Advertisement

Main Ad

Mój rok 2022 w książkach

Kocham czytać - relaksuje mnie to i zajmuje czas, gdy chcę, by szybciej leciał... na lotnisku, u lekarza, na rowerku stacjonarnym... Od zawsze czytam dużo i nie robię sobie postanowień ilościowych, bo co to jest dla mnie te 52 czy 100 książek ;). Przez ostatnie dwa lata pandemii czytałam ponad 150 książek rocznie i przez większość tego roku byłam na dobrej drodze, by znów przekroczyć tę granicę... No a potem przyszła jesień i statystyki się nieco posypały. Wciąż jednak uważam, że 138 przeczytanych w 2022 roku lektur to naprawdę dobry wynik (tylko jakaś część mnie lubiąca okrągłe liczby widzi, że wystarczyłaby jedna średniej grubości książka, by dobić do 50.000 stron... ;) ). A patrząc na poniższy wykres po miesiącach - chyba widać, kiedy Gabi się zakochała i przestała mieć tyle czasu na czytanie :P.
Właściwie aż do jesieni trzymałam się swojego zwykłego minimum - niech będzie choć 10 książek w miesiącu. Zabawnie wyszło, że najwięcej czytałam w kwietniu - w miesiącu, gdy zrobiłam sobie korekcję wzroku i teoretycznie powinnam była oszczędzać oczy... Ale praktycznie lekarka powiedziała, że po dwóch dniach mogę czytać normalnie, a powinnam unikać większego wysiłku, wiatru, żeby mi coś wpadło do oka... Generalnie najbezpieczniej było w łóżku z książką ;). Mniej czytałam, standardowo, w czerwcu, gdy przyjechali do mnie rodzice i spędziliśmy razem urlop. No i ta jesień... nie dość, że motylki w brzuchu i niezwiązane z książkami myśli w głowie, to październik to było kilka dni w Polsce, gdy o czytaniu nawet nie myślałam, a potem tydzień w Egipcie, gdy na czytanie właściwie nie było czasu... I tak, wiem, nie chodzi o ilość, ale co ja poradzę, że uwielbiam statystyki i wykresy? Nie bez powodu wybrałam sobie pracę z Excelem ;). 
Najgrubszą przeczytaną przeze mnie książką w 2022 roku była część pierwsza biografii Hitlera - Narodziny zła. Ledwo o 3 strony cieńszy był tom piąty przygód Harry'ego Pottera, tym razem przeczytany po niemiecku. Wciąż nie mogę uwierzyć, że udało mi się przebrnąć przez ponad 1000 stron w tym języku ;). Dla równowagi trafiło mi się też parę cieniutkich książek (czyli poniżej 150 stron), z których najkrótsza była Nowela szachowa Zweiga - tutaj już się nie porwałam na oryginał po niemiecku, a że książki w wersji polskiej nie miałam, to przeczytałam ją po angielsku. Generalnie wciąż czytam za mało w innych językach, 2022 rok przyniósł mi cztery lektury po niemiecku i piątą rozpoczętą, no i wspomnianą jedną po angielsku... Szczególnie ten niemiecki chciałabym bardziej podszkolić, ale zobaczymy, co tu się w ogóle uda osiągnąć w 2023 ;).
W statystykach jak zwykle dominuje reportaż - w 2022 roku przeczytałam aż 57 książek z tego gatunku, o 7 więcej niż w roku poprzednim. I choć literaturę faktu uwielbiam całym sercem, to chyba czuję przesyt. Ponad połowa tego, co czytam, to reportaże, biografie, książki historyczne - sporo się można z tego dowiedzieć, ale czasem by się chciało po prostu odmóżdżyć. Uwielbiam fantastykę i science fiction, a w tym roku prawie wszystko z tego gatunku to były książki po niemiecku - czytane bardziej dla języka, a nie dla przyjemności lektury. Z klasyki, którą obiecałam sobie bardziej zgłębiać, przeczytałam tylko Ulissesa - i nawet nie mogę powiedzieć, że się nim jakoś wybitnie zachwyciłam. Potrzebuję większej różnorodności, jeśli chodzi o wybierane lektury - co będzie nieco trudne, bo ostatnimi laty 90% kupowanych przeze mnie książek to literatura faktu i mam jeszcze stosy reportaży do przeczytania ;). 
Słabo to wygląda też z różnorodnością, jeśli chodzi o autorów wybieranych przeze mnie lektur. 49% przeczytanych przeze mnie w 2022 roku książek to literatura polska (rok temu - 45%). A przecież chciałam odkrywać książki z innych krajów, pominąwszy jeszcze te anglojęzyczne. W końcu literatura brytyjska i amerykańska i tak rządzą na rynku, a książki szwedzkie i austriackie są już naturalnym elementem mojej biblioteczki, więc tego też nie liczę. Wpadło jednak parę fińskich ciekawostek, literatura ukraińska i rosyjska w minionym roku raczej też nikogo nie zaskakuje... Chciałabym jednak czytać też książki z bardziej egzotycznych krajów, wspierać bardziej niszowe wydawnictwa - mam nadzieję, że uda się to w 2023 roku :). No i na 138 książek: 47 było napisanych przez kobiety, 85 przez mężczyzn i 6 przez duety mieszane.
Na 2023 rok nie robię sobie żadnych ambitnych postanowień czytelniczych - czytanie to pierwsza rzecz, którą ograniczyłam, by znaleźć w życiu więcej czasu dla drugiej osoby i choć czasem dla żartów na to narzekam, za nic nie zamieniłabym tego z powrotem ;). Chciałabym jednak choć z 5 książek w miesiącu przeczytać, niech to będą książki z różnych krajów i gatunków, niech tu będzie więcej fikcji i mniej literatury faktu... Start jest dobry - czytam polski reportaż i brytyjską książkę historyczną ;). Ale kolejna na półce czeka chińska fantastyka, jak szaleć, to szaleć.

