Generalnie nie jestem zwolenniczką wyzwań czytelniczych, bo i tak mam na półce i Kindle'u więcej książek, niż jestem w stanie przeczytać. Do tego większość tych wyzwań opiera się na ilości, a przecież nie o to w tym chodzi (no i te ilości zazwyczaj są znacznie poniżej tego, co i tak czytam) albo wyborze konkretnej książki. Czyli w styczniu czytamy to, w lutym tamto, itd. Czegoś takiego też nie lubię, bo dość często wybierane są książki, które mnie nie interesują. Wiem, że chodzi o to, by odkryć coś nowego, ale niezmiennie wychodzę z założenia, że szkoda czasu na czytanie złych książek i lepiej sięgać po to, co mnie i tak ciekawi. Z takim podejściem zaskakująco przypadło mi Wyzwanie Czytelnicze Lubimy Czytać. Tu też co miesiąc padało hasło, co czytamy, ale nie było narzuconego konkretnego tytułu, jedynie sugestia. Mając zadanie w stylu przeczytam książkę napisaną przez noblist(k)ę czy przeczytam książkę z motywem śniegu, dużo łatwiej było wybrać sobie coś pod kątem własnego gustu, a jednocześnie spełnić zasady wyzwania. W większości przypadków sięgałam po książki, które i tak już miałam w zbiorach, ale parę razy szukałam czegoś nowego - niech będzie to jakieś wyzwanie ;). Książki z marca i lipca były dla mnie czymś, w co zaopatrzyłam się dodatkowo, nie interesując się wcześniej tymi tytułami. Do tego po raz kolejny sięgnęłam po twórczość Alice Munro i Stanisława Lema, do których i tak chciałam wrócić, choć pewnie nie nastąpiłoby to tak szybko.
W wyzwaniu nie chodziło tylko o czytanie, ale też recenzowanie, a LC nagradzało co miesiąc trzy najlepsze recenzje książką-niespodzianką. To była dodatkowa motywacja - przynajmniej dla mnie, bo aż trzy razy wyróżniono moje opinie (za styczeń, maj i październik) :). Tutaj postanowiłam zebrać w całość to, co przeczytałam w ramach tegorocznego wyzwania. Zdarzały mi się miesiące, w których wybierałam w danym miesiącu dwie lub trzy książki spełniające zadanie, ale nie będę Was spamowała tyloma recenzjami - wybiorę wtedy najlepsze lektury. Zatem zapraszam do podsumowania książkowego :)
Aneta Prymaka-Oniszk – Bieżeństwo 1915 [8/10]
Sięgając po tę książkę, po raz pierwszy w życiu spotkałam się ze słowem bieżeństwo. Opis mnie zaintrygował, bo choć wiedziałam, że podczas I wojny światowej ludzie uciekali przed zbliżającym się frontem, to nie zdawałam sobie sprawy ze skali problemu. A także z faktu, że ci uciekający ze wschodniej Polski (nawet jeśli Polska nie istniała wtedy od ponad 100 lat) często potem nie wracali…
Bieżeństwo 1915 to bardzo dobry reportaż, napisany przez pochodzącą ze Wschodu Anetę Prymakę-Oniszk. Przodkowie autorki byli bieżeńcami, wychowała się wśród innych ich potomków i temat ten gdzieś zawsze był w ukryciu. Mało kto jednak o nim mówił, a lata mijały i z ich upływem coraz mniej zostawało świadków tych wydarzeń. Autorka musiała więc przedzierać się przez materiały źródłowe, nieliczne pamiętniki i akty prawne z okresu I wojny światowej – niejednokrotnie wyłaniał się z nich inny obraz bieżeństwa niż ten ze wspomnień samych bieżeńców. Co też nie dziwi, bo większość rozmówców Prymaki-Onyszk była wtedy dziećmi, które inaczej postrzegały świat niż dorośli, a i czas, który upłynął od wojny, też nieco pozmieniał wspomnienia…
W Bieżeństwie 1915 autorka oddaje głos swoim bohaterom – lubię taką narrację w reportażach. Wspomnień sprzed wojny jest niewiele, dla uchodźców wraz z ucieczką skończyło się dawne życie i nie było już do niego powrotu. Nawet jeśli podczas całego pobytu w Rosji nie marzyli o niczym innym niż powrocie. Wielu z nich go nie doczekało – podróż była ciężka, wyczerpująca, brakowało jedzenia i wody, szerzyły się choroby. A potem przyszła rewolucja bolszewicka i – choć wydawałoby się to niemożliwe – życie większości bieżeńców się jeszcze pogorszyło. Późniejszy powrót do nowo utworzonego państwa polskiego też nie był łatwy, w grę wchodziła w końcu polityka – do tego przecież wielu wschodnich mieszkańców to nie byli polskojęzyczni katolicy, ale też prawosławni, muzułmanie (Tatarzy), Żydzi; nie wszyscy witali ich z szeroko otwartymi ramionami. A oni wracali do wiosek spalonych podczas wojny, gdzie cały ich dobytek już dawno rozszabrowano. Wracali często samotni, bo rodzina zmarła w Rosji i nie wiadomo nawet, gdzie są ich groby. Ale wracali, bo tam, na tych nowych polskich ziemiach był ich dom.
