Advertisement

Main Ad

Migawki z doliny Wachau

Austria dolina Wachau
W dolinie Wachau bywam często, to jedno z moich ulubionych miejsc na jednodniowe wypady z Wiednia. Ostatnimi tygodniami też zawitałam tam dwukrotnie, znów zbierając na dysku dziesiątki zdjęć. Jako że odwiedziłam w większości miejsca, które już znałam i o których pisałam wcześniej na blogu, nie planowałam kilku oddzielnych postów tematycznych. Ale skoro mam tyle nowych zdjęć, a dolina Wachau jest taka piękna, to i tak pospamuję Was trochę wpisem podsumowującym te dwa ostatnie wypady ;). Zatem jeśli przyjedziecie do Wiednia na nieco dłużej i znudzi Was miejski klimat, to już wiecie, gdzie wyskoczyć za miasto... Dunaj się nigdy nie znudzi ;)
Na pierwszy wypad, jeszcze w czerwcu, wybrałam się z odwiedzającymi mnie tutaj rodzicami - chcieli zobaczyć coś poza Wiedniem, a że mieli samochód, to znacznie ułatwiało planowanie ;). Padła więc propozycja doliny Wachau i miasteczka Melk. Słynie ono przede wszystkim z Opactwa Benedyktynów, do którego zawitałam już po raz drugi. Wnętrza bardzo mi się podobały, więc z przyjemnością tam wróciłam. Ponadto moje pierwsze podejście do Melku miało miejsce jesienią, więc miło było zobaczyć ogrody opactwa w pełnej zieleni i przy piękniejszej pogodzie ;). Zresztą, nie wiem, jakim cudem, ale za pierwszym razem przegapiłam słynną klatkę schodową, zdjęcia której to punkt obowiązkowy w Melku - tym razem udało się to naprawić. Odświeżony wpis z tego miejsca znajdziecie tutaj: Opactwo w Melku.
Po lunchu podjechaliśmy kawałek dalej - do miasteczka, które już dawno chciałam odwiedzić, ale jakoś nie było okazji: Weißenkirchen in der Wachau. Położone na północnym brzegu Dunaju, pomiędzy Spitzem a Dürnsteinem, liczy sobie niespełna 1.5 tysiąca mieszkańców. Mnie przyciągało ze względu na górujący nad miasteczkiem potężny średniowieczny kościół, otoczony pozostałościami dawnych fortyfikacji. Uwielbiam takie miejsca! Niestety, okazało się, że w 2022 roku świątynia jest w remoncie i kiedy w końcu udało mi się odwiedzić Weißenkirchen, to jego główny zabytek zamknięty był na cztery spusty :(.
Ale skoro już dotarliśmy do Weißenkirchen, nie będziemy przecież od razu wracać do samochodu... Zatem pospacerowaliśmy po miasteczku, odbijając drogą prowadzącą do góry, by mieć nieco lepszy widok. I trafiliśmy na punkt widokowy, z ławeczką i stolikiem, gdzie u stóp mieliśmy winnice, kościół i Dunaj ;). A że temperatury były jakie były (lato!), woda w plecaku się skończyła, więc na uzupełnianie płynów wybraliśmy się do jednego z lokalnych heurigerów (małych restauracji serwujących miejscowe wina i drobne przekąski) - to zawsze dobry pomysł w dolinie Wachau :).
