Santo Domingo, stolicę Dominikany, dzieliło od mojego hotelu w Bávaro ok. 200 kilometrów, czyli prawie 3 godziny jazdy. Mimo to nie wahałam się ani chwili - wiedziałam, że jednodniowy wypad do stolicy to rzecz obowiązkowa podczas urlopu. Dzielnica Kolonialna (Zona Colonial) w Santo Domingo to jedyne miejsce w całym kraju wpisane na listę UNESCO, a w mieście naprawdę jest co zwiedzać (a nie jest tajemnicą, że zwiedzanie ciągnie mnie zdecydowanie bardziej od leżenia na plaży :P). Zdawałam sobie sprawę, że w jeden dzień (do tego skrócony o kilka godzin jazdy w tę i z powrotem) nie mam szans dobrze zobaczyć Santo Domingo, więc od razu odpuściłam sobie taki wypad na własną rękę i zaczęłam się rozglądać za wycieczkami zorganizowanymi. Za wycieczkę z odbiorem z hotelu, przewodnikiem (po angielsku, niemiecku i francusku), biletami wstępu do najważniejszych atrakcji oraz lunchem zapłaciłam 95 $. Idealnie nie było - zresztą dla mnie te dominikańskie wycieczki w ogóle odbiegały sporo od ideału moich podróży - ale, jak to się mówi: co zobaczyłam, to moje ;).
Z historycznego punktu widzenia Santo Domingo jest wyjątkowym miastem w Nowym Świecie. To najstarsze założone przez Europejczyków (a dokładniej przez Bartłomieja Kolumba, brata Krzysztofa, jeszcze w 1496 roku) miasto w Amerykach, które po dziś dzień jest zamieszkane. Była to brama do Karaibów, ale nowo założone miasto długo nie przetrwało - już w 1502 roku zniszczył je huragan. Hiszpanie nie poddali się tak łatwo i Santo Domingo zostało odbudowane w ciągu kolejnych lat - to właśnie pozostałości tej XVI-wiecznej zabudowy w Dzielnicy Kolonialnej wpisano w 1990 roku na Listę Światowego Dziedzictwa. Przejeżdżając autokarem przez dzielnice położonego nad rzeką Ozamą miasta, widziałam za oknem jedną z latynoskich metropolii - Santo Domingo zamieszkuje ok. 3 milionów ludzi, czyli ponad 1/4 wszystkich mieszkańców kraju (Dominikana ma ok. 11 milionów mieszkańców). Przewodnik opowiadał, że stopniowo zmniejsza się procentowy udział stolicy w krajowej populacji - miasto po prostu nie jest w stanie zapewnić pracy takiej ilości ludzi, więc coraz więcej osób przenosi się w okolice głównych kurortów: Punta Cana i Puerto Plata. W turystyce praca się zawsze znajdzie...
Zanim dojechaliśmy do centrum, autokar zatrzymał się na chwilę przy okazałej, betonowej konstrukcji. To budynek nazywany latarnią morską Kolumba, który z latarnią morską nie ma akurat nic wspólnego, ale skoro można tak nazwać mauzoleum poświęcone Kolumbowi, to dlaczego nie... W ogóle z samymi szczątkami Krzysztofa to jest dość ciekawa historia, której nie byłam świadoma - okazało się, że wielki odkrywca ma dwa groby. W katedrze w Sewilli oraz właśnie w latarni w Santo Domingo. Jak do tego doszło? Kolumb zmarł w Valladolid w Hiszpanii, gdzie go początkowo pochowano, jednak szczątki potem przeniesiono do Sewilli, a następnie do Santo Domingo - zgodnie z wolą samego zmarłego. Kiedy Francuzi zajęli wyspę, trumnę przewieziono na Kubę, a potem z powrotem do Sewilli. Mimo że po tylu latach nie było łatwo przeprowadzić badania genetyczne, to faktycznie wygląda na to, że Kolumb spoczywa obecnie w Sewilli. Ale... no właśnie, pojawia się ale. Pod koniec XIX wieku w Dominikanie odkryto ludzkie szczątki opisane jako należące do Hiszpana i mieszkańcy kraju trzymają się wersji, że są one prawdziwe. Na badania DNA się jednak nie zgadzają ;). Mimo to w latach dziewięćdziesiątych zbudowano w Santo Domingo specjalne mauzoleum, którego jednak nie dane mi było zobaczyć w środku - plan wycieczki zakładał jedynie oglądanie budynku z zewnątrz (i do tego jedynie z okien autokaru). Komentarze w internecie są skrajne - od tych sugerujących, że jest to ciekawy zabytek, po te poddające w wątpliwość sens zwiedzania betonowego molocha. Ja bym pewnie zwiedziła, gdybym tylko miała taką możliwość, ale wycieczka już kierowała się do Dzielnicy Kolonialnej ;).