Muszę przyznać, że ten reportaż mnie bardzo poruszył – nie tylko ze względu na tematykę, ale też dobry styl i ciekawe spojrzenie na temat przez autorkę. O bieżeństwie się niewiele w Polsce mówi, a powinno się to zmienić – myślę, że Bieżeństwo 1915 Prymaki-Onyszk to dobry krok w tym kierunku.
Walter Tevis – Gambit królowej [7/10]
Netflixa nie mam, serialu nie oglądałam, ale musiałam się dowiedzieć, o co tyle hałasu z Gambitem królowej. Zrobiłam to więc w swój sposób – sięgnęłam po książkę. Nie wiem, na ile serial oddaje fabułę, ale to, co Tevis opisał w swojej książce szybko mnie wciągnęło i bardzo przypadło do gustu.
Jak wspomniano w przedmowie, znajomość szachów na pewno pomogłaby w odbiorze lektury, ale nie jest wymagana. Ja na szachach nie znam się kompletnie, więc choć ruchy zawodników – często dość szczegółowo opisywane – niewiele mi mówiły, to i tak czytałam opisy turniejów z przyjemnością. Podobało mi się też, jak zmieniała się z rozdziału na rozdział młoda bohaterka, Beth Harmon – od cichej i nieśmiałej dziewczynki w amerykańskim sierocińcu po gwiazdę szachów światowego formatu, która nie do końca radzi sobie ze swoim życiem. Przyznam, że nie przeszkadzałoby mi, gdyby Tevis zgłębił jeszcze bardziej psychologię postaci, choć z drugiej strony może zabiłoby to tempo akcji? Niby z rozdziału na rozdział niewiele się zmienia, a akcja przecież toczy się wartko, czytelnik co rusz zastanawia się, co będzie dalej.
Pewnie nigdy nie usłyszałabym o Gambicie królowej, gdyby nie szum wokół serialu. I sporo bym straciła, bo jest to bardzo dobra, wciągająca lektura – przy tym dość zwięzła, więc do przeczytania w kilka wieczorów, bez poczucia niepotrzebnie rozwleczonych wątków. Do tego łatwo przyszło mi polubienie bohaterki, pomimo jej niektórych irytujących zachowań – dobrze było obserwować świat szachów z jej perspektywy. Brakuje mi tu jedynie jakiegoś konkretniejszego zakończenia, ale widocznie nie można mieć wszystkiego… :)
Jillian Cantor – Stracony list [6/10]
Na tę książkę trafiłam dość przypadkowo – postanowiłam w ramach marcowego wyzwania LC przeczytać pierwszą książkę, którą serwis mi podrzuci pod tagiem Austria. Ku mojemu zaskoczeniu nie okazała się to literatura austriacka, ale amerykańska powieść historyczna, biegnąca dwutorowo – w USA podczas upadku muru berlińskiego oraz w Austrii czasów Anschlussu. Książka miała dobre opinie, zarys fabuły mnie zainteresował, więc z przyjemnością rozpoczęłam lekturę.
