Czytanie było moją jedyną chwilą relaksu w dość mocno zabieganym 2021 roku. Czytałam podczas treningu na rowerku stacjonarnym, w wannie i przed snem (zwłaszcza, gdy nie mogłam zasnąć), czytałam na lotniskach i w pociągach, podczas wieczorów w hotelowych pokojach, zmęczona po całodziennym zwiedzaniu... Łącznie przeczytałam 161 książek, co jest moim dotychczasowym rekordem - dla równowagi powiem, że nie obejrzałam ani jednego filmu, ani jednego odcinka jakiegokolwiek serialu i nie grałam w żadną grę przez cały rok, więc jakiś nałóg musiałam mieć ;).
Patrząc na wykres po miesiącach (w oparciu o statystyki z Lubimy Czytać), widzę, że najmniej czytałam w październiku, który był pełen krótkich i intensywnych wyjazdów, gdy energii na czytanie już nie starczało... A do tego dość męczący w pracy - gdy człowiek robi nadgodziny przed komputerem, niezbyt mu się widzi potem jeszcze męczenie oczu przy czytniku. Rekordowe były za to maj i grudzień - bez zaskoczenia, bo zawsze najwięcej czytam, jak jestem u rodziców w Lublinie. Odpada mi wtedy sporo codziennych drobiazgów, które zajmują czas w Wiedniu, odpada intensywne zwiedzanie, którego pełne są inne wyjazdy... A dochodzą jeszcze książkowe zakupy i efekt jest jaki jest ;). Choć wiadomo, że chodzi o jakość, a nie ilość, to jednak moja lubiąca cyferki natura trzyma się tego, żeby przeczytać chociaż te dziesięć książek w miesiącu. Udało mi się to w jedenastu na dwanaście przypadków, więc nie jest źle - zaś w styczniu, w którym przeczytałam tylko dziewięć książek, aż trzy miały ponad siedemset stron, co też trochę czasu zajęło ;).
Zresztą za możliwość łatwego czytania takich cegieł uwielbiam czytniki! W końcu jak tu wygodnie czytać w metrze czy podczas jazdy na rowerku stacjonarnym papierową książkę o ponad tysiącu stronach? W 2021 roku najgrubszą książką, jaką przeczytałam, było świetne Ostateczne rozwiązanie Cesaraniego, które jednak zajęło mi sporo czasu. Sporo czasu i uwagi wymagało ode mnie też Na wschód od Edenu Steinbecka i Londyn. Biografia Ackroyda. Oczywiście, dla równowagi trafiały w moje ręce też krótsze lektury - w tym ponownie Steinbeck i Myszy i ludzie czy Tortilla Flat, no i najkrótsza z ubiegłorocznych lektur Przewodnik ksenofoba: Austriacy, która z humorem opowiada o kraju, w którym przyszło mi żyć :). Jako że zazwyczaj sprawdzam oceny wybieranych książek lub kieruję się rekomendacjami, to rzadko trafiam na słabe lektury. Za naprawdę złe uznałam zaledwie sześć książek - w tym jednej nie byłam w stanie dokończyć. Było to Życie codzienne warszawskiego getta Bednarczyka, lektura, której treść nie miała nic wspólnego z tytułem i w której nie znalazłam nic, ale to nic dobrego.
Jak zapewne wiecie, uwielbiam literaturę faktu. Wśród najczęściej czytanych przeze mnie gatunków zdecydowanie króluje reportaż. Później wprawdzie znajdziemy literaturę piękną, ale zaraz po niej są biografie i wspomnienia oraz książki historyczne. Niezmiennie uwielbiam się uczyć, czytając, chcę z lektury wynieść jak najwięcej informacji, poszerzyć swoje horyzonty. Choć wiadomo, dobrą fantastyką i science fiction na odmóżdżenie nigdy nie pogardzę ;).
W poprzednim roku ponad połowa przeczytanych przeze mnie książek była polskich autorów (88/154) i jednym z moich celów na 2021 rok było zmniejszenie tej proporcji. I udało mi się to zrobić, choć literatura polska wciąż dominuje na mojej półce - tym razem jednak to 73/161 (spadek z 57% na 45% - jak ja uwielbiam statystyki! ;) ). Znacznie więcej niż zazwyczaj czytałam teraz książek brytyjskich autorów - trochę statystykę tutaj podbiły Kroniki rodziny Cliftonów Archera, których przeczytałam kilka tomów. Udało mi się też osiągnąć kolejne założenie, czyli większą różnorodność, jeśli chodzi o kraje - nie powiem, bym wcześniej dużo czytała literatury kazachskiej, irańskiej czy estońskiej... ;)
Czytając podsumowanie roku u Ani z Przeczytałam książkę, zauważyłam, że wspomniała o tym, iż dominują u niej książki napisane przez kobiety. Z ciekawością sprawdziłam u siebie też i tę statystykę, spodziewając się raczej odwrotnego wyniku. Faktycznie, na 161 przeczytanych przeze mnie książek aż 102 były napisane przez mężczyzn i tylko 59 przez kobiety. Przyznam, że nigdy nie kierowałam się płcią autora przy wyborze lektury i nie zamierzam tego zmieniać po prostu dla statystyki, ale myślę, że jest to ciekawa obserwacja :).
Jak to było z moimi postanowieniami czytelniczymi na 2021 rok...?Czytając podsumowanie roku u Ani z Przeczytałam książkę, zauważyłam, że wspomniała o tym, iż dominują u niej książki napisane przez kobiety. Z ciekawością sprawdziłam u siebie też i tę statystykę, spodziewając się raczej odwrotnego wyniku. Faktycznie, na 161 przeczytanych przeze mnie książek aż 102 były napisane przez mężczyzn i tylko 59 przez kobiety. Przyznam, że nigdy nie kierowałam się płcią autora przy wyborze lektury i nie zamierzam tego zmieniać po prostu dla statystyki, ale myślę, że jest to ciekawa obserwacja :).