Dalszego zwiedzania na ten dzień już w planach nie mieliśmy, ale podróż samochodem pozwala na spontaniczne decyzje i nietrzymanie się planów... ;) I w taki oto sposób zatrzymaliśmy się jeszcze w Dürnstein. Już na wstępie dopisało nam szczęście, bo gdy wjechaliśmy na parking, podeszła do nas kobieta i powiedziała, że wykupiła bilet parkingowy na dłużej, ale już odjeżdża, więc może nam go oddać. I tak mieliśmy godzinny parking za darmo, a dłużej i tak już nie chcieliśmy się zatrzymywać, by wrócić do Wiednia o normalnej porze. W Dürnstein też już byłam, ale w czasach restrykcji covidowych, więc choć zwiedziłam ruiny zamku, w którym więziono Ryszarda Lwie Serce, to miejscowy klasztor był wtedy zamknięty. Teraz był otwarty, ale jeszcze tylko przez pół godziny i pani w kasie biletowej powiedziała, że to trochę za mało czasu, by wszystko zwiedzić. Gdyby było taniej, może bym się zastanowiła, ale płacić 10€ od osoby, by na tempo przebiec całe muzeum klasztorne i kościół, to trochę bez sensu. Jeszcze tu wrócę ;). A cały wpis o miasteczku znajdziecie tutaj: Dürnstein - klasztor, ruiny i Ryszard Lwie Serce.
Drugie podejście do doliny Wachau tego lata było wtedy, gdy koleżanka zaproponowała wypad szlakiem zamkowych ruin. A jak wiadomo, mnie do zamków i ruin namawiać nie trzeba ;). Tym razem pogoda okazała się dużo bardziej zmienna, raz niebo było zasnute ciemnymi chmurami, by dziesięć minut później było pięknie i słonecznie... ;) Na pierwszy ogień poszły ruiny zamku w Aggstein, które już miałam okazję odwiedzić w marcu tego roku - latem klimat jest jednak zdecydowanie lepszy, bo wszędzie wokół jest zielono. Do tego przyjechaliśmy wkrótce po otwarciu, więc ruiny świeciły pustkami, mogliśmy sobie łazić po zamku na spokojnie, bez ludzi. I jak dużo bardziej wypoczęty się czuje człowiek, gdy nie musi włazić na wzgórze zamkowe pieszo, tylko może podjechać autem ;). Bardziej szczegółowy wpis poświęcony ruinom wrzuciłam tutaj: Ruiny zamku w Aggstein.
Zalety podróżowania samochodem są niewątpliwe - można np. wypatrzyć coś fajnego przez okno i od razu się tam na chwilę zatrzymać. Tak zatrzymaliśmy się właśnie przy kościele kartuzów w Aggsbach (Kartause Aggsbach). Klasztor kartuzów istniał tutaj od 1380 do 1782 roku, a wkrótce po rozwiązaniu zakonu przez cesarza Józefa II świątynia stała się po prostu lokalnym kościołem parafialnym. Większość wnętrza jest stosunkowo nowa, a do tego kościół jest obecnie w renowacji po ubiegłorocznej powodzi - chwilowo nie odbywają się tu nabożeństwa, a odwiedzający muszą patrzeć pod nogi ze względu na zniszczoną posadzkę.
Dawny klasztor przykuł naszą uwagę nie tyle samym kościołem, co otaczającym teren murem z wieżyczkami oraz dużą ilością zieleni. Wstęp do klasztornych ogrodów kosztuje 3€, a że my zaczęliśmy zwiedzanie od kościoła i podeszliśmy do wejścia do ogrodu z boku, nawet nie zauważyliśmy tablicy z informacją o cenie i po prostu weszliśmy - informacja rzuciła nam się w oczy dopiero, gdy wracaliśmy na parking... Oryginalne ogrody sprzed lat nie zachowały się do dzisiaj - zostały zrekonstruowane w oparciu o dostępne źródła zaledwie kilka lat temu. W lipcu spacery wśród zielonych tuneli były bardzo przyjemne, ale na pewno warto tu wpaść wtedy, gdy kwitną glicynie - cały ogród w fiolecie musi dopiero robić wrażenie!
Kolejnym miejscem na naszej liście do zobaczenia tego dnia były ruiny zamku Hohenegg. To średniowieczna twierdza, pierwszy raz wspomniana w 1140 roku, która po paru wiekach świetności zaczęła tracić na znaczeniu. Pod koniec XIX wieku podjęto decyzję, by niektóre elementy opuszczonego zamku wykorzystać do budowy lub renowacji innych budynków (m.in. opactwa w Melku)... no a potem nie było już czego zbierać ;). Górujące nad polami wzgórze zamkowe już z daleka przyciągnęło nasz wzrok, upewniając nas, że zmierzamy w dobrym kierunku ;).
