Gloggnitz to małe, górskie miasteczko (niespełna 7.000 mieszkańców) położone pomiędzy Neunkirchen a Semmeringiem. Mignęło mi po raz pierwszy na mapach podczas moich wypadów na hiking w Semmeringu i wiedziałam, że któregoś dnia wysiądę i na tej stacji. W końcu Gloggnitz leży na trasie Südbahnu i dojazd tutaj z Wiednia jest łatwy nawet bez samochodu :). Z przesiadką w Wiener Neustadt to zaledwie godzina jazdy - są też i bezpośrednie pociągi, ale te akurat jadą ze dwadzieścia minut dłużej. Wykorzystałam więc jeden ze słonecznych, majowych weekendów, by wyskoczyć do Gloggnitz na jeden dzień. I zdecydowanie musiała to być sobota, bo chciałam odwiedzić jeden... sklep, a sklepy to wiadomo, w niedzielę pozamykane ;).
Wyszłam z dworca, odbiłam w lewo i niemal natychmiast trafiłam na strzałki kierujące do wybranego miejsca. Jeszcze kilka minut spaceru i wyrosły przede mną ogromne hale z logo Lindt & Sprüngli na górze. Szwajcarski gigant czekoladowy ma fabrykę w Dolnej Austrii, a przy niej funkcjonuje sklepik ze słodkimi wyrobami. Lindt Werksverkauf otwarty jest od poniedziałku do piątku w godzinach 9-18, a w soboty 9-15. Ku mojemu zdziwieniu, przed sklepem stały dwa autokary, a w środku był niezły tłum - wygląda na to, że fabryka Lindta znajduje się na trasie jakichś wycieczek...
Przez chwilę myślałam, by przeczekać tłum, ale wyglądało na to, że dopiero przyjechali - a czekać, aż kilkadziesiąt osób obejrzy sklep, zrobi zakupy, skorzysta z darmowej toalety... Też nie przyszłam tutaj, by godzinę siedzieć przed fabryką, a centrum Gloggnitz i wszystko inne, co chciałam zobaczyć, było w kompletnie przeciwnym kierunku. Zatem weszłam do środka, a przede mną piętrzyły się stosy kulek Lindora we wszelakich smakach. Części z nich nigdy nie próbowałam, o istnieniu innych nawet nie miałam pojęcia. Różne internetowe artykuły zachęcały do wizyty w Gloggnitz możliwością darmowej degustacji słodkich kulek, ale to już tylko wspomnienie dobrych dni - obecnie wszędzie są rozwieszone tabliczki, że słodycze są do zakupu i jest zakaz próbowania na miejscu. Przyznam, że spodziewałam się, że przy samej fabryce czekolady będzie można kupić w konkurencyjnych cenach, a tymczasem nic z tego - ceny takie same jak w zwykłych supermarketach (a tam do tego bywają jeszcze dobre promocje). Na okazyjne zniżki można było trafić jedynie przy produktach, którym kończyła się wkrótce data ważności. Mnie najbardziej przyciągnęły słodycze, których nie widziałam w austriackich sklepach - Google podpowiedziało, że idą na rynek niemiecki. Szkoda, bo malinowe kulki Lindora okazały się moim zdecydowanym numerem jeden, ale w Austrii ich nigdzie (poza tym sklepem) kupić nie można... :( Bądź co bądź, zamiast dużych zapasów, zrobiłam niewielkie zakupy nieznanych mi smaków, po czym wyszłam ze sklepu i skierowałam się na zwiedzanie Gloggnitz.
Gloggnitz leży nad rzeką Schwarzą - centrum miasteczka znajduje się na drugim brzegu rzeki, więc przeszłam przez most i skierowałam się do części wyglądającej na rynek. Żadnej informacji turystycznej tu nie ma, ale w kilku miejscach natrafiłam na tablice informacyjne (po niemiecku) z krótkim opisem najważniejszych budynków w Gloggnitz. Warto jednak mieć na uwadze, że miasteczko jest raczej bazą wypadową w góry, a nie atrakcją turystyczną samą w sobie ;).W centrum głównego placu stoi niewielka kaplica St. Othmar, zbudowana oryginalnie ok. XII-XIII wieku (choć trafiłam i na źródła mówiące o wieku XI) - pierwsze pisemne wzmianki o niej pochodzą jednak dopiero z roku 1313. Oczywiście z pierwotnego budynku nic już do dzisiaj nie zostało - późnogotycka budowla powstała w XV wieku. Do środka wstępu broniły kraty, choć podobno co jakiś czas odbywają się tu dalej nabożeństwa - ja mogłam jedynie rozejrzeć się przez kraty i pójść dalej... ;)
Nie podchodziłam do wszystkich mniejszych i większych budynków w Gloggnitz, które tablice informacyjne uznały za godne uwagi. Minęłam jednak urząd miejski (no ja wiem, że to tylko kilka tysięcy mieszkańców, ale naprawdę mają to Stadtamt w nazwie ;) ), zamknięty na cztery spusty kościół ewangelicki czy kąpielisko, które w słoneczną sobotę przyciągało chyba najwięcej ludzi.