Stracony list jest podzielony na wiele krótkich rozdziałów, co i rusz przeskakujemy z Europy do Ameryki i z powrotem. Tym, co łączy oba wątki, jest pochodzący z okupowanej Austrii list miłosny z wyjątkowym znaczkiem. Kate – Amerykanka niemieckiego pochodzenia – znalazła ten list w zbiorach filatelistycznych swojego tracącego pamięć ojca i razem z zajmującym się filatelistyką Benjaminem próbuje dojść do tego, kim byli nadawca i adresat listu. Nazwisko na kopercie oraz sam znaczek kierują ich do rodziny Faberów, wokół których kręci się wątek austriacki. Faber to austriacki Żyd, zajmujący się grawerowaniem matryc do znaczków – list został napisany przez praktykanta zakładu do jego córki. Jakim cudem znalazł się w Ameryce? Kate próbuje rozwikłać tę zagadkę. Skoki fabuły mogą trochę irytować, choć zamysłem autorki było, że gdy Kate i Benjamin dowiadują się kolejnych faktów, dalszy ciąg historii jest nagle opowiadany z punktu widzenia bohatera, do którego udało im się dotrzeć. Samo w sobie rozwiązywanie zagadki nie ma w sobie nic z napięcia kryminałów – kiedy natrafiają na jakiś ślad, od razu łatwo odgadnąć, kogo spotkają i czego się dowiedzą. Książka nie trzyma w napięciu i już mniej więcej w połowie można obstawiać zakończenie. Które, swoją drogą, nieszczególnie przypadło mi do gustu, ale cóż poradzić?
Trzeba jednak przyznać, że Stracony list został napisany lekkim, przystępnym językiem – książkę czyta się bardzo szybko. Przeplatanie się historii prowadzi do tego, że nie chce się okładać lektury, bo przecież przerwalibyśmy w ciekawym momencie. Niby można przewidzieć, co dalej, ale przecież autorka czasem zaskakuje – tu ktoś umiera, tu komuś udaje się przeżyć, trzeba czytać dalej :). Stracony list okazał się przyjemną lekturą na dwa nieco dłuższe wieczory – zachwytu we mnie nie wywołał, ale zdecydowanie nie żałuję czasu poświęconego na lekturę.
Jakub Sawulski – Pokolenie ’89. Młodzi o polskiej transformacji [8/10]
Zastanawiałam się, czy to jest książka dla mnie – sama przecież jestem z rocznika ’89, choć już od ładnych paru lat w Polsce nie mieszkam. Patrząc na recenzje, pomyślałam jednak, że Pokolenie ’89 to może być fajne podsumowanie z punktu widzenia politycznego i socjologicznego, a do tego fajny przerywnik od innych ciężkich lektur. Zatem sięgnęłam po książkę Sawulskiego i szybko się wciągnęłam w lekturę.
Myślę, że dla mojego pokolenia większość tematów przedstawionych w książce okaże się oczywista. Autor podaje jednak dodatkowe ciekawostki, szczegółowe statystyki, wyniki badań – teraz oprócz tego, że po prostu wiem, że tak jest, mam za tym poczuciem także liczby i dane statystyczne. Jestem jednak sobie w stanie wyobrazić, że dla wielu osób z poprzedniego pokolenia (głównie tych, co jeszcze wciąż mentalnie tkwią w PRL) niektóre zawarte tu informacje mogą się okazać nawet szokujące ;). Zwłaszcza, że Sawulski dokonuje też swojej oceny różnych rozwiązań wprowadzonych w Polsce po transformacji, czasem dopowiada swoje sugestie, co mogłoby być zrobione inaczej. Może nie ze wszystkim się z nim zgadzam, ale nie mogę zaprzeczyć, że jego obserwacje i komentarze są często bardzo trafne.
Pokolenie ’89 powinno zaciekawić przede wszystkim… poprzednie pokolenia, które chciałyby zrozumieć nas, tę tak zwaną generację Y. Dlaczego tylu młodych nadal mieszka z rodzicami, czemu ludzie wiążą się kredytami na dziesiątki lat, czemu nie rwiemy się do posiadania dzieci, czemu tak namieszano z naszym wykształceniem…? Weszliśmy w dorosłość w świecie, który nam zbudowano, który nam się nie podoba… i którego sami nie chcemy zmieniać. Bo mamy dość polityki, nie wierzymy, że ktokolwiek o nas zadba i po prostu chcemy się trzymać od tego wszystkiego z daleka. A tym wszystkim jest państwo, w którym większość pokolenia ’89 żyje. Choć spora część wybrała i moją drogę, drogę emigracji – a muszę przyznać, że po tej dość pesymistycznej lekturze utwierdziłam się jedynie w przekonaniu, iż był to słuszny wybór…
Alice Munro – Jawne tajemnice [6/10]
Podobno styl Alice Munro się albo uwielbia albo szczerze się go nie znosi. Ja należę do pierwszej grupy osób – po przeczytaniu jej zbioru opowiadań pt. Zbyt wiele szczęścia byłam bardzo zachwycona lekturą. Upłynął już rok, odkąd przeczytałam tę książkę i uznałam, że to czas najwyższy, by sięgnąć po kolejne opowiadania Kanadyjki. Tym razem mój wybór padł na Jawne tajemnice.
Choć styl Munro pozostaje ten sam, dalej pasuje mi jej sposób pisania, to jednak Jawne tajemnice nie zachwyciły mnie aż tak bardzo jak Zbyt wiele szczęścia. Czegoś mi w tych opowiadaniach brakowało. Przede wszystkim sensownych zakończeń. Wiele historii było urwanych, niedopowiedzianych i choć zapewne taki był zamysł autorki, by czytelnik mógł się dalej zastanawiać, nieszczególnie mi to podeszło. Spodobała mi się za to kreacja postaci – nawet jeśli Munro pokrótce rozbudowywała dany wątek, bohaterowie opowiadań byli bardzo wyraziści, łatwo przychodziło ustosunkowanie się do nich.
Jawne tajemnice czytało mi się dość szybko, skończyłam książkę w parę spokojnych wieczorów. Dalej lubię Munro, choć brakuje we mnie już poprzedniego zachwytu. Jawne tajemnice to wciąż dobra książka, przyjemny cykl opowiadań, jednak dla mnie nieco rozczarowujący – spodziewałam się po Kanadyjce znacznie więcej.
Marcin Dziedzic, Michał Wójcik – Teraz ’44. Historie [7/10]
Oba albumy – Teraz ’43 i Teraz ’44 – kupiłam jednocześnie, już jakiś czas temu. Ale choć pierwszą książkę, o żydowskiej Warszawie, przeczytałam niemal od razu, tę o powstaniu warszawskim odłożyłam na jakiś czas na bok. Chciałam złapać oddech, zanim od nowa zgłębię się w wojenne historie, zanim zacznę przeglądać genialne fotomontaże Marcina Dziedzica, który w piękny sposób łączy stare zdjęcia ze współczesnymi. Zapewne swoje zrobiło też moje podejście do samego powstania, będącego błędem i tragedią, więc niełatwo czytać o historiach ludzi, którzy dla tego zrywu chcieli poświęcić (a często i poświęcili) wszystko. Kiedy wreszcie sięgnęłam po Teraz ’44, to już właściwie chciałam czytać ciągiem, bez odkładania książki… :)
Autorem tekstu jest historyk Michał Wójcik – czytałam już jego książkę o buncie w Treblince w 1943 roku i wywarła na mnie spore wrażenie. Spisane tutaj historie z powstania warszawskiego też mi się podobały – jedne pozytywne, inne tragiczne, wszystkie jednak skupiające się na konkretnych osobach i ich przeżyciach. To nie jest historia powstania, ale liczne historie poszczególnych ludzi, którzy w tym powstaniu uczestniczyli. Pełno w nich emocji, czasem też trochę domysłów, bo przecież nie wszystko wiadomo – tutaj sposób prowadzenia domysłów własnych autora nie zawsze przypadał mi do gustu, ale dało się to jakoś przebrnąć ;).