Z informacji dostępnych w internecie wyczytaliśmy, że wstęp na teren ruin nie jest biletowany, nie było też żadnych komentarzy, że to nieudostępniona odwiedzającym własność prywatna. Plakat na zewnętrznej części murów informował o odbywających się tu imprezach... Weszliśmy więc na dziedziniec zamkowy i szybko okazało się, że niewiele dalej możemy pójść. Główna część zamku jest zamknięta - patrząc na stan ruin, zapewne ze względów bezpieczeństwa. Spodziewaliśmy się czegoś więcej, no ale cóż, trzeba się było zbierać dalej w drogę ;).
Zamek Schallaburg miałam na swojej liście miejsc do zobaczenia już od dłuższego czasu, trafił więc na trasę naszej wyprawy. Wzniesiony około XI wieku, w drugiej połowie XVI wieku został przebudowany w stylu renesansowym i dziś stanowi ciekawą mieszankę stylów. Najbardziej interesowało mnie tu zobaczenie z bliska samego budynku, ale tak dobrze tu nie było - wejście na teren zamku jest biletowane, wstęp obejmujący wszystkie wystawy kosztował 12€. A wystawy akurat interesowały mnie nieco mniej, moje towarzystwo w ogóle nie chciało tam wchodzić (zresztą nawet nie można było z pieskiem...), więc odpuściliśmy. Podeszliśmy za to ścieżką do góry przez las i już po chwili dotarliśmy na fajny punkt widokowy, gdzie cały zamek i ogrody były świetnie widoczne z góry. Tyle nam musiało wystarczyć :).
Ostatni zaplanowany na ten dzień zamek to ruiny Hinterhaus tuż obok miasteczka Spitz. To miejsce też już znałam, odwiedziłam je przy okazji zwiedzania Spitzu, ale znów - z przyjemnością tu wróciłam. Zwłaszcza, że Hinterhaus to chyba najbardziej widowiskowe ruiny, jakie mieliśmy w planach tego dnia. Zamek był pięknie położony na naddunajskim wzgórzu, dziś u jego stóp jak okiem sięgnąć ciągną się winnice. Ruiny są dość spore i całkiem nieźle zachowane, można je zwiedzać za darmo - w tym także wejść na wieżę zamkową, skąd widok jest najlepszy. Dla mnie Hinterhaus to taki must-see w dolinie Wachau... :) Trochę więcej o ruinach oraz o samym Spitzu przeczytacie tutaj: Przejażdżka Wachaubahn.
Dzień skończyliśmy w Krems an der Donau - liczącym sobie ok. 25.000 mieszkańców, więc to już bardziej miasto a nie miasteczko ;). Liczyliśmy, że znajdziemy tu większy wybór restauracji na lunch, no i chcieliśmy zobaczyć odbywający się tu w lipcu morelowy festiwal - Alles Marille. Dolina Wachau morelami stoi i w tym okresie można je kupić w wielu miejscach, a także wszelakie morelowe wyroby. Owoców spróbowałam - były naprawdę smaczne, kupiłam do tego piwo morelowe i wino musujące, choć stoją odłożone na później, lipiec to dla mnie miesiąc bez alkoholu :). Dla miłośników tych owoców Krems i okolice będą rajem w tym okresie. A w temacie znajdziecie na blogu jeszcze dwa wpisy:
Po Wachau można wędrować przez wiele, wiele dni i człowiek zwiedzi tylko niewielką część tutejszych atrakcji. Nic dziwnego, że dolina ze swoimi zabytkami trafiła na listę UNESCO, a ja na pewno jeszcze nie jeden raz tu zawitam... :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze