Trzeciego dnia mojego jesiennego pobytu na Santorini załamała się pogoda. Deszcz na szczęście padał tylko w nocy, ale kiedy do wyjścia z hotelu zakładałam sweter i kurtkę, aż trudno mi było uwierzyć, że jeszcze poprzedniego dnia spacerowałam w letniej sukience... ;) Na ten chłodniejszy dzień zaplanowałam sobie dwie miejscowości położone na południe od Firy - Megalochori oraz Pyrgos, a że następnego dnia wypadały moje urodziny, to wieczór chciałam spędzić gdzieś na świętowaniu z winem. Z Firy do Megalochori jest zaledwie pięć kilometrów, ale żeby nie marnować czasu, podjechałam tam autobusem - za parę minut jazdy zapłaciłam 2,20 €. W ciągu tych kilku minut pan próbował mi dwa razy sprzedać bilet i cztery razy pytał, dokąd jadę, ale na koniec chyba do niego dotarło, bo nagle rzucił next stop - Megalochori, it's your stop! ;) No to wysiadłam, dopięłam zamek od kurtki aż pod brodę i kuląc się na wietrze, wybrałam się na spacer kompletnie opustoszałymi w poniedziałkowy poranek uliczkami Megalochori.
Megalochori to niewielka wioska, którą można obejść wzdłuż i wszerz w kilkadziesiąt minut. Z rana wszystko było jeszcze pozamykane i przez wszystko mam na myśli raczej kawiarnie i tawerny, bo w Megalochori atrakcji turystycznych w stylu muzeów nie znajdziemy. Są za to liczne kościółki o niebieskich kopułach - jak to na Santorini, ale tu już przyzwyczaiłam się, że wszystko było ciągle pozamykane ;).
Wczesnym przedpołudniem pojawili się pierwsi turyści, ale dalej było niesamowicie spokojnie. Pewnie nałożyło się na to kilka czynników - skończył się weekend, zepsuła się pogoda, ale te pustki wyglądały aż nienaturalnie w porównaniu z tłumami w Firze i Oia. Spacerowałam sobie po tej historycznej wiosce (najstarsze budynki w Megalochori sięgają XVII wieku), mijając strzałki prowadzące do lokalnych winiarni, których sporo znajdziemy w tej okolicy. Wino musiało jednak poczekać do wieczora, gdyż najpierw chciałam podejść do wybrzeża.
Wybrzeże przy Megalochori to nie piękne, piaszczyste plaże, ale raczej wysokie klify (choć znajdziemy i kamieniste plaże u stóp skał). Tutaj biją też źródła termalne, coś w sam raz dla miłośników leczniczych kąpieli :). Ja w dół nie schodziłam, odstraszył mnie potężny wiatr, który sypał piaskiem i żwirem w twarz, niemal uniemożliwiając utrzymanie równowagi. Nie był to może najlepszy dzień pod kątem pogody, ale wiatr zaczął przynajmniej trochę rozwiewać chmury i zrobiło się nieco jaśniej... :)
Warto tu podejść też dla niewielkiej kapliczki św. Mikołaja, pięknie położonej wśród skał. Warto zajrzeć w same skały i charakterystyczne otwory w nich, będące idealnym miejscem na sesje zdjęciowe (najpopularniejszy z nich nazwano nawet sercem Santorini), choć tam to dopiero wieje... ;) Tuż obok schodów biegnących do kapliczki i skał znajdziemy parking, więc i zmotoryzowani łatwo tu dotrą (wystarczy wrzucić w mapach heart of Santorini parking), co szybko odczułam - choć w samym Megalochori były pustki, to na parkingu przy klifach stało sporo samochodów i turyści urządzali sobie sesje zdjęciowe z widokiem.