Równie istotną częścią książki są zdjęcia i fotomontaże autorstwa Marcina Dziedzica. Tu muszę zauważyć, że w Teraz ’43 trafiły one do mnie bardziej i nie tylko ze względu na sam dobór zdjęć, ale też przez poziom fotomontaży. W Historiach mam czasem wrażenie, że Dziedzic przedobrzył. Zresztą pod jednym ze zdjęć autor sam napisał: Być może przesadziłem. Mając do dyspozycji ponad 20 zdjęć tego miejsca kusi, żeby poprawić kompozycję. Może jeszcze dodać dziewczynę? Może jeszcze chłopaka?. I właśnie to mi się często rzucało w oczy – autor łączył nie tylko stare zdjęcie z nowym, ale też kilka nowych w jedno, żeby było więcej ludzi, rowerów, samochodów, wszystkich tych współczesnych elementów. Zdjęcia były przez to często zanadto zatłoczone, traciły naturalność, którą miały w poprzednim albumie. Przecież fotograf stara się unikać ludzi wchodzących mu w kadr, a nie wkleja ich jeszcze w Photoshopie… Czasem też przychodziło mi na myśl, jak publikacje takich zdjęć wyglądają w świetle RODO? – nie wiem, czy chciałabym, by zrobione mi przypadkowo na ulicy zdjęcie zostało tak wykorzystane w fotomontażu… ;) Pominąwszy jednak ten aspekt, fotomontaże są wciąż na świetnym poziomie, zdjęcia z czasów powstania robią ogromne wrażenie – zwłaszcza w połączeniu z widokiem współczesnej Warszawy, kompletnie przebudowanej po zniszczeniach wojennych.
Drugi album polecam równie mocno jak pierwszy, obowiązkowo jednak w formie papierowej. Tylko tak w pełni docenimy urok zdjęć i fotomontaży. Z samymi historiami też warto się zapoznać, by spojrzeć na powstanie warszawskie nie z historycznej, ale tej drugiej, ludzkiej strony.
Anne Swärd – Lato polarne [6/10]
Lato polarne zaczyna się od urlopu, ale zdecydowanie nie polarnego. Ingrid, mieszkająca w małym domku nad Bałtykiem, wyjeżdża na urlop na Florydę w towarzystwie najstarszego syna, Jensa. W tym czasie drugi syn, Krystian, bierze urlop w pracy, żeby zająć się domem matki i swoją młodszą siostrą, Kaj. Jest to młoda dziewczyna, której zachowanie – choć w książce nigdzie otwarcie niezdiagnozowane – wskazuje na zaburzenia z rodzaju spektrum autyzmu. Zatem mamy lato, wakacje, ale jak to w szwedzkich klimatach bywa, niewiele tu sielskiej atmosfery.
Rodzina Krystiana, który jakoś przewijał się w książce najczęściej i stał się dla mnie głównym bohaterem, jest rodziną z problemami – i to niemałymi. Rodzice się rozwiedli, a z ojcem specjalnych kontaktów się już nie utrzymuje. Starszy brat znęcał się nad chłopakiem w dzieciństwie, teraz się niby ożenił i założył rodzinę, więc trudne życie ma jego żona. Która, swoją drogą, też ma niejedno za uszami. Kaj, jakby zaburzenia psychiczne nie wystarczyły, to nieślubne dziecko i dowód zdrady ojca, który była kochanka podrzuciła im kiedyś pod drzwi. Już z takim tłem historii można założyć, że przy Lecie polarnym czytelnik nudził się nie będzie.
Teoretycznie akcja dzieje się przez kilka tygodni, od wyjazdu Ingrid i Jensa na Florydę, aż po kilka dni po ich powrocie. Jednak Swärd buduje swoją opowieść w oparciu o krótkie rozdziały, każdy pisany z punktu widzenia innego bohatera. Często w swoich opowieściach cofają się oni do przeszłości, dowiadujemy się, jak Ingrid poznała męża, jak wyglądało dzieciństwo ich synów, jak pojawiła się w ich życiu Kaj… Chronologia jest mocno pomieszana, ale choć nie przepadam za czymś takim, tutaj mi to nie przeszkadza, bo cała historia dzięki temu tworzy spójną całość. Opowieści poszczególnych członków rodziny uzupełniają się i pozwalają spojrzeć na dane wydarzenie z innej perspektywy.