A poniżej, jak co roku, moje TOP15 - najlepsze książki z przeczytanych w 2022 roku. Co śmieszniejsze, są tu tylko 3 (albo 4, w zależności od klasyfikacji) reportaże - i żaden nie znalazł się w pierwszej piątce, mimo że ten gatunek zdecydowanie dominował wśród moich lektur. Sporo tu za to dobrych powieści, no i moje odkrycie numer jeden w tym roku: Antony Beevor. To brytyjski historyk, który tak pisze o II wojnie światowej, że nie jestem w stanie odłożyć książki. W tym roku przeczytałam jego 3 książki, wszystkie mi się bardzo podobały, a 2 z nich naprawdę mnie zachwyciły.

15. Robert Service - Na Kremlu wiecznie zima
Powinnam była od razu zacząć od tej książki, a nie męczyć biografię Putina autorstwa Gessen. Service nie porywał się do napisania biografii (choć niektóre serwisy i tak klasyfikują Na Kremlu wiecznie zima), ale podjął się analizy historyczno-politycznej Rosji pod rządami tego prezydenta. Oczywiście autor powplatał tu też trochę dostępnych wątków biograficznych, ale skupił się na działaniach politycznych Putina. Powstała z tego dość obszerna i niezmiernie ciekawa książka, napisana bardzo dobrym językiem, pełna zgrabnie wplecionych cytatów. Z lektury możemy dowiedzieć się, jak Putin doszedł do władzy, jak wyglądają – i dlaczego w ten sposób – relacje Rosji z innymi państwami, na czym skupiają się władze w polityce wewnętrznej, kim są współpracownicy Putina i jak wygląda ta współpraca. Wszystko przedstawione w taki sposób, że czytelnik szybko zaczyna sobie układać poszczególne powiązania, coraz więcej rzeczy staje się jasne. Książka ukazała się za granicą w 2019 roku, czyli obejmuje trzy pierwsze i początek czwartej kadencji Putina – wystarczająco dużo czasu, by przeprowadzić analizę władzy. A biorąc pod uwagę świetny styl Service’a, mam nadzieję, że za parę lat ukaże się rozszerzona wersja książki, ukazująca też obecne wydarzenia.
Na Kremlu wiecznie zima jest podzielona na kilka części: Wizerunek (o budowaniu pozycji Putina w kraju i za granicą), Kadry (o dzieleniu się władzą i obowiązkami), Rysa (głównie kwestia ukraińska – mieszanie się w politykę, Majdan, Krym, republiki separatystyczne), Zarządzanie (cały system polityczny, kontrola mediów i liczenie się bądź nie z opinią publiczną), Władza (trochę o pozbywaniu się opozycji, a także ciekawostki chociażby o Czeczeni) oraz Ambicja (skupiająca się głównie na stosunkach międzynarodowych). Wszystko jasno i przejrzyście podzielone na różne tematy, każdy rozdział ukazuje putinowską Rosję pod innym kątem, a wszystkie tworzą zwartą całość. Bardzo spodobało mi się takie podejście do tematu, po lekturze miałam poczucie, że wielu nowych rzeczy się dowiedziałam, sporo innych wskoczyło do właściwych szufladek w mózgu, układając w całość pojedyncze znane mi wydarzenia. Jestem pełna podziwu dla ogromu pracy, jaką Service włożył w Na Kremlu wiecznie zima – jest to najlepsza książka poświęcona analizie współczesnej Rosji, jaka dotąd trafiła w moje ręce. I bardzo polecam :).