Z Megalochori do Pyrgos jest około czterdziestu minut piechotą, więc tu nawet nie rozglądałam się za autobusami, tylko od razu wyruszyłam na spacer. Trasa biegnie niewielkimi uliczkami wśród dość opustoszałego krajobrazu, gdzieniegdzie poprzecinanego pojedynczymi domkami, no i wiadomo - białymi, pozamykanymi kościółkami ;). Aż się czasem zastanawiałam, jaki jest sens stawiania tylu takich małych świątyń tak blisko siebie, a tak daleko od wszystkiego (gdzie daleko na Santorini to pojęcie względne, ze względu na wielkość wyspy i fakt, że tu w sumie to wszędzie jest blisko). Szłam więc pod wiatr w kierunku wznoszącego się na wzgórzu miasteczka, klnąc na czym świat stoi i łudząc się nadzieją, że jak przyjdzie mi wchodzić pod górę, to przynajmniej nie będzie pod wiatr... ;)
Dotarłam w końcu do Pyrgos - jednego z najważniejszych miasteczek na wyspie. Pyrgos położone jest właściwie w samym sercu Santorini i aż do 1800 roku była to stolica wyspy. W centrum miasteczka wciąż znajdziemy pozostałości dawnego zamku weneckiego, dziś niemal całkowicie wtopionego w bardziej współczesną zabudowę miasteczka. A samo Pyrgos przypomina labirynt - mnóstwo wąskich uliczek biegnących wśród jednakowo wyglądających białych domków... Do tego drogi biegną raz w górę, raz w dół, więc zwiedzanie Pyrgos niewątpliwie pozwoli Wam odhaczyć tego dnia codzienną gimnastykę jako zaliczoną ;).
Podobno w Pyrgos znajdują się 33 kościoły i patrząc na wszechobecne niebieskie kopuły i wystające dzwonnice, jestem w stanie w to uwierzyć. Ku mojemu zaskoczeniu nie wszystkie były zamknięte! Widząc otwarte drzwi do kościoła św. Mikołaja, natychmiast zajrzałam do środka (i dobrze zrobiłam, bo jak potem mijałam znów ten budynek, to już otwarte nie było...). Świątynię wybudowano w 1660 roku, co czyni ją jedną z najstarszych w miasteczku, ale obecny wystrój to efekt remontu z roku z 1980. Kościół jest mały i bardzo prosty, a pilnujący wejścia pan każdemu odwiedzającemu wręczał świeczkę do zapalenia na uboczu.
Kiedy zgłodniałam od tego chodzenia góra-dół, postanowiłam zajrzeć na lunch do knajpki, gdzie siedziało najwięcej osób, a Google potwierdzało popularność oceną 4,6. Dopiero potem się zorientowałam, że Kantouni to najczęściej polecana na blogach restauracja w Pyrgos, a ja akurat trafiłam bez polecajek ;). Na szczęście dla jednej osoby stolik się znalazł bez problemu, ale podróżujący w większych grupach musieli czekać co najmniej kilkanaście minut na miejsce. Ja zamawiałam i wino (chciałam przetestować coś lokalnego, więc od razu kelnerka zaczęła recytować co tam mają w menu z wyższej półki :D ) i lunch (przepyszny, lecz ogromny gyros!), więc na obsługę nie mogłam narzekać. Ale ze zdziwieniem zaobserwowałam, że kelnerzy wcale tak miło nie traktują tych, co mniej zamawiają. Parę, która zamówiła tylko napoje, kelnerka wręcz chamsko objechała komentarzem w stylu to jest restauracja, tu się zamawia jedzenie! - nigdy dotąd się z czymś takim nie spotkałam... Więc fakt, jedzeniowo smacznie, cenowo w porządku, ale obsługa - wiedeńscy kelnerzy w kawiarniach to mili panowie w porównaniu z ekipą z Kantouni :P.
Po obiedzie pora wejść na najwyższe uliczki Pyrgos i spojrzeć na Santorini z góry - z położonego w centrum wyspy wzgórza można się rozejrzeć właściwie we wszystkich kierunkach. Miałam nawet trochę szczęścia, bo w środku dnia na jakąś godzinę-dwie się wypogodziło, niebo zrobiło się niebieskie, a słońce zaczęło mocno przygrzewać. Przez parę minut chodziłam nawet w samym krótkim rękawku, ale wystarczyło, że zawiało, bym jednak szybko założyła kurtkę z powrotem... Niestety, chmury szybko wróciły, no ale ile ładnych zdjęć się udało zrobić, to moje ;).