W pobliżu Gloggnitz znajdziemy trochę starych zamków, które stanowią dziś własność prywatną i nie można ich zwiedzać. Myślałam jednak, że podejdę sobie jak najbliżej jednego z nich - Burg Wartenstein, zobaczę tyle, ile jest to możliwe, a do tego pospaceruję po okolicy. Niestety, Google Maps się tu kompletnie nie sprawdziło - prowadziło mnie przez prywatne tereny, wymagające przeskakiwania cudzych ogrodzeń, albo kazało iść drogą szybkiego ruchu pozbawioną jakiegokolwiek pobocza. W końcu się więc poddałam, nie docierając do celu, bo taki spacer nie sprawiał mi żadnej przyjemności - zwłaszcza ze świadomością, że do zamku i tak nie wejdę.
Ale jak już wyszłam poza obrzeża miasteczka, mogłam podejść trochę do góry i mieć widok na całe (albo przynajmniej większość ;) ) Gloggnitz. Maj przyniósł wiosnę w pełni, temperatury przekraczające dwadzieścia stopni, słońce palące kark, wszechobecny zapach kwiatów, unoszące się wszędzie pyłki, których tak nienawidzą alergicy, no i setki wszelakich owadów. A na obrzeżach Gloggnitz do tego cisza i spokój, tylko w oddali słyszałam przejeżdżające samochody. Rozstawione gdzieniegdzie tablice ostrzegały o pasących się krowach, ale tych jakoś nigdzie nie widziałam - na moje szczęście, bo czasem szłam na przełaj, gdy ścieżki zamieniły się w błoto po całonocnej ulewie.
A skoro nie dało się zobaczyć żadnych pobliskich zamków, trzeba było zajrzeć chociaż do Schloss Gloggnitz. Górujący nad miastem zespół budynków powstał ok. 1100 roku jako klasztor benedyktynów z Bawarii. Kompleks rozbudowywano na przestrzeni lat, jeszcze w średniowieczu otoczono go murami, a w XVII i XVIII wieku przeszedł poważną rekonstrukcję. Od 1803 roku jest to świecki pałac, choć jego centrum wciąż stanowi kościół - teraz organizuje się tu różne imprezy, zwłaszcza wesela, bo od lat dwudziestych kompleks należy do gminy Gloggnitz.
Kościół Matki Boskiej Śnieżnej był mniej więcej do połowy ubiegłego wieku główną świątynią Gloggnitz - potem rolę tę przejął kościół Chrystusa Króla, a cały kompleks zamkowy poddano gruntownej renowacji. Najstarsza część świątyni pochodzi jeszcze z XI wieku, ale - podobnie jak i reszta klasztoru - została ona później wielokrotnie przebudowana. Dziś w środku króluje barokowe wnętrze z końca XVII wieku, w podobnym okresie kościół uzyskał wieżę, a kilkadziesiąt lat później - również zakrystię i oratorium. W oddzielnym budynku znajduje się również niewielka kaplica św. Michała.
Nie mogłam zbyt długo pochodzić po terenach pałacowych, bo cóż, była sobota i właśnie szykowano się do ślubu. Na parkingu przed bramą już gromadzili się goście, para młoda pozowała do zdjęć na tle murów, a świadkowie uzgadniali ostatnie szczegóły z księdzem w kościele. Do świątyni zajrzałam na chwilę, obeszłam szybko kompleks, starając się nie wchodzić fotografowi ślubnemu w kadr... Przeszłam też do przypałacowego parku, z którego rozciąga się widok na Gloggnitz, ale spodziewałam się chyba czegoś więcej. A może po prostu widok jest ładny, ale drzewa zasłaniają...? ;)
Kierując się z powrotem na dworzec, zajrzałam jeszcze do nowego kościoła w Gloggnitz - p.w. Chrystusa Króla. Przez chwilę się obawiałam, że nie uda mi się wejść do środka, bo brama była zamknięta, na szczęście jednak udostępniono boczne wejście. Świątynię ukończono w 1962 roku i widać, że jest w całkowicie nowoczesnym stylu, który - ku mojemu zaskoczeniu - całkiem przypadł mi do gustu. W końcu nie przyjechałam tu zwiedzać kościołów, ale jak już trafiła się okazja... ;)
0 Komentarze