- Czytać więcej po angielsku i - zwłaszcza - niemiecku. Cóż, w 2020 roku nie przeczytałam żadnej książki w języku obcym, więc ta jedna po niemiecku w 2021 roku łapie się jako więcej? ;) Niestety, przy mocno zabieganym trybie życia, odpuściłam swojemu mózgowi czytanie w językach obcych, jedynie przebrnęłam przez lekturę z dzieciństwa - Winnetou w oryginale. Mam jednak nadzieję, że w 2022 roku będzie lepiej, zwłaszcza, że ciągu tych pierwszych dni już udało mi się przeczytać kilkaset stron po niemiecku i jestem z siebie dumna ;)
- Czytać bardziej różnorodną literaturę, jeśli chodzi o pochodzenie autorów (najlepiej austriacką). Jak już wspomniałam, tutaj zdecydowanie udało mi się przeczytać sporo książek z różnych krajów, choć tylko trzy były napisane przez Austriaków/Austriaczki.
- Więcej klasyki. W poprzednim roku były to trzy książki, w minionym już sześć. Aż dwa razy więcej ;).
- Czytać mniej. Z nadzieją, że skończy się pandemia i zajmę się innymi rzeczami. Widać, jak wyszło... ;)
Na 2022 rok postanowienia mam podobne - chcę dalej czytelniczo odkrywać inne kraje, chcę jak najwięcej czytać po niemiecku. Pod kątem ilościowym nie stawiam sobie żadnych wyzwań, bo i tak czytam tyle, że aż szkoda mi oczu :P. A najgorzej, że co rusz dokupuję i dostaję nowe książki, co rusz wychodzi coś nowego, co chciałabym przeczytać... Tyle ciekawych lektur, a tak mało czasu na czytanie!
No i najważniejsza część, na którą wszyscy niecierpliwie czekali... ;) Moje TOP 15 (bo, jak już wspomniałam rok temu, przy takiej ilości książek nie da się wybrać zaledwie dziesięciu najlepszych).
15. David Cesarani - Ostateczne rozwiązanie. Losy Żydów w latach 1933-1949
Potężna książka, czytanie jej zajęło mi dobry miesiąc, ale nie żałuję ani jednej minuty poświęconej lekturze. To chyba najlepsze całościowe opracowanie tematyki Holokaustu, jakie kiedykolwiek trafiło w moje ręce – a sporo książek na ten temat już przecież czytałam.
Cesarani rozpoczyna historię nie w momencie wybuchu II wojny światowej, ale już na początku lat trzydziestych. Analizuje politykę nazistowskich Niemiec wobec Żydów, podejście ludności – zarówno żydowskiej, jak i nieżydowskiej – do nowych przepisów, państwową propagandę i chciwość prowadzącą do grabienia żydowskich majątków. Potem przechodzimy do zajęcia Austrii i Czech, widzimy, jak ograniczano tam prawa Żydom. Równolegle Cesarani analizuje reakcje świata na masową ucieczkę ludności z niemieckich terytoriów. Aż w końcu dochodzimy do II wojny światowej – kolejne podboje, różnorodna polityka wobec Żydów w różnych krajach (jak inaczej skończyli oni w Polsce, a jak chociażby w Danii!), masowe mordy, getta, obozy koncentracyjne… Książkę kończą rozdziały powojenne, bo zakończenie działań zbrojnych wcale nie było końcem żydowskiej gehenny – wielu ludzi nie miało dokąd ani do kogo wracać.
To bardzo trudna lektura, pełna szczegółowych, nieraz brutalnych opisów. O ile sytuacja w Polsce była mi dość dobrze znana (w książce wspomniano zarówno szmalcowników, jak i sprawiedliwych, ale ze względu na tematykę Cesarani skupia się raczej na działaniach władz niemieckich, a nie polskiego społeczeństwa), to wciąż przeraża świadomość, że Żydzi, którzy uciekli z Niemiec do Polski w latach 30, woleli wracać do Niemiec, bo naziści – jeszcze wtedy – byli mniejszymi antysemitami niż polskie społeczeństwo… Ale autor nie skupia się na Polsce (mimo że poświęcono jej sporo uwagi ze względu na dużą zbiorowość żydowską zamieszkującą te tereny przed wojną) – opisuje kraj po kraju i czasem aż strach czytać, jakie brutalne rzezie miały miejsce za wschodnią granicą. Szybko zaczęłam doceniać, że Ostateczne rozwiązanie składa się z mnóstwa krótkich rozdziałów – można było odłożyć lekturę, gdy pojawiało się uczucie mam dość tej tematyki na dzisiaj. A następnego dnia znów się do książki wracało, bo jednak nie da się ukryć – takie lektury są potrzebne. Żeby pamiętać, żeby rozumieć, żeby nie dopuścić, by coś takiego wydarzyło się ponownie.
14. Elżbieta Cherezińska – Odrodzone królestwo
10. Ismail Kadare – Krew za krew
Świetne zakończenie bardzo dobrej serii, na które niecierpliwie czekałam miesiącami. Będzie mi brakowało bohaterów, z którymi jako czytelniczka zdążyłam się już zżyć. Chociaż, niestety, wielu lubianych przeze mnie bohaterów i tak odeszło na łamach Odrodzonego królestwa – w końcu cała seria opisuje wydarzenia na przestrzeni kilkudziesięciu lat, a w średniowieczu nie każdemu dane było tyle żyć. Z drugiej jednak strony, książka kończy się pogrzebem Władysława Łokietka i naprawdę nie obraziłabym się, gdyby ukazała się kontynuacja z Kazikiem w roli głównej ;). Mijałoby się to jednak z ideą – w końcu tytułowe królestwo się już odrodziło, a Kazimierz Wielki miał inną rolę do odegrania w polskiej historii.
