Położone pomiędzy Tartu a Parnawą i liczące sobie niespełna dwadzieścia tysięcy mieszkańców miasteczko szybko wpadło mi w oko podczas planowania estońskiej objazdówki. Zaplanowałam tam tylko jeden dzień, bo wszystkie źródła w internecie mówiły, że choć Viljandi jest klimatyczne i ma swój urok, to dużo do zwiedzania tam nie ma. Jeden dzień wystarczył na zwiedzanie miasteczka w zupełności. A że do tego był to dzień wyjątkowo brzydki - 12 stopni, pochmurnie, czasem deszczowo (a mówimy tu o połowie sierpnia...) - to zdarzało mi się nawet chować w hostelu czy restauracji po prostu, by się ogrzać. I nawet w takiej sytuacji udało mi się zwiedzić w Viljandi wszystko, co chciałam ;).
Viljandi to miasto z długą historią (prawa miejskie otrzymało w 1283 roku), mnóstwem klimatycznych, drewnianych budynków oraz kilkoma zabytkami. Ah, no i jeziorem - również nazwanym Viljandi - o powierzchni 1.55 km2. W późnym średniowieczu miasto rozkwitało ze względu na swoje położenie na popularnych szlakach handlowych, ale potem przyszedł XVI wiek i wojny inflanckie, przez region przetaczały się oddziały rosyjskie, polskie, szwedzkie... Z dawnej świetności Viljandi niewiele później zostało. Koniec wieku XVIII przyniósł reformy carycy Katarzyny II - w wyniku jednej z nich miasto stało się centrum regionu i znów zaczęło zyskiwać na znaczeniu. Dziś to szóste największe miasto Estonii - w kraju liczącym około miliona trzystu tysięcy mieszkańców wystarczy siedemnaście tysięcy, by dobić wysoko ;).
Mój hostel położony był obok kościoła św. Jana Chrzciciela, więc naturalnie świątynia była pierwszym odwiedzonym przeze mnie miejscem w Viljandi. Kiedyś w tym miejscu znajdował się klasztor franciszkanów, a w XVII wieku na jego ruinach wybudowano nowy kościół. Świątynię wielokrotnie dewastowały toczone na terenie dzisiejszej Estonii wojny i za każdym razem ją odnawiano. Jeszcze w drugiej połowie XX wieku Sowieci urządzili sobie w środku magazyn i ponownie jako kościół (oraz salę koncertową) budynek oddano do użytku dopiero w latach dziewięćdziesiątych. W rezultacie wnętrze jest dość proste, choć stylizowane na starsze niż w rzeczywistości. W tylnej części kościoła znajduje się kącik dla dzieci i spore akwarium z rybami - ciekawostka, jakiej dotąd w świątyniach nie widywałam ;).
Wystarczy odbyć krótki spacer od drzwi kościoła (zresztą, dłuższy spacer zakończyłby się tym, że opuścimy Viljandi, co mi się też zdarzyło ;) ), żeby dotrzeć do położonych na wzniesieniu średniowiecznych ruin. A średniowieczne ruiny to akurat jedna z takich rzeczy, do obejrzenia których nie trzeba mnie zachęcać. Ordensburg był twierdzą kawalerów mieczowych, którego budowę rozpoczęto w 1224 roku na miejscu dawnego drewnianego fortu. Przez jakiś czas był to największy zamek tzw. Ziemi Maryjnej (Terra Mariana) - dzisiaj, niestety, niewiele już z niego pozostało. W ruinach odbywa się (w normalniejszych czasach, naturalnie) festiwal muzyki ludowej, a samo wzgórze stanowi ciekawy punkt widokowy.
Tuż za ruinami znajduje się jedna z głównych atrakcji Viljandi, czyli 50-metrowej długości most wiszący. Generalnie cała ta okolica to liczne wzgórza i wąwozy, więc miejsca na most tu nie brakowało... W sumie nie obraziłabym się, gdyby było ich tu więcej, bo jak potem próbowałam zejść stamtąd ścieżką do jeziora, to mnie Google Maps poprowadziło przez las i błoto, no powiedzmy, że niezbyt przyjemną drogą ;). A sam most wiszący został podarowany miastu w roku 1931 przez Karla von Mensenkampffa.