14. Tommi Kinnunen – Cztery Drogi
Zaskakująco piękna i wciągająca książka! Z opisu Czterech Dróg spodziewałam się fińskiej sagi rodzinnej z romansami na boku, tymczasem Kinnunen zaserwował czytelnikom coś znacznie głębszego. Cztery Drogi to napisana pięknym stylem książka, której akcja rozciągnięta jest na przestrzeni XX wieku i rozgrywa się gdzieś w tajdze na północy Finlandii. Wydarzenia poznajemy najpierw z punktu widzenia położnej Marii, potem jej córki Lahji, prowadzącej zakład fotograficzny, a następnie Kaariny – synowej Lahji. Część wydarzeń się przeplata tam, gdzie życie bohaterek biegło wspólnie, jednak opowieści się nie powtarzają, tylko uzupełniają – z każdej kolejnej historii dowiadujemy się coraz więcej. A na sam koniec poznajemy historię Onniego – męża Lahji i teścia Kaariny, którego młoda kobieta nie miała jednak okazji poznać i którego postać niezmiernie ją intryguje. Bo to Onni w jakiś sposób zarazem spajał, jak i rozbijał całą rodzinę – bez znajomości przeszłości mężczyzny, nie dało się zrozumieć zachowania Lahji. Kinnunen tak opowiada o swoich bohaterach, że stają oni czytelnikowi przed oczami jak żywi – ich problemy i radości, jednych natychmiast darzymy sympatią, do innych nasze uczucia zmieniają się wraz z przeczytanymi rozdziałami. Cztery Drogi wciągają, zachwycają, zaskakują – nawet wtedy, gdy następujące po sobie wydarzenia są dość przewidywalne. Nie spodziewałam się, że ta książka spodoba mi się aż tak bardzo – na pewno wpływ na to miało też bardzo dobre tłumaczenie Musielaka.

13. Jan Mencwel - Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta
Od dłuższego czasu ciekawił mnie ten reportaż, bo w wielu miejscach trafiałam na odniesienia do niego i pozytywne opinie. A kiedy w końcu sama zaczęłam czytać Betonozę, trudno było mi się oderwać – to naprawdę bardzo dobry reportaż. Bardzo dobry i jednocześnie dość smutny, bo niewiele w nim nadziei na zmiany, jeśli chodzi o tytułowe niszczenie polskich miast betonem. Dla polityków zieleń ma nawet nie drugorzędne, ale jakieś bardzo daleko-rzędne znaczenie, dla nich w przyrodę nie ma sensu inwestować, nie istnieje coś takiego jak zielona infrastruktura. Jedynym światełkiem w tunelu jest tu społeczeństwo, głównie mieszkańcy miast i miasteczek, którzy widzą, co się wyprawia z miejską zielenią i zaczynają protestować. Nie zawsze te protesty przynoszą skutek, ale Mencwel prezentuje tu parę historii zakończonych sukcesem. Niestety, w książce znajdziemy znacznie więcej przykładów niszczenia przyrody pod infrastrukturę, czyli kolejne parkingi czy betonowe place nagrzewające się latem do 50 stopni.
Według autora Polskę czeka jeszcze długa droga do zmian, na szczęście jednak potrzeba tych zmian staje się coraz bardziej zauważalna. W bolesny sposób, bo zabetonowane miasta toną w powodzi przy większych deszczach, a w upalne dni stają się kompletnie nie do życia, bo nagrzewają się do rekordowych temperatur. Pandemia pokazała dodatkowo, że ludzie potrzebują blisko domów terenów zielonych, chcą mieć w okolicy takie enklawy spokoju. Mencwel przedstawia też sporo badań i analiz, dlaczego tej przyrody potrzebujemy – niby wszystko jest jasne i oczywiste, ale jak widać po działaniach władz: niekoniecznie. Ciekawostką są też liczne przykłady działań podejmowanych przez inne miasta na świecie – aż się uśmiechnęłam, widząc mój Wiedeń w rozdziale Tymczasem w innej galaktyce, aż tak różni się podejście…
Betonoza to bardzo dobry i potrzebny reportaż. Świetnie podsumowuje wszystkie szalone działania władz, ograniczające Polakom dostęp do przyrody, a także w jasny sposób przedstawia, dlaczego ta przyroda jest nam potrzebna. Lektura obowiązkowa – zwłaszcza, że napisana dobrym i przystępnym językiem ;).