Wysiedliśmy z autokaru, dostaliśmy słuchawki z niewielkim odbiornikiem, by słyszeć przewodnika i skierowaliśmy się na słynną Calle Las Damas - najstarszą ulicę w Santo Domingo, a zatem i w obu Amerykach. W czasach kolonialnych wzdłuż tej ulicy budowały swe domy najbogatsze rodziny hiszpańskich przyjezdnych, a niektóre z zabytków można tu zobaczyć po dziś dzień. Nazwa Calle Las Damas wzięła się również z czasów kolonialnych (choć wtedy jeszcze ulica nosiła oficjalnie nazwę Calle de la Fortaleza), bo wicekrólowa Maria de Toledo zwykła tędy chodzić ze swoimi dwórkami.
A pierwotna nazwa ulicy, czyli Calle de la Fortaleza, odnosi się do położonej tuż obok twierdzy Fortaleza Ozama. To był pierwszy moment, gdy bardzo chciałam oderwać się od wycieczki i nie tylko zerknąć szybko na wejście do fortecy, ale wejść na jej teren i zwiedzać... :( Twierdzę zbudowano na początku XVI wieku na brzegu rzeki Ozamy, a wieża zamkowa była nawet przez jakiś czas najwyższą europejską budowlą w Amerykach. Na tym kontynencie twierdze w średniowiecznym stylu nie są zbyt często spotykane, więc naprawdę mi szkoda, że wycieczka nie uwzględniała szczegółowego zwiedzania Fortalezy.
Chyba żeby nie zniechęcić nas już na wstępie, przewodnik od razu powiedział, że kierujemy się do budynku, który trzeba odwiedzić i wewnątrz, zwiedzając Santo Domingo. Katedra Najświętszej Maryi Panny od Wcielenia to najstarsza katedra w obu Amerykach (jak podkreślił przewodnik: katedra, nie kościół, bo Hiszpanie kościoły budowali tu już wcześniej), zbudowana w latach 1514-41. Świątynia przetrwała nawet zdobycie Santo Domingo przez Anglików pod wodzą Francisa Drake’a w 1586 roku - Drake zrobił z katedry swoją główną siedzibę, dzięki czemu uniknęła ona zniszczeń, które dotknęły wiele innych budynków w mieście.
XVI-wieczny gotyk w Nowym Świecie - to po prostu musi robić wrażenie ;). Świątynia już z zewnątrz przywodzi mi na myśl gotyckie kościoły, które widziałam w Hiszpanii - nie ma się co dziwić, skoro i katedra w Santo Domingo to dzieło Hiszpanów. Świątynię wybudował Luis Moya według planów Alonsa Rodrigueza z Sewilli. Niektóre elementy są starsze niż sama katedra - piękne zdobienia, jakie można zaobserwować chociażby na ołtarzach głównym i bocznych, wykonano jeszcze w Hiszpanii i przewieziono do Santo Domingo. Rozwijająca się kolonia na początku XVI wieku nie dysponowała jeszcze artystami na miarę tych mieszkających na Starym Kontynencie.
W katedrze pochowano czterech dawnych prezydentów Dominikany z przełomu XIX i XX wieku, tutaj też spoczywały szczątki uznawane za Krzysztofa Kolumba do momentu przeniesienia ich do wspomnianej już latarni-mauzoleum. Muszę przyznać, że akurat zwiedzanie katedry z przewodnikiem niezbyt mi przeszkadzało, bo facet opowiadał ciekawie i krótko, dając nam też czas, by samemu obejrzeć katedrę i wszystkiemu się przyjrzeć, zanim zarządził zbiórkę przy wyjściu. Dla mnie katedra była najważniejszym miejscem, które chciałam zobaczyć w Santo Domingo i zdecydowanie nie byłam rozczarowana tym, co zobaczyłam - świątynia to faktycznie punkt obowiązkowy podczas wizyty w stolicy :).
