras wędrówkowych po okolicznych lasach, górach i dolinach, po drodze można też natknąć się na okoliczne hütty - schroniska.
Szybko dotarliśmy do pierwszych mini-schronisk - położonych tuż obok siebie Humlechner Alm i Huberalm. Naturalnie w listopadzie wszystko było już zamknięte na cztery spusty, ale zawsze można było przecież usiąść na wystawionych obok ławkach, wyciągnąć własny prowiant i termosy i po prostu cieszyć się jesiennym słońcem. Odnowione w ostatnich latach almy w sezonie oferują jedzenie i picie, a ich okolice przez dwanaście miesięcy w roku - piękne widoki.
Johnsbach leży na granicy parku Gesäuse, więc dopiero po krótkim marszu trafiliśmy na tabliczkę informującą, że tu zaczyna się park narodowy. Choć niby mijaliśmy trochę strzałek wskazujących różne trasy, z moją zerową orientacją w terenie cieszyłam się, że na przedzie szedł przewodnik znający okolicę i wybierający trasę. Trasę, która tuż za Huberalm musiała zostać zrewidowana, bo jednak śnieg, lód, kondycja co niektórych (tak, moja też :P)... Początkowo planowana dłuższa trasa szybko uległa skróceniu. Choć w sumie mój telefon i tak wyliczył, że tego dnia przeszłam ponad 14 km na przewyższeniu 176 pięter - to chyba nie tak źle ;).
Po mniej przyjemnym podejściu przez las i skały (przynajmniej dla mnie, bo nie przepadam za chodzeniem po lodzie, zwłaszcza w pobliżu miejsc, z których mogę łatwo spaść ;) ), wyszliśmy na ścieżkę na nieco bardziej otwartej przestrzeni. Dla mnie to raj z fotograficznego punktu widzenia - wszędzie wokół ciągnęły się Alpy, a ja nie chciałam odkładać aparatu do plecaka... zwłaszcza, że plecak był już nieźle wypchany, bo po marszu pod górę trafiło do niego trochę warstw ubrań, w tym już niepotrzebne rękawiczki czy czapka. Było ciepło ;).
Kiedy po dłuższym podejściu dotarliśmy na wzniesienie, większość z nas wierzyła, że to cel wędrówki tego dnia. Oj, bolał wtedy widok krzyża na sąsiedniej górce - niby blisko, ale jednak znaczyło to, że dalej trzeba iść do góry. Cel - Gscheideggkogel liczy sobie 1788 m n.p.m. i jest podobno dość popularnym celem dla narciarzy na wszelakie ski toury. Podejście jest faktycznie dość łagodne, a trasa biegnie w dużej mierze przez las (choć zapewne narciarze wybierają nieco inne szlaki niż my pieszo).
O ile pod górę idzie mi się dość dobrze, to w dół jestem zazwyczaj jedną z tych osób, które wloką się na końcu. Wolę wchodzić niż schodzić, a już szczególnie, gdy podłoże zdaje się być dla mnie lodowiskiem ;). Lubię lodowiska, ale proszę mi najpierw dać łyżwy i zapewnić poziomy grunt. Nie przyspiesza marszu też fakt, że często się zatrzymuję, by robić zdjęcia, bo po prostu kocham alpejskie krajobrazy. Zatem po dłuższym postoju na Gscheideggkogel nałożyliśmy na siebie z powrotem trochę ubrań (na siedząco nie było już jakoś tak ciepło jak podczas wchodzenia pod górę...) i rozpoczęliśmy zejście, a ekipa była na tyle miła, by na mnie czekać przy bardziej stromych czy śliskich fragmentach.
W drodze powrotnej pojawiła się możliwość wyboru - czy schodzić szeroką drogą, zapewne wygodniejszą i mniej śliską, czy dalej ścieżką przez las. Widoki zapewne i tu i tu byłyby piękne, droga przez las była jednak zdecydowanie krótsza. Okazała się też całkiem wygodnym rozwiązaniem, bo byliśmy już na tyle nisko, że śniegu i lodu widzieliśmy coraz mniej. Dotarliśmy w końcu do miejsca, gdzie widoki oznaczały już znacznie więcej lasu niż gór i mogłam na spokojnie schować aparat do plecaka.
Bo w niższych partiach znów była jesień a nie zima... Cały hiking zakończyliśmy na tyle wcześnie, by jeszcze wrócić do Wiednia wkrótce po zachodzie słońca. Dla mnie był to pierwszy wypad w Alpy od lipcowego spaceru wokół Leopoldsteiner See, ale na szczęście wygląda na to, że w przyszłym roku takich górskich wędrówek po parku Gesäuse może być znacznie więcej ;).
0 Komentarze