Z drugiej strony, choć lubię, gdy autor dopuszcza do głosu różnych narratorów, w Lecie polarnym zabrakło mi różnorodności. W ten sam sposób swoją opowieść ciągnie Krystian, który jest wykształconym lekarzem, jego starszy ojciec, kobieciarz bez ambicji, a także Kaj – niewykształcona dziewczyna zamknięta w swoim świecie. Nie ma tu żadnej różnicy w postrzeganiu świata przez każdego z bohaterów, po prostu zmienia się tylko narrator pierwszoosobowy. Tym większa szkoda, że Swärd udało się stworzyć naprawdę ciekawe postacie (choć trudno którąkolwiek szczerze polubić), z potencjałem wynikającym z ich doświadczeń życiowych, ale autorka część tego potencjału niestety zaprzepaściła. Mimo wszystko muszę przyznać, że Lato polarne czytało mi się zaskakująco dobrze – książka przerosła moje oczekiwania. Debiut pani Swärd wyszedł zdecydowanie na plus :).
Łukasz Łebek – Co gryzie weterynarza [6/10]
Lekka, humorystyczna i niewymagająca lektura – akurat na wakacje, by poczytać w drodze czy na plaży. Zauważalnie dedykowana właścicielom zwierząt, ale i nieposiadający pupili, za to zainteresowani zawodem weterynarza, znajdą tu coś dla siebie. Łukasz Łebek to młody, lecz już doświadczony lekarz weterynarii, który na studia poszedł, by leczyć w terenie (czyli głównie zwierzęta gospodarskie), a tak się życie ułożyło, że został specjalistą od zwierząt domowych, szczególnie wszelakich gryzoni.
O czym jest Co gryzie weterynarza? To zbiór historii ze studiów oraz z gabinetu weterynaryjnego, gdzie w roli głównej mamy nie tylko pacjentów, ale też ich właścicieli, którzy często leczeniem pupilów przejmują się bardziej od swych zwierząt ;). Z książki dowiemy się, z jakimi najczęstszymi przypadkami boryka się weterynarz, ile z nich to wina – świadoma lub nie – właścicieli, no i (co chyba nikogo nie zaskoczy, mam nadzieję), że praca weterynarza to nie tylko głaskanie piesków i kotków. Niektóre opowieści budzą na twarzy czytelnika uśmiech, inne są smutne – w końcu leczyć nie zawsze znaczy wyleczyć. Co jeszcze trudniejsze, gdy może wyleczyć by się dało, ale nie zawsze się opłaca…
Autor ma nadzieję, że jego książka trafi do tych, którzy nieświadomie krzywdzą swoje zwierzęta, np. przekarmiając je, albo którzy w gabinecie kłamią, obrażają albo oczekują cudów. Weterynarz – jak każdy lekarz – musi się użerać ze wszystkimi takimi przypadkami. Mimo wszystko opowiada o nich z humorem, a lektura jest wciągająca – niektóre historie pewnie zostaną w mej głowie na dłużej :).
Stanisław Lem – Niezwyciężony [8/10]
Kiedy w ubiegłym roku zachwycałam się Solarisem, wiedziałam, że będę chciała zapoznać się bliżej z twórczością Lema. Czy jest na to lepszy moment niż setna rocznica urodzin pisarza? Tym razem mój wybór padł na Niezwyciężonego – książkę z bardzo wysokimi ocenami oraz niezwykle ciekawym opisem, który zachęcał do zgłębienia fabuły. Wybór okazał się trafny, bo Niezwyciężony wciągnął mnie natychmiast od pierwszej strony i aż do samego końca trzymał w napięciu. Lektura spodobała mi się jeszcze bardziej niż Solaris i bez chwili wahania dołączyłam do grona osób wysoko oceniających i zachwycających się tą książką :).
Tytułowy Niezwyciężony to krążownik wysłany na planetę Regis III, żeby dowiedzieć się, co stało się z poprzednim wysłanym tam statkiem – Kondorem. Ludzie szybko odnajdują drugiego krążownika i ciała załogi, ale trzeba się jeszcze dowiedzieć, dlaczego oni wszyscy zginęli. Badacze też szybko zdają sobie sprawę, że choć na planecie są warunki do życia, to istnieje ono tylko w oceanie. Coś sprawiło, że wszystko, co kiedyś żyło na powierzchni, zginęło. Muszę przyznać, że uwielbiam Lema za pomysłowość, nagłe zwroty akcji, fabułę trzymającą w napięciu. No i przede wszystkim za niesamowity wręcz świat przedstawiony. Niezwyciężony należy do tzw. hard science fiction, czyli mamy tu mnóstwo szczegółów naukowych, technologicznych. Nie ma tu sytuacji fantastycznych, że coś niezwykłego się po prostu dzieje. Na każdą niesamowitą sytuację badacze z krążownika znajdują naukowe hipotezy i wyjaśnienia, a ich dyskusje czyta się jednym tchem.