Osobiście uważam, że to najlepszy tom z całej serii – znów mamy tu politykę, intrygi, nieco mniej fantastycznych elementów (choć lubię fantastykę, to niekoniecznie mi ich brakowało), a do tego świetne opisy wojny z Krzyżakami. Akcja nie zatrzymuje się ani na chwilę, a Cherezińska po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzynią średniowiecznych powieści historycznych. Nie podchodzi mi do końca epilog, ale autorka konsekwentnie buduje taki a nie inny świat, więc można się było tego spodziewać – spojlerować jednak nie będę ;). Jednak całość czytało mi się świetnie, parę nocy zerwałam, nie będąc w stanie odłożyć książki na półkę – wciąż i wciąż chciałam wiedzieć, co dalej. Pozostaje jedynie żal, że kolejnych tomów już nie będzie, choć wierzę, że Cherezińska jeszcze o historii Polski będzie pisała, a ja z przyjemnością sięgnę po takie lektury.
13. Bernadette McDonald – 8000 zimą. Walka o najwyższe szczyty świata w najokrutniejszej porze roku
Bardzo lubię literaturę górską, ale w himalaizmie zimowym jest coś, co mnie szczególnie fascynuje. Walka człowieka z górami wysokimi jest zawsze walką nierówną, ale gdy dodamy do tego warunki panujące w Himalajach i Karakorum zimą (minus kilkadziesiąt stopni, potężne śnieżyce, wiatry wiejące z siłą ponad 100km/godz…), to nie wiadomo, czy to jeszcze masochizm czy już chęć samobójstwa. Jak to ujął polski wspinacz, Adam Bielecki: w himalaizmie zimowym nie ma przyjemności. Są jednak wyzwania, które pchają tych ludzi do przekraczania swoich granic.
Uwielbiam sposób, w jaki Bernadette McDonald pisze o ludziach gór. To już jej trzecia książka, która trafiła w moje ręce, i chyba ta najlepsza ;). Lektura jest podzielona na czternaście rozdziałów, każdy rozdział opowiada o próbach zdobycia zimą kolejnego ośmiotysięcznika – w kolejności chronologicznej ich zdobywania. 8000 zimą kończy opowieść o wtedy jeszcze niezdobytym K2. Dużo tu polskich nazwisk, bo to przecież Polacy, którzy nie mogli bić rekordów wcześniej ze względu na sytuację polityczną w kraju, postawili na zimową wspinaczkę. Wielicki, Cichy, Kukuczka, Hajzer, Berbeka i inni, których autorka nazywa Lodowymi Wojownikami. Oni tworzyli historię w ubiegłym wieku, ale XXI wiek należał już nie tylko do Polaków – tu rządzą Moro i Urubko.
McDonald skupia się tylko na zimowych podbojach, krótko wprowadzając każdego z bohaterów. Mi to nie przeszkadzało, bo sporo już o ich wyczynach czytałam, ale jestem w stanie sobie wyobrazić, że ktoś nieznający historii himalaizmu może czasem odnieść wrażenie, że brakuje mu trochę kontekstu. Autorka opisuje wszystkie ważniejsze próby zdobycia ośmiotysięczników zimą, cytując wiele wspomnień wspinaczy, które sprawiają, że książkę czyta się jeszcze lepiej. Opisy pierwszych zimowych wejść są szczegółowe – kto wchodził w skład, którędy szli, na jakiej wysokości zakładali obozy, jakie były relacje między wspinaczami. Ja uwielbiam takie ciekawostki, 8000 zimą pochłaniałam rozdział po rozdziale. Ciekawie opisano też misje ratunkowe, w tym chyba tę najgłośniejszą na Nanga Parbat, gdy Bielicki i Urubko pomogli zejść Revol, ale gdzieś wyżej umarł zakochany w tej górze Mackiewicz.
8000 zimą McDonald to książka o pasji, którą zwykłemu śmiertelnikowi ciężko zrozumieć. Ale jest to książka świetnie napisana, która zapewne wejdzie do kanonu literatury górskiej, bo dotąd jeszcze nie trafiłam na tak świetne podsumowanie zimowych wejść na ośmiotysięczniki. Zainteresowanym tematem z całego serca polecam.
12. Jon Krakauer – Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija
Znów przekonuję się, że połączenie twórczości Krakauera oraz Serii Amerykańskiej Wyd. Czarnego to przepis idealny na świetny reportaż. Styl autora bardzo lubię i jeszcze nie trafiła w moje ręce jego książka, która by mi się nie spodobała. A Pod sztandarem nieba spodobała mi się nawet bardzo :).
Myślę, że niemały wpływ na to miał fakt, że bardzo niewiele wiedziałam dotąd o mormonach. Dlatego też cała historia powstawania tej religii, rozłamów w niej, podejścia społeczeństwa amerykańskiego do nowych wspólnot… Wszystko to bardzo mnie wciągało, wszystko było nowe i interesujące. Ponadto Krakauer przeplata w reportażu dwie opowieści – pierwsza to już wspomniana historia mormonizmu w Stanach Zjednoczonych, a druga to zbrodnia dokonana przez braci Lafferty na żonie i córce ich brata. Zbrodnia dokonana pod wpływem objawienia przez ludzi wierzących, że to Bóg kazał im zabić. Oba wątki są bardzo ciekawe, choć w wielu miejscach aż przerażające, nawet jeśli człowiek jest świadomy, ile zła może wyrządzić fanatyzm religijny.
Krakauera ciągnęło do napisania reportażu o religii, ale nie chciał sięgać po wielkie wyznania, które rozwijały się przez wieki i ciężko badać ich początki. Zwłaszcza dziennikarzowi, który pracuje na dostępnych materiałach historycznych i rozmowach z ludźmi ;). Mormonizm okazał się strzałem w dziesiątkę – powstał dopiero w XIX wieku, więc większość wydarzeń została dobrze udokumentowana, nawet jeśli kościół stara się ukrywać niewygodne fakty historyczne. Krakauer wyciąga na wierzch wiele z tych brudów i próbuje zrozumieć, dlaczego – mimo tego wszystkiego – ludzie wciąż tak głęboko wierzą.