A wychodząc z katedry, trafiamy od razu na jeden z głównych placów miasta, zwany Parkiem Kolumba (Parque Colón). Natychmiast rzuciły mi się tu w oczy dwie rzeczy. Pierwszą był pomnik Krzysztofa Kolumba w samym centrum placu - trafił on tu pod koniec XIX wieku, zmieniając nazwę tego miejsca z Plaza Mayor na obecne Parque Colón. A poza pomnikiem w parku nie da się nie zauważyć mnogości obnośnych sprzedawców: drobnych pamiątek, taniej biżuterii, kolorowych obrazków... Przewodnik uczulał nas wcześniej, by nic od nich nie kupować, bo sprzedają podróbki po zawyżonych cenach, a jak się już przyczepią, to trudno się uwolnić. Faktycznie, panowie natychmiast obskoczyli wycieczkę, przekrzykując się nawzajem: najtaniej, oryginalne produkty, u mnie taniej, bo działam na własną rękę, sam sobie jestem szefem... Tu już trudno było się nie uśmiechnąć, wszyscy ubrani tak samo, z podobnymi produktami, ale wiadomo, że w żaden sposób nie są ze sobą powiązani, no jasne ;).
Przy katedrze mieliśmy pierwszą z dwóch krótkich przerw i organizacja tego czasu wolnego to coś, co mi tu najbardziej nie przypadło do gustu. Bo przewodnik zabrał nas do ultra-turystycznego sklepu z pamiątkami (za dolary, oczywiście), po czym dał nam tam 20-30 minut. W drugim miejscu tak samo. Nawet jakby człowiek chciał tam coś kupić, to naprawdę 10 minut to max, ile się potrzebuje (a nikt nie chciał, bo to był początek zwiedzania i potem trzeba by to wszystko ze sobą nosić). Efekt był taki, że cała grupa siedziała w wejściu do sklepu, żeby nie być nagabywanym przez sprzedawców i zabić czas do zebrania się na dalsze zwiedzanie. A czasu było za mało, by się oddalić i próbować coś zobaczyć na własną rękę, zresztą dopiero przyjechaliśmy, jeszcze nie mieliśmy żadnej orientacji w terenie. Dużo lepiej by było, gdyby dwie przerwy połączyć w jedną godzinną - w stylu: w tamtą stronę macie sklepy z pamiątkami, po lewej są ruiny, których nie mamy w planach, po prawej klimatyczne uliczki, nie oddalajcie się za bardzo, widzimy się tu za godzinę. Zakładam, że organizator wycieczki woli unikać takich rzeczy, bo jeszcze mu się turyści pogubią, a do tego Santo Domingo nie ma najlepszej renomy, jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Ale kurczę, wszyscy i tak się trzymaliśmy w grupkach (mnie przygarnęło parę Amerykanek ;) ), a sama Dzielnica Kolonialna to jednak na tyle turystyczne miejsce, pełne policji, że człowiek czuł się tam zwyczajnie, bezpiecznie. No i pewnie przewodnik dostawał swój udział za przyprowadzenie turystów akurat do tego sklepu - co też mnie trochę zdenerwowało, bo jak potem szliśmy, to migały mi po drodze małe sklepiki z dużo ładniejszymi pamiątkami, a nie było możliwości, żeby do nich zajrzeć...
Ruszyliśmy dalej wąskimi uliczkami, słuchając przewodnika, który opowiadał, że są one wąskie nie bez powodu - większość zwężono podczas prac przywracających blask Dzielnicy Kolonialnej. Dominikańczycy są dumni z tego, że miasto znajduje się na liście UNESCO i wiedzą, że ograniczenie ruchu samochodowego w centrum to dobry sposób, by przyciągnąć więcej turystów. Podobno toczą się nawet rozmowy o całkowitym zakazie wjazdu dla samochodów do starego miasta, ale na to przyjdzie pewnie jeszcze dłużej poczekać... Dotarliśmy w końcu do placu Marii de Toledo, łączącego wspomnianą już Calle Las Damas z ulicą Izabeli Katolickiej. Pomnik wicekrólowej (swoją drogą - żony Diega Kolumba, syna Krzysztofa, oraz kuzynki Ferdynanda Aragońskiego) znajduje się z boku placu, a po jego drugiej stronie wznosi się dawny kościół jezuitów, kolejny punkt wycieczki.
Zbudowany w pierwszej połowie XVIII wieku kościół jezuitów nie pełnił długo swojej pierwotnej funkcji. Ledwo w dwadzieścia lat po ukończeniu budowy jezuitów wygnano, a budynek na przestrzeni lat pełnił najróżniejsze funkcje - mieścił się tu magazyn tytoniu, teatr i biura ministerialne. W 1956 roku przeprowadzono prace renowacyjne pod okiem architekta Javiera Borroso, a dawny kościół postanowiono przekształcić w Panteon Narodowy. W tym neoklasycystycznym budynku pochowane są osoby najbardziej zasłużone dla Dominikany - i nie mam tu na myśli tylko wojskowych i polityków, ale też artystów, lekarzy czy nauczycieli. W centrum Panteonu płonie wieczny ogień, nad którym zawieszono potężny żyrandol - prezent od Francisco Franco dla ówczesnego dominikańskiego dyktatora, Rafaela Trujillo.