W pewnym momencie zakończenie stało się już dla mnie przewidywalne, można było odgadnąć, jak zakończy się wyprawa Rohana. W niczym nie psuło to jednak przyjemności czytania, wręcz przeciwnie, aż szkoda mi się zrobiło, że książka się już skończyła, że nie ma nic dalej. Lem to prawdziwy mistrz science fiction i już się zastanawiam, co będzie kolejną książką jego autorstwa, po którą sięgnę?
Elfriede Jelinek – Pianistka [5/10]
Od dawna intrygowała mnie zarówno ta książka, jak i postać Elfriede Jelinek – nadszedł w końcu czas, by zmierzyć się z twórczością austriackiej noblistki. Pianistkę czytało mi się zaskakująco ciężko, a gdy w końcu przebrnęłam przez lekturę, uznałam z niejakim żalem, że innych książek autorki czytać raczej nie będę. Nie jest to taki styl pisania, który do mnie trafia, choć nie da się zaprzeczyć, że Pianistka to dzieło, które wywiera na czytelniku wrażenie.
Tytułową bohaterką jest Erika, nauczycielka gry na pianinie i niespełniona artystka. Choć kobieta już jakiś czas temu przekroczyła trzydziestkę, wciąż mieszka z matką, która ma na nią destrukcyjny wpływ. Jelinek ukazała relację matki z córką w sposób tak przerysowany, że aż czytelnik miałby ochotę wysłać obie kobiety na terapię. A jednak ta część lektury była dla mnie najciekawsza, mimo że zachowania bohaterek mnie irytowały, to jednak wychodziłam z założenia, że dobra książka powinna wywoływać emocje. Pianistce to się udało.
Niestety, postać Eriki to nie tylko nieosiągnięty sukces muzyczny i niezdrowa relacja z matką. To także brak jakiegokolwiek spełnienia w relacjach damsko-męskich i tu na scenę wkracza uczeń Eriki, Walter. Długie opisy ich podchodów, prób wyjaśniania, o co im chodzi, nieudanych doświadczeń i żądań seksualnych… To było dla mnie za dużo. Jelinek szczegółowo opisuje fantazje seksualne bohaterów, skupiając się głównie na sado-masochistycznych pragnieniach Eriki. Ani taka tematyka nie jest mi bliska, ani nie podszedł mi sposób, w jaki autorka to wszystko opisała. Sporo fragmentów pozostawiało po sobie jedynie niesmak.
Zdaję sobie sprawę, że Jelinek jest zadeklarowaną feministką i kobieca seksualność to jeden z najważniejszych aspektów jej twórczości. Rozumiem też, że jej styl może wielu osobom przypaść do gustu – zwłaszcza tym, którzy lubią naturalistyczne opisy. Cieszę się, że miałam okazję poznać jedną z największych powieści Jelinek, ale doszłam też do wniosku, że z tą panią jest mi literacko nie po drodze. Bywa :).
Elizabeth Kolbert – Szóste wymieranie [6/10]
Interesuję się tym, co się dzieje z naszym planetą i klimatem – trzeba być ignorantem, by się tym nie interesować. Dlatego z ciekawością sięgnęłam po reportaż Kolbert poświęcony współczesnemu masowemu wymieraniu gatunków, a wszystkie badania wskazują, że odpowiedzialny za to wymieranie jest człowiek. Czego spodziewałam się po Szóstym wymieraniu? Na pewno jakichś krótkich podsumowań poprzednich pięciu, no i przeprowadzonej w przystępny sposób analizy tego, co się dzieje obecnie. A co dostałam?
Kolbert podróżowała po świecie, przyglądała się różnym badaniom, a każdy rozdział swojej książki poświęciła innemu miejscu i innej tematyce. Oczywiście wszystko to składa się na opowieść o wymieraniu gatunków, ale mam wrażenie, że jest ona niezbyt uporządkowana. Jest tu całkiem sporo historii – nie tyle o poprzednich masowych wymieraniach, ale raczej o historii ludzkości i jej wpływie na środowisko. Autorka udowadnia, że nie jest to nowe zjawisko, związane z epoką przemysłową, ale że już pojawienie się na Ziemi homo sapiens okazało się zgubne dla wielu innych gatunków. Kolbert opowiada jeszcze o tym, jak na przestrzeni lat naukowcy dochodzili do wniosku, że gatunki wymierają, a człowiek ma w tym swój udział.