Szczerze polecam. Mimo dużej ilości faktów, czyta się szybko, jak dobrą powieść. W moim przypadku sprawdziło się też, że im mniej wiemy o tym wyznaniu, tym bardziej książka wciąga, bo wiele faktów jest zaskakujących. A do tego to zawsze dobra okazja, by nauczyć się czegoś nowego… :)
11. Dahr Jamail - Koniec lodu. Jak odnaleźć sens w byciu świadkiem katastrofy klimatycznej
O zmianach klimatycznych słyszy się wszędzie, ale ile tak naprawdę wiemy na ten temat? Dahr Jamail to dziennikarz i wspinacz, który zwrócił uwagę na topniejące lodowce podczas wypraw górskich na Alasce. Zaczął podróżować w miejsca, które katastrofa klimatyczna dotyka szczególnie, jak chociażby rafy koralowe czy lasy Amazonii, rozmawiał z badaczami i mieszkańcami obserwującymi zmieniające się otoczenie, czytał raporty… W efekcie powstała poruszająca książka Koniec lodu, którą czyta się świetnie, mimo tragicznego wydźwięku.
Z klimatem nie jest dobrze i nie jest to tajemnica. Jednak Jamail wydobył na światło dzienne wiele tematów, o których się aż tak nie mówi, a które wszystkie mają duży wpływ na czekającą nas katastrofę. Ponadto autor na wiele spraw patrzy z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych (które wini za sporo z tych problemów, nie brak mu samokrytycyzmu), które dla mnie jako Europejki też są niezmiernie fascynujące. W końcu niewiele wiem o tym, jak konkretnie zmiany klimatyczne uderzają w konkretne regiony Stanów. Oczywiście, autor nie skupia się tylko na Ameryce (choć jest jej w tej książce najwięcej), bo katastrofa klimatyczna to nie jest problem jednego kontynentu.
Nie da się ukryć, że Jamail – po przeczytaniu licznych raportów, po rozmowach ze specjalistami – jest pozbawiony nadziei co do przyszłości Ziemi. Za duży wpływ już mieliśmy na tę planetę, zbyt wiele zmian jest nieodwracalnych. Kolejne pokolenie nie będzie miało okazji zobaczyć świata takiego, jakim my go znamy – nawet jeśli natychmiast zaczęlibyśmy działać, na co się też nie zanosi. Koniec lodu to książka przygnębiająca i dająca do myślenia, ale też ciekawa i świetnie napisana. Polecam każdemu, kto nie śledzi na bieżąco wszystkich raportów ekologicznych, a komu los tej niebiesko-zielonej kuli krążącej gdzieś po wszechświecie nie jest obojętny… :)
Kadarego odkryłam w ubiegłym roku, chcąc przeczytać coś z literatury albańskiej. Generał martwej armii mi się spodobał, więc postanowiłam kontynuować z twórczością tego pisarza. W moje ręce trafiła powieść Krew za krew i właściwie aż nie chciało jej się odkładać w trakcie czytania, tak była wciągająca.
Krew za krew to opowieść o Kanunie – przepisach regulujących przez wieki życie albańskich społeczności. Jedną z zasad Kanunu była właśnie tytułowa krew za krew – zabitego członka rodziny lub gościa trzeba było pomścić, zabijając jego mordercę. Wtedy jednak mściciel sam stawał się mordercą, a prawo do zemsty przechodziło na tę drugą rodzinę. Krew wołała o krew, a ludzie ginęli… Na takim tle Kadare osadził swoją powieść – powieść, która wciąga, przeraża, zachwyca. Myśli czytelnika odbijają się w rozmowach pisarza Besiana i jego młodej żony, którzy wyruszyli na Płaskowyż, by odkryć świat Kanunu. Świat dziki, przerażający, a jednak czasem piękny (bardziej dla niego niż dla niej). Z drugiej strony – jakby dla kontrastu tej spokojnej pary, która Kanun obserwuje z zewnątrz – mamy Gjorga, spłacającego właśnie swój dług krwi. Nie chce zabijać, ale musi, tego wymagają od niego przepisy rządzące społeczeństwem. A zdaje sobie sprawę, że zabijając, jednocześnie wydaje i na siebie wyrok śmierci. Dostanie miesiąc besy, podczas której nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, a potem – w połowie kwietnia – rozpocznie się polowanie na niego. Podoba mi się międzynarodowy tytuł książki – Broken April, bo wskazuje na coś innego niż tylko tę krew za krew. Polski tytuł skupia się na samym akcie zemsty, międzynarodowy na uczuciach człowieka, któremu właśnie rozbito miesiąc: do połowy kwietnia może korzystać z ostatnich dni normalnego życia, potem stanie się zwierzyną łowną.
Losy tych kilku bohaterów niby się lekko przeplatają – dołącza do nich też Mark Ukaczjera, pobierający podatek od krwi od zabójców. Wydawać by się mogło, że w tak krótkiej powieści (Krew za krew liczy ok. 150 stron) nie da się dobrze przedstawić postaci, a jednak ich charakterystyka bardzo mi przypadła do gustu. Jednych się lubi, inni irytują. Nie da się nie współczuć Gjorgowi, włączonemu wbrew samemu sobie do tego błędnego koła morderstw, a za razem nie chce się wierzyć, jak można było w taki sposób funkcjonować. Książka daje do myślenia, na pewno szybko tej lektury nie zapomnę. No i zachęca, by dalej zgłębiać twórczość Kadarego… :)
9. Stanisław Lem - Niezwyciężony
O książce pisałam w poście Wyzwanie czytelnicze Lubimy Czytać 2021.
8. Barbara Demick – Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej
O książce pisałam w poście Wyzwanie czytelnicze Lubimy Czytać 2021.