W końcu przyszła pora na lunch, który mieliśmy zjeść w tradycyjnej dominikańskiej restauracji. Takiego kitu na wycieczkach to ja nigdy nie kupuję :P. W końcu to oczywiste, że tradycyjna knajpka okaże się bardzo turystycznym miejscem, do którego mieszkaniec Santo Domingo w życiu by nie zajrzał, a jedzenie będzie najbardziej uniwersalne, by turyści chcieli to zjeść. No i zgadłam w 100% - w restauracji byli sami obcokrajowcy, a lunch w formie bufetu oferował: makaron / ryż, kurczaka / wieprzowinę oraz sałatkę: sałatę, pomidora, ogórka. Do popicia Coca-Cola. Dobrze, że nigdy by mi nie przyszło do głowy zjeść czegoś podobnego poza Dominikaną ;). A lokalnym aspektem był krótki pokaz tańca pary w strojach ludowych - fajna rzecz, ale znów, wiadomo, że robiona pod turystów.
Po jedzeniu czas na dalsze zwiedzanie i kolejny punkt obowiązkowy dominikańskiej stolicy: Alcázar de Colón. To pałac warowny, wybudowany w latach 1511-14, będący mieszanką gotyku i renesansu. Budowla była siedzibą najstarszego syna Krzysztofa Kolumba, Diega, i jego rodziny aż do 1577 roku. Tzn. akurat sam Diego zmarł już w 1526 roku w Hiszpanii, ale Maria de Toledo mieszkała tu do 1549. Przewodnik opowiadał, że niesamowicie bogata na początku rodzina Kolumbów (Diego był w końcu wicekrólem Nowej Hiszpanii) szybko zubożała, a sam pałac równie szybko miał lata świetności za sobą. W XVIII wieku popadł w kompletną ruinę, z początkowych 55 pokoi zostało ich już tylko 22. Z końcem XIX wieku przeprowadzono pierwsze renowacje, ale największe prace miały miejsce w latach 1955-57. Rezydencję odnowiono, wypełniono zachowanymi przedmiotami z epoki kolonialnej i muzeum udostępniono odwiedzającym.
A co można zobaczyć w środku? Odtworzone wnętrza pałacowe (według przewodnika faktycznie sporo oryginalnych przedmiotów z XVI wieku zachowało się do dzisiaj), czyli meble, dzieła sztuki - w tym portret Krzysztofa Kolumba z małym Diegiem, dawne stroje, broń i najróżniejsze elementy dekoracyjne. Taras Alcázar de Colón stanowi też dobry punkt widokowy na rzekę i pozostałości murów miejskich. Przez chwilę miałam poczucie, że rezydencja Kolumbów w Santo Domingo nie wywiera na odwiedzającym szczególnego wrażenia - ile piękniejszych pałaców mamy w Europie! Potem jednak pomyślałam sobie, że to przecież zaledwie mała część oryginalnej rezydencji, a jaką historię w sobie skrywa... Zdecydowanie ciekawie było tu zajrzeć :).
Niestety, trzeba się już było powoli zbierać - w końcu czekały nas jeszcze 3 godziny jazdy z powrotem do Punta Cany... Po niecałym dniu w Santo Domingo musiał pozostać niedosyt, choć w paru miejscach mignęły mi komentarze, że historyczne centrum dominikańskiej stolicy jest tak akurat na jeden dzień. I myślę, że mogłabym się z tym zgodzić - Dzielnica Kolonialna jest mocno kompaktowa, wszędzie chodziliśmy pieszo i wszędzie było blisko. Z interesujących mnie miejsc zabrakło mi już wspomnianego zwiedzania fortecy Ozama, z chęcią zajrzałabym też do ruin klasztoru św. Franciszka. Zapewne gdyby dać mi mapę i więcej czasu, z przyjemnością zwiedziłabym tu jeszcze więcej, ale wydaje mi się, że wszystkie must-see (poza fortecą i ruinami) widzieliśmy.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o Pałac Narodowy, będący siedzibą Prezydenta Dominikany - z przyczyn oczywistych mogliśmy popatrzeć tylko zza bramy ;). Ten neoklasycystyczny budynek powstał w latach czterdziestych ubiegłego wieku i nic dziwnego, że położony jest kawałek od historycznego centrum - do Dzielnicy Kolonialnej kompletnie by nie pasował.
Dobrze było zobaczyć Santo Domingo - nawet tak na szybko. W końcu Dominikana to nie tylko plaże, hotele i all inclusive... ;)
0 Komentarze