Jak już wspomniałam, w centrum Pyrgos znajdziemy pozostałości zamku weneckiego, a w jego najwyższym punkcie stoi kościół Wniebowzięcia NMP, najważniejsza świątynia Pyrgos. Równie stara jak kościół św. Mikołaja, bo i ją zaczęto budować w 1660 roku. W porównaniu z wieloma innymi małymi kościółkami na Santorini, ten NMP wydaje się wręcz ogromny, wnętrze też jest dużo bardziej bogato wyposażone - szczególne wrażenie wywiera tu stary ikonostas. Wstęp do kościoła jest bezpłatny, trzeba jedynie pamiętać o odpowiednim (czyt. skromnym) ubraniu, co akurat w chłodny, październikowy dzień w ogóle nie stanowiło problemu ;).
Minęło popołudnie, zaczęłam się więc powoli zbierać z Pyrgos. Rozchodziłam się już nieco po lunchu i mogłam zmieścić w sobie jeszcze trochę wina ;). Wbrew pozorom (które wytworzyły się w mojej głowie na hasło dawna stolica Santorini) w Pyrgos nie ma tak dużo do zobaczenia, tych kilka godzin z przerwą na lunch wystarczyło mi w zupełności, by obejść miasteczko wzdłuż i wszerz. Największy urok mają tu wąskie uliczki otoczone białymi domkami, otwierające się nagle na widoki ze wzgórza - nie zaprzeczę więc, że w Pyrgos mi się bardzo podobało. Ale kusił już plan na końcówkę dnia... ;)
Santo Wines to chyba najpopularniejsza winiarnia na wyspie - w sezonie nie ma się tu co pojawiać bez rezerwacji stolika. Na szczęście końcówka października to już zdecydowanie nie jest sezon, więc właśnie w tym miejscu postanowiłam świętować swoje urodziny. Degustacja win i przepiękny widok, czego chcieć więcej (poza wyłączeniem wiatru i podgrzaniem temperatury o jakieś dziesięć stopni)? ;) Żeby nie było - na tarasie nie było tak pusto, celowałam z robieniem zdjęć tak, by jak najmniej ująć ludzi. Santo Wines to nie jeden producent, ale związek producentów wina z wyspy założony w 1947 roku. Oferują oni też tour po winnicach, lecz to sobie odpuściłam, bo jeszcze na świeżo miałam w pamięci takie doświadczenie w Portugalii.
Szybko podszedł do mnie kelner z propozycjami - początkowo kusiła mnie degustacja dziewięciu win, ale facet twierdził, że tyle to ja nie dam rady... Mhm... :P No ale dałam się namówić na degustację sześciu win - w pakiecie było jedno wino musujące, trzy rodzaje białego, jedno czerwone i jedno deserowe, a do tego deska przekąsek, czyli stos oliwek, chleb i różne smarowidła i mnóstwo sera. To nie wino mnie przerosło, to jedzenie, bo mimo że siedziałam tam dość długo, nawet połowy tego nie byłam w stanie w siebie wcisnąć ;). W swoim notatniku mam zapisane Santo Wines - 43€, ale nie pamiętam, czy była to sama kwota za degustację czy już z napiwkiem. A na stronie nie mogę sprawdzić, bo chwilowo nie prowadzą rezerwacji na 2022 rok... Bądź co bądź, nie jest to może najtańsza przyjemność, ale czasem warto. Bo muszę przyznać, że wina były bardzo dobre, przekąski też, widok świetny, więc świętowanie urodzin w Santo Wines okazało się zdecydowanie dobrym pomysłem.
Z Santo Wines do tej części Firy, gdzie miałam wykupiony nocleg, Google Maps pokazywało niespełna cztery kilometry. Zdecydowanie potrzebowałam tego spaceru, by wrócić do formy po jedzeniu i piciu ;). Uwielbiałam w Santorini te niewielkie odległości, że wszędzie było blisko, że między miejscowościami można było iść pieszo, a po drodze mieć takie widoki...
0 Komentarze