8. Barbara Demick – Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej
Od jakiegoś czasu czytałam sporo na temat Korei Północnej, ale reportaż Światu nie mamy czego zazdrościć Barbary Demick to zdecydowanie najlepsza lektura o tej tematyce, na jaką trafiłam. Świetny dobór historii, ciekawy styl, poruszający temat, skupienie się na losach zwykłych ludzi – autorka zebrała w tej książce wszystko to, co uwielbiam w reportażach. A Wydawnictwo Czarne po raz kolejny mi udowodniło, że ma w swoich zasobach prawdziwe perełki, jeśli chodzi o literaturę faktu.
Choć Demick sama kilkukrotnie odwiedziła Koreę Północną, była w pełni świadoma, że to, co pozwolono jej tam zobaczyć, jest tylko propagandą, niewystarczającą do napisania rzetelnego reportażu. Dlatego zaczęła rozmawiać z uciekinierami, mieszkającymi obecnie w Korei Południowej. Jej rozmówcy spędzili dużą (często i większą) część życia za północną granicą, tamten świat ich ukształtował, choć często jeszcze przed ucieczką zdawali sobie sprawę, że ten komunistyczny raj wcale rajem nie jest. Niektórzy wierzyli w rodzinę Kimów jak w bogów, czuli, że winni są państwu wdzięczność za otrzymaną edukację. Inni widzieli tylko głód, biedę i śmierć, a także kompletny brak zaufania wobec współobywateli. Ciekawym przykładem jest tu para młodych Koreańczyków, którzy przez długie lata randkowali, ale nigdy nie odważyli się przyznać jedno przed drugim, że myślą o ucieczce. Dodatkowym interesującym aspektem reportażu są także opisy tych ucieczek – Demick pozwala swoich bohaterom opowiadać nie tylko o życiu w Korei Północnej, ale także o motywach wyjazdu, przygotowaniach do niego i jak udało im się dotrzeć do Korei Południowej, jak zostali tam przywitani. Całość tworzy fascynujące, ale też straszne historie, kiedy pomyślimy, co ci ludzie zostawili za sobą – często za ich ucieczkę karę ponosili bliscy pozostali w Korei Północnej.
Światu nie mamy czego zazdrościć – słowa te są fragmentem koreańskiej piosenki, której uczą się dzieci. To świetnie dobrany tytuł reportażu, który polecam każdemu, kto niby o tej Korei Północnej słyszał trochę w mediach, ale nie ma większego pojęcia o tym, jak wygląda życie we współczesnym państwie totalitarnym.
7. Maja Staśko, Patrycja Wieczorkiewicz – Gwałt polski
To jedna z takich książek, których nie chce się czytać. Które wgniatają w fotel i wymagają odłożenia po skończonym rozdziale, bo nie chce się sięgać po kolejny. Które sprawiają, że odkładam książkę w trakcie czytania i chodzę wzburzona po pokoju, zanim się uspokoję na tyle, by czytać dalej. I to jedna z takich książek, które są potrzebne, które każdy powinien przeczytać, nawet jeśli wywoła ona w czytelniku ogrom negatywnych emocji.
Gwałt polski to reportaż o gwałtach w Polsce. To przede wszystkim głosy ofiar, opowiadające swoje historie – zarówno sam gwałt, jak do tego doszło, ale także późniejszą walkę o sprawiedliwość. W wielu przypadkach to jak do tego doszło to opis całego życia – to przemocowe dzieciństwo, brak poczucia własnej wartości, brak poszanowania własnego ciała (Co ci szkodzi, jak dziadek weźmie cię na kolana, chociaż nie chcesz? Co ci szkodzi, jak pocałuje cię ciocia, chociaż nie lubisz? – czy to dziwne, że potem w głowie się pojawia Co ci szkodzi, że on będzie z tobą uprawiał seks, choć nie chcesz?, przecież ciągle robiono z tobą to, czego nie chcesz…). A potem przychodzi wstyd, niechęć do mówienia o swoich problemach, brak zrozumienia otoczenia, polska kultura gwałtu obwiniająca ofiarę, a nie sprawcę. Kobiety, które zgłosiły gwałt, nawet wygrały sprawę (a na to szanse są wcale nie tak duże), a i tak twierdzą, że żałują, że to zgłosiły.
Opowieści ofiar przeplatane są rozmowami ze specjalistami, którzy tłumaczą zachowanie gwałconych w trakcie i po tym wydarzeniu – bo zachowanie to jest często niezrozumiałe dla otoczenia. Specjaliści tłumaczą, jak rozmawiać z ofiarami, jak im pomóc, co powinno się zrobić w przypadku, gdy to trafi na nas. Przedstawiono całe procedury – niestety z informacją, że prawo prawem, a życie życiem. Według polskich statystyk prawie połowa policjantów uważa, że skoro kobieta poszła do mężczyzny lub zaprosiła go do siebie na pierwszym spotkaniu tzn. że zgodziła się na seks. Jak to ma wyglądać lepiej, gdy w kraju panuje kultura gwałtu, gdy co piąty mężczyzna uważa, że nie istnieje coś takiego jak gwałt w małżeństwie? Gdy 90% zgwałconych kobiet nie chce zgłaszać przestępstwa? A nawet, jeśli to zrobią, większość spraw zostaje umorzona?
Gwałt polski to straszna książka, odsłaniająca wszystko, co najgorsze w już i tak tragicznych historiach. To książka sprawiająca, że człowiek jeszcze bardziej ma nadzieję, że nic takiego mu się nigdy nie przytrafi, bo pojawia się świadomość, że zamiast pomocy otrzyma się jedynie dodatkowe poniżenie. Ale jest to też świetnie napisana i niesamowicie poruszająca książka, którą aż chce się uznać za rewelacyjną i polecać wszystkim, gdyby nie to, że takie polecanie aż dziwnie brzmi w kontekście tej tematyki. A jednak polecam, choć uprzedzam, że to zostaje w głowie. Na długo.