Wokół jeziora Viljandi biegnie szlak hikingowy o długości 13,5 kilometra. Po wyjściu z miasteczka powinno się iść raczej przez opustoszałe tereny, z wyjątkiem jedynie wioski Viiratsi, położonej na drugim brzegu. Teoretycznie. Bo o ile przez samo Viljandi szło się ok, to potem Google Maps pokazywało ścieżki, które nie istnieją, istniejących za to nie widziało, szlak nie był właściwie oznaczony... No generalnie odkryłam, że idę znacznie dłużej, niż planowałam, a chmury na niebie tylko gęstnieją i nie widział mi się dalszy spacer w ulewie. Plus był taki, że jak przez Viljandi przeszła potężna burza, to potem na kilkadziesiąt minut wyszło słońce, więc przez ten jeden dzień doświadczyłam wszelakich pogodowych zawirowań ;). A najdziwniejsze było to, że mimo tych dwunastu stopni i pogody dalekiej od ideału Estończycy i tak kąpali się w jeziorze...
Przed deszczem lepiej schować się jednak gdzieś w centrum - są tam jakieś zabytki i restauracje. Dotarłam do placu Johana Laidonera, który jeszcze w XIX wieku był głównym rynkiem handlowym Viljandi. W jego centrum postawiono fontannę przedstawiającą chłopca z rybą autorstwa Augusta Vomma. Dookoła zaś można zobaczyć drewniane domki, ciągnące się też wzdłuż ulicy Lossi - ta drewniana zabudowa nadaje Viljandi skandynawskiego uroku :). Jeden z XVIII-wiecznych budynków, niegdyś mieszczący w sobie aptekę, jest obecnie siedzibą Muzeum Viljandi, mojego głównego schronienia przed deszczem ;).
Wstęp do muzeum miejskiego kosztuje 4 €, a oprócz mnie niewielki budynek zwiedzały może ze dwie osoby - sierpniowe Viljandi zdecydowanie nie przyciągało tłumów turystów. Wystawa stała dotyczy historii regionu, od czasów prehistorycznych aż po współczesne - niestety, większość opisano jedynie po estońsku. Moją uwagę przykuła głównie dobrze zrobiona rekonstrukcja Ordensburga - zamku, którego ruiny wcześniej zwiedzałam. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak ogromna była to twierdza! Swoją drogą, wypatrzyłam w muzeum też całkiem sporą grafikę przedstawiającą oblężenie Viljandi przez wojska polskie w 1602 roku.
Parę innych budynków w Viljandi mogłam zobaczyć jedynie z zewnątrz - należał do nich chociażby XVIII-wieczny ratusz (nie wygląda na tak stary, bo w okresie międzywojennym przeszedł znaczące rekonstrukcje, dodano wtedy też wieżę zegarową) oraz XIX-wieczny kościół św. Pawła. Gdzieniegdzie w Viljandi rzucały mi się też w oczy pozostałości murów miejskich - podobnie jak to miało miejsce w Tartu, Rosjanie podjęli tu decyzję o usunięciu starych fortyfikacji i wykorzystaniu kamieni do nowych budynków.
Na sam koniec zostawiłam sobie wejście na starą, drewnianą wieżę ciśnień, odnowioną potem już jako wieżę obserwacyjną. Płacąc 3 € za wstęp, możemy wejść na wysokość 30 metrów i z góry spojrzeć na Viljandi i przylegające do miasta jezioro. W środku znajdują się również niewielkie wystawy poświęcone wieży oraz zdjęcia Viljandi z lotu ptaka. Nie jest to miejsce, w którym można by spędzić sporo czasu, ale myślę, że to całkiem fajne podsumowanie zwiedzania Viljandi - zwłaszcza, że i wstęp nie jest drogi :).
Po zejściu z wieży zabrałam rzeczy z hostelu i skierowałam się na dworzec, by wsiąść w autobus do Parnawy i wrócić nad estońskie wybrzeże. Viljandi pozostawiło po sobie we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony wymarzłam i zmokłam, a to nigdy nie wprawia w dobry nastrój, do tego rozmiary miasteczka sprawiły, że szybko miałam poczucie w stylu chodzę ciągle tymi samymi uliczkami i wszystko tu już widziałam. Ale z drugiej - Viljandi jest kompletnie inne od większych miast, które widziałam w Estonii. Jestem w stanie uwierzyć, że przy ładniejszej pogodzie człowiek z przyjemnością spędziłby tu i cały weekend, spacerując wokół jeziora czy siedząc z czymś do picia przy stoliku którejś z kawiarni. Na pewno nie żałuję zatrzymania się tutaj na jeden dzień w drodze z Tartu do Parnawy... :)
0 Komentarze