Wątki historyczno-naukowe czytało mi się dobrze i sporo się z nich dowiedziałam. Słabiej to, niestety, wygląda, gdy chodzi o współczesne badania. Autorka niby rozmawia z naukowcami, jeździ na stacje badawcze, obserwuje ich pracę, zadaje pytania… A mam wrażenie, że czytelnik niewiele z tego wszystkiego dostaje. Trochę szczegółowych ciekawostek, które jednak szybko umkną z pamięci, trochę niepowiązanych ze sobą tematów. Brakuje mi spójności w opowieściach, brakuje silniejszej nici przewodniej niż tylko powtarzane w kółko, że to wszystko wpływ człowieka. Całość czytało się dość dobrze, ale jednak bez spodziewanych rewelacji.
Alice Lugen – Tragedia na przełęczy Diatłowa [7/10]
Grudniowe wyzwanie LC dotyczyło książek z motywem śniegu, a czego jak czego, ale śniegu na przełęczy Diatłowa w zimie 1959 roku nie brakowało. Według niektórych teorii to on odpowiadał za śmierć wszystkich dziewięciu uczestników zimowej wyprawy na szczyt Otorten w Uralu – w badaniach przewijały się takie słowa jak lawiny czy hipotermia. Komunistyczne śledztwo, w które zaangażowanych było zaskakująco dużo osób, urwało się nagle, a jako przyczynę śmierci podano siłę wyższą, jednocześnie zabraniając bliskim ofiar zadawać więcej pytań. Nic więc dziwnego, że coraz więcej osób próbowało zrozumieć, co tak naprawdę wydarzyło się na przełęczy Diatłowa w 1959 roku. Tworząca pod pseudonimem pisarka Alice Lugen była jedną z tych osób.
Dopóki nie polecono mi tej książki, o tragedii w Uralu nie słyszałam nic – w sumie nic dziwnego, minęło już sześćdziesiąt lat od tej pory. Co dziwne, to mimo upływu tego czasu, w tej sprawie wciąż jest więcej pytań niż odpowiedzi. Autorka przedstawia sylwetki uczestników wyprawy, na podstawie dostępnych źródeł dzień po dniu relacjonuje ich wędrówkę. Jednak dostępne źródła w pewnym momencie się kończą, a potem zaczynają się domysły, śledztwa, teorie spiskowe… Co spowodowało, że grupa młodych i sprawnych ludzi wybiegła z namiotu w środku nocy, podczas rosyjskiej zimy, kompletnie nieubrana? Czy ślady na ich ciałach to faktycznie efekt lawiny? Lawiny, która nie uszkodziła nawet namiotu? A przecież w tej okolicy znajdowały się łagry, znajdowały się poligony ZSRS, na których testowano różne bronie, to w końcu czasy zimnej wojny. Cała ta otoczka wręcz zachęcała do tworzenia teorii spiskowych.
Lugen stworzyła naprawdę ciekawy reportaż, zbierając w całość dostępne w chwili obecnej materiały. Jak wskazuje podtytuł – to historia bez końca i ta niewiedza pozostawia w czytelniku jakieś poczucie zirytowania. To, że coś takiego mogło się stać w ZSRS nie dziwi – chyba mało co w tym kraju by zdziwiło. Ale że nawet po udostępnieniu akt dalej nic nie wiadomo…? Tragedia na przełęczy Diatłowa to historia śmierci młodych ludzi i prób podejmowanych przez ich bliskich, żeby tę śmierć wyjaśnić. Historia tragiczna, ale też wciągająca i naprawdę dobrze napisana. Książkę bardzo polecam.
Czytaliście któreś z tych książek? Jeśli tak, czy zgadzacie się z moimi wrażeniami? :) Ja już niecierpliwie czekam na rok 2022 i jakie zadania w wyzwaniu LC przyniesie... :)
0 Komentarze