6. Stefan Zweig – Niecierpliwość serca
Chciałam w tym roku zapoznać się nieco z literaturą austriacką, a zacząć postanowiłam od klasyka. Stefan Zweig to jeden z najbardziej znanych austriackich pisarzy, tworzący głównie w latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku. Niewiele z jego twórczości przełożono na język polski, ale trafiłam na zbierającą dobre opinie Niecierpliwość serca. Zaczęłam ją czytać… i przepadłam.
Opowieść poznajemy z perspektywy podporucznika Antoniego Hofmillera, który opowiada napotkanemu pisarzowi, jak doszło do tego, że stał się bohaterem wojennym. A jego historia przez większość książki z wojną niewiele ma wspólnego. W pobliżu koszarów, gdzie mieszka bohater, znajduje się dom lokalnego węgierskiego magnata Kékesfalvy. Hofmiller trafia tam na kolację dzięki poleceniu znajomego i szybko zaprzyjaźnia się z samym Kékesfalvą i jego córką Edytą. Dziewczyna zakochuje się w młodym żołnierzu, a on sam widzi w niej tylko kalekie dziecko – Edyta jest sparaliżowana od pasa w dół. Ona go pożąda, reaguje emocjonalnie, odrzuca litość, a on nie potrafi czuć nic poza tą litością. Czasem przebija przez nią jedynie radość, jak to wszyscy go uwielbiają za to, że się nad nią lituje – sam wręcz porównuje siebie do boga.
Niecierpliwość serca to świetnie napisana powieść psychologiczna. Rozterki głównego bohatera poruszają czytelnika – tym bardziej, że wszystko jest przecież opowiedziane w pierwszej osobie. Najpierw niepewność, czy zwykłemu podporucznikowi wypada przychodzić w odwiedziny do magnata, litość dla chorej, współczucie, chęć i radość niesienia pomocy, duma z dobrego uczynku, wstyd, że ludzie pomyślą, iż zależy mu na pieniądzach, przerażenie, jak silnie zakochała się w nim Edyta… Emocje Hofmillera zmieniają się jak w kalejdoskopie, na bohatera zdaje się mieć wpływ każdy drobiazg, na wszystko reaguje bardzo emocjonalnie. I to wszystko tak bardzo wciąga, że nie chce się odkładać lektury, bo przez to przecież nie dowiem się od razu, co jeszcze strzeli do głowy młodemu żołnierzowi! A choć niektóre sytuacje są przewidywalne (np. gdy Hofmiller planuje samobójstwo, wiadomo, że tego nie zrobi, skoro sam bohater opowiada tę historię komuś już kilka lat później), to jednak zwroty akcji zaskakują i trzymają w napięciu.
Zatem mamy tu pomysłową fabułę, świetną kreację postaci (szczególnie Hofmiller i Kékesfalva), naprawdę dobry styl literacki… Niecierpliwość serca to powieść, do której pewnie będę chciała kiedyś wrócić, idealny początek zgłębiania literatury austriackiej :).
To już kolejny reportaż Winnickiej, który przeczytałam i myślę, że na pewno nie ostatni ;). Dotąd rozczarowałam się jedynie Angolami i trochę się obawiałam, że Greenpoint będzie w podobnej stylistyce. W końcu znowu mamy tu historie polskich emigrantów, tym razem jednak w Stanach a nie w Wielkiej Brytanii. A przecież ja się zachwycałam reportażami śledczymi Winnickiej, nie emigranckimi wspominkami. Dałam jednak szansę i Greenpointowi, no i szybko kompletnie się wciągnęłam.
Przede wszystkim te Kroniki Małej Polski to nie tylko wspomnienia emigrantów, ale też historia samego Greenpointu – dzielnicy znajdującej się na obrzeżach nowojorskiego Brooklynu, tuż naprzeciwko Manhattanu. To tu od dawna osiedlali się przybywający do NY Polacy – jeszcze za czasów, gdy Polski nie było, byli tylko uciekinierzy z biednych zaborów. Potem była pierwsza wojna, druga, komunizm, do Ameryki przyjeżdżały kolejne setki tysięcy emigrantów i uchodźców, których jedynym językiem był polski. Winnicka przeplata ich historie z historią samej dzielnicy, tworząc bardzo spójny i fascynujący obraz. Autorka cytuje dawne listy, artykuły z gazet, wspomnienia tych, którzy do Greenpointu przybyli dawno temu – reportaż to nie tylko współczesne wypowiedzi. Dla mnie właśnie cała ta historyczna otoczka sprawia, że Greenpoint bije na głowę Angoli i sprawia, że książkę czyta się po prostu świetnie.
Same historie Polaków w Stanach są różnorodne – niektórym się udało odnieść pewien sukces, zarobić spore pieniądze, ułożyć sobie życie wśród Nowojorczyków. Dziś kolejne pokolenia tej Polonii uważają się już za Amerykanów. Było jednak też mnóstwo ludzi, dla których amerykański sen pozostał jedynie snem. W najlepszym przypadku latami pozostawali w Stanach nielegalnie, nie mogąc nawet odwiedzić Polski, bo nie wpuszczono by ich z powrotem do USA, gdzie mieli już jakoś ułożone życie. W najgorszym emigracja kończyła się nieleczoną depresją, alkoholizmem, samobójstwem. Znaczące jest, ile osób podkreślało (zarówno w historycznych listach, jak i we współczesnych wspomnieniach) brak solidarności wśród Polaków. Wszystkie narody sobie pomagają, a podejście, że jeśli Polak na emigracji ci nie zaszkodził, to już ci pomógł najwidoczniej było znane w narodzie od stuleci… Niektóre wypowiedzi aż mnie irytowały, jak chociażby emigrantka narzekająca na… innych emigrantów, których się powinno wyrzucić ze Stanów. Ale jej nie, bo przecież jest biała, lepsza. Albo wypowiedź kobiety, która emigrując, zostawiła w Polsce małe dzieci – zobaczyła je ponownie, gdy były dorosłe i była na nie oburzona za brak więzi z ich strony. Winnicka zebrała tu mnóstwo różnorodnych historii, a każda z nich wywołuje w czytelniku różne emocje.
Współcześnie Greenpoint się zmienia. Położona tuż obok Manhattanu dzielnica przyciąga bogatszych mieszkańców niż polscy imigranci, którzy muszą sobie znaleźć tańsze okolice. Zresztą i tych imigrantów jest już mniej – przystąpienie Polski do UE otworzyło przed Polakami mnóstwo innych możliwości emigracji. Greenpoint Winnickiej pokazuje, czym jest emigracja zarówno od najlepszej, jak i najgorszej strony. Myślę, że to mogłaby być też ciekawa lektura dla wszystkich, którzy narzekają na tłumy nielegalnych imigrantów, przyjeżdżających bez pieniędzy, znajomości języka i miejscowej kultury, bez przydatnych dla rynku umiejętności… Taka była przez dziesięciolecia polska emigracja. Ale, jak to zacytowano w książce, byli i tacy Amerykanie, co wierzyli, że ci Polacy może zaczną się asymilować, może nawet zaczną się regularnie myć! Niektórym się udało – zasymilować, bo o myciu Winnicka nic nie wspomniała ;).
4. Yōko Ogawa – Ukochane równanie profesora
Bałam się, że – jak to często bywa – nie zrozumiem zachwytów nad tą książką. Literatura piękna o tak wysokich ocenach? Na pewno coś musi tu być nie tak ;). Ale zaryzykowałam – też dlatego, że staram się urozmaicać swoje lektury, a nie wiem nawet, czy kiedykolwiek czytałam coś japońskiego autora… Czas najwyższy to zmienić.
Ukochane równanie profesora okazało się książką lekką i przyjemną, taką… ładną. Brakuje mi innego określenia na coś, co czytało mi się tak zaskakująco dobrze. A przecież są tu smutne wątki (chociażby fakt, że tytułowy profesor traci pamięć co osiemdziesiąt minut i trzeba mu wszystko od nowa przypominać), jest też ta matematyka… Gdyby mi ktoś powiedział, że z przyjemnością będę czytała powieść, w której wyjaśniane są różne reguły matematyczne, chyba bym nie uwierzyła. Tymczasem Ogawa tak zgrabnie wplata matematykę w swą powieść, że czytelnik sam zaczyna się fascynować liczbami i powiązaniami między nimi.
Wydawać by się mogło, że w Ukochanym równaniu profesora niewiele się dzieje – ot zwykła codzienność samotnej japońskiej matki, która zarabia na utrzymanie, będąc gospodynią dawnego profesora matematyki, cierpiącego na zaniki pamięci. Między całą trójką (włączając w to Pierwiastka, syna bohaterki) tworzy się szczególna więź, którą co osiemdziesiąt minut trzeba budować na nowo. I jest w tej prostej fabule coś fascynującego, coś, co sprawia, że każdy kolejny rozdział połyka się naraz.
W pełni rozumiem więc wszystkie zachwyty nad Ukochanym równaniem profesora – i mnie ta powieść wciągnęła i mocno zachęciła do zgłębienia innej twórczości japońskiej pisarki.
3. Anna Bikont – My z Jedwabnego
Temat zbrodni w Jedwabnem przez długi czas elektryzował Polaków. Dzielił ludzi na tych, którzy uważali, że trzeba uderzyć się w pierś i przyznać, że Polacy też mordowali Żydów, oraz na tych, co krzyczeli o antypolonizmie i Żydach na pewno chcących pieniędzy. Oczywiście najgłośniej krzyczano w samym Jedwabnem – nikt nie chciał być kojarzony z mordercami, a już zwłaszcza, gdy okazywało się, że miało się tych morderców w najbliższej rodzinie. No i obawiano się, że jeszcze może ktoś nakazać oddać zagrabione Żydom mienie, a to przecież już nasze!.
My z Jedwabnego to nie jest książka o zbrodni dokonanej przez sąsiadów, choć oczywiście ten temat się przewija. Bikont analizuje pogrom zarówno w Jedwabnem, jak i Radziłowie jako przykłady antysemickich wystąpień w tej części Polski. Ale choć autorka często cofa się do tej przeszłości, reportaż jest jednak o współczesnym Jedwabnem. Jak żyją ludzie, których przodkowie dopuścili się zbrodni? Jak starają się wyprzeć te wydarzenia ze swojej świadomości? Jak walczą, żeby nikt nie ośmielił się głośno wspominać tej zbrodni? Jak jej zaprzeczają, próbując zrzucić winę na ofiary… Pojawiają się też pojedyncze osoby, którym pogromy udało się przetrwać i albo wtopić się w tłum (kosztem zapewniania o niewinności sąsiadów przed sądem, nawet jeśli ci sąsiedzi sami zabijali), albo… głównie emigrować. Polska nie chciała tych, co mogliby głosić niewygodne świadectwo. Krótko po wojnie groziło za to pobicie lub śmierć. Dziś czasy się nieco zmieniły i choć wciąż padają groźby, to jednak do przemocy fizycznej już nie dochodzi – za to pojawia się pełen ostracyzm społeczny, niszczenie kariery, czasem też niszczenie mienia. W Jedwabnem oficjalna prawda jest taka, że to wszystko zrobili Niemcy, a że każdy widział, co innego i że kompletnie nie zgadza się to ze spisanymi zaraz po wojnie relacjami i dostępnymi dokumentami…? Szczegół.
Jest to trudna, ale bardzo poruszająca książka. Autorka wykonała tytaniczną pracę, podróżując po świecie, by spotkać się ze swoimi rozmówcami, przekopując się przez tony dokumentacji i sprawozdań z ostatnich kilkudziesięciu lat, próbując rozmawiać na miejscu z ludźmi, którzy odpowiadali jej agresją na każdym kroku. Z całego serca podziwiam i szanuję, że nie poddała się mimo tylu przeciwności. I stworzyła niesamowity reportaż o naturze ludzkiej, upamiętniając przy tym ofiary pogromu. Trudna tematyka, ale szczerze polecam!
2. John Steinbeck – Na wschód od Edenu
Czytałam jakiś czas temu Grona gniewu i byłam zachwycona Steinbeckiem. A jednak za Na wschód od Edenu nie mogłam się zabrać – zapewne nieco przerażały mnie rozmiary. Teraz nie mogę sobie darować, że tak późno zabrałam się za tę książkę, bo to najwybitniejsze dzieło Steinbecka okazało się jedną z najgenialniejszych lektur, jakie przeczytałam w swoim życiu. A czytam przecież dość sporo… :)
Nie wiem nawet, od czego tak właściwie zacząć, bo w Na wschód od Edenu podobało mi się właściwie wszystko :). Steinbeck był mistrzem pióra, umiał wszystko tak opisać, że czytelnika te opisy nie męczyły, a wręcz cieszył się, że może sobie lepiej wyobrazić daną sytuację. A do tego tworzenie postaci! Do żadnego z bohaterów książki nie da się podejść obojętnie, Steinbeck wykreował osoby, które się uwielbia (genialny Chińczyk Li), których się nie znosi (Karol) czy którym się współczuje (Cathy, choć pewnie dla niektórych będzie ona jedną z tych nielubianych). I ci bohaterowie ewoluują, dopasowują się do otoczenia, zmieniają pod jego wpływem lub niezmiennie idą swoją drogą. Każda postać to oddzielna historia, każda wciąga i nie pozostawia obojętnym – nie przypominam sobie żadnej lektury z kreacją bohaterów na takim poziomie.
Ludzie są w Na wschód od Edenu najważniejsi, ale i fabuła trzyma czytelnika w napięciu. Akcja dzieje się na przestrzeni kilkudziesięciu lat – na początku są pewne przeskoki między historiami, byśmy mogli poznać wcześniejsze życie Adama i Karola, Cathy, Samuela Hamiltona i jego rodziny, potem jednak te losy zaczynają się przeplatać. Na scenę wchodzi kolejne pokolenie – w trudniejszych czasach, bo w Europie właśnie wybuchła I wojna światowa i pojawiają się pytania, czy Stany Zjednoczone przystąpią do konfliktu czy też nie… Niektóre sytuacje stają się potem przewidywalne, niektórzy bohaterowie zaś pozostają nieprzewidywalni do samego końca.
I choć tak powoli się zabierałam za lekturę, na początku też czytałam może tylko rozdział-dwa dziennie, to nagle – nie wiedzieć, kiedy – nie mogłam się już oderwać od książki. Gdy skończyłam Na wschód od Edenu pozostało tylko to poczucie pustki, że to już koniec tej przygody – nie ma chyba lepszego dowodu na to, że to po prostu genialna lektura… :)
1. Mitchell Zuckoff – 11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat
Wow. Nie wiedziałam, że można TAK napisać reportaż, a przecież czytam literaturę faktu namiętnie. Nie sądziłam, że da się tyle wyciągnąć z tematu, o którym powiedziano chyba już wszystko. Po 11 września Zuckoffa sięgnęłam z polecenia, kiedy ta nowa jeszcze książka nie miała zbyt wielu recenzji w internecie. Zatem kupiłam, zaczęłam czytać… i kompletnie nie mogłam odłożyć. Ta książka wciąga, wgniata w fotel, rozwala człowieka emocjonalnie. Pokazuje dzień, w którym zatrzymał się świat z kompletnie innej strony niż opowiadano o nim dotąd – z perspektywy bardzo ludzkiej. Efekt jest wręcz genialny :).
Przed sięgnięciem po 11 września gorąco polecam inny reportaż – Wyniosłe wieże Wrighta, za którą autor dostał Nagrodę Pulitzera. Tamta książka opowiada o tym, jak w ogóle doszło do tragedii 11 września i świetnie uzupełnia lekturę Zuckoffa – zresztą on sam odwołuje się do Wyniosłych wież we wstępie. Te dwie książki razem stanowią świetną i szczegółową lekcję dotyczącą wydarzeń, które zmieniły Amerykę. Zuckoff zaczyna swoją opowieść właściwie 10 września, choć oczywiście nawiązuje też do wcześniejszych wydarzeń. Nie skupia się jednak na wydarzeniach politycznych, a na życiu poszczególnych osób. Ludzi, którzy wsiadali na pokład samolotów jako pasażerowie lub załoga, nie spodziewając się nawet, jak zakończy się ich podróż. Terrorystów, którzy postanowili przeprowadzić zamach, o którym świat długo nie zapomni. Pracowników biur w obu wieżach WTC oraz w Pentagonie. Strażaków, ratowników, policjantów, koronerów… A także bliskich wszystkich tych osób. Poznajemy tragedię z ich perspektywy, godzina po godzinie. I nie da się nie myśleć, co ci ludzie przeżywali. Nie wyobrażać sobie, jak my byśmy się zachowali w takiej sytuacji. Ta książka jest tak osobista i emocjonalna, że z jednej strony ciężko ją czytać, z drugiej – jak już wspomniałam – nie da się wręcz jej odłożyć. Bo czytelnik się natychmiast zżywa z bohaterami i chce im towarzyszyć w ich ostatnich chwilach, albo zastanawia się, czy uda im się wyjść cało z ataku.
11 września to jeden z najlepszych reportaży, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Pasuje mi tu wszystko – od języka i stylu zacząwszy, przez empatię autora i dobór bohaterów, aż po sam opis wydarzeń. I to budowanie napięcia, mimo że przecież wiadomo, jak to się skończy, a jednak emocje i tak rosną z każdą kolejną stroną. Z całego serca polecam!
A jeśli ciekawią Was też inne lektury, które przeczytałam, zajrzyjcie do całej listy z 2021 roku :). I - jak zwykle - jestem otwarta na Wasze polecenia! :)
0 Komentarze