12. Lambert Król - Ostatni Szwajcar na Ziemi
Lipcowe wyzwanie LC wymagało znalezienia gdzieś cienkiej książki, więc mój wzrok padł na Ostatniego Szwajcara na Ziemi, którego miałam w planach już od paru miesięcy. Nie znałam dotąd Lamberta Króla, nie wiedziałam, czego się spodziewać po tej książce, ale wystarczyło mi, że miały być to opowiadania o emigracji do Szwajcarii. Problemy emigranckie znam, Szwajcarią się trochę interesowałam, uznałam zatem, że książka powinna do mnie trafić. Nigdy bym się nie spodziewała, jak bardzo! Opowiadania Króla są pełne czarnego humoru i takiej abstrakcji, że zachwyciły mnie wręcz od pierwszej strony. Płacenie Szwajcarom za udawanie przyjaźni do imigrantów, krwiożercze kartofle atakujące ludzi, świat, w którym kobiety i mężczyźni zamienili się rolami czy rzeczywistość, w której wszyscy Szwajcarzy nagle zniknęli i został tylko ten jeden, ostatni Szwajcar na Ziemi… A to tylko przykłady, pomysłowość Króla wydaje się nie znać granic. Opowiadania są króciutkie, zaledwie na kilka stron, ale po skończeniu jednego natychmiast chciałam przeczytać kolejne, i jeszcze jedno, i jeszcze… :)
Mimo jednak tylu abstrakcyjnych wątków, z książki Króla dociera do czytelnika też prawdziwe życie. Problemy imigrantów ze znalezieniem pracy, ze znajomością języka, z poczuciem przynależności do nowego kraju, z chęcią oszczędzenia jak największej ilości franków, z równouprawnieniem, ze sposobem wychowywania dzieci, z systemem politycznym… Wszystko jest jednak opowiedziane w taki sposób, że czytelnik i tak podchodzi do problematycznych kwestii z uśmiechem na twarzy. Naprawdę jestem pełna podziwu dla Króla za poruszenie tylu istotnych kwestii na tak niewielu stronach – w ciekawy, wręcz fascynujący sposób. Zdecydowanie nie miałabym nic przeciwko, gdyby Ostatni Szwajcar na Ziemi był grubszą książką, by znalazło się w nim jeszcze więcej groteskowych opowiadań. Choć może te niewielkie rozmiary też są jedną z zalet lektury? Bo myślę, że w tej książce nie znalazło się ani jedno niepotrzebne słowo :).

11. Jakub Małecki - Saturnin
Sięgając po tę książkę, nie miałam pojęcia, o czym jest Saturnin – chciałam po prostu przeczytać coś jeszcze Małeckiego po tym, jak zachwyciłam się Horyzontem. I cóż, przyszło mi zachwycić się kolejną książką – styl Małeckiego oraz jego sposób kreacji bohaterów niezmiennie do mnie trafiają. Tytułowy Saturnin – wbrew moim pierwszym skojarzeniom o kosmosie – jest zwykłym młodym mężczyzną, pracującym w Warszawie. Takie niezwyczajne imię nadała mu matka na prośbę swojego ojca i Satek nigdy nie wiedział, skąd ono się wzięło. Jednak pewnego dnia dziadek znika, a Saturnin wraca do rodzinnego miasteczka, by podtrzymać na duchu zmartwioną mamę i pomóc w poszukiwaniach. Na wierzch wypływają dziadkowe tajemnice i wspomnienia z czasów wojny, a także wiele innych historii – dotyczących samego Saturnina i jego rodziców. Wszystko to w fascynujący sposób ukazuje naturę ludzką, pełną sprzeczności i zagmatwaną, gdzie nic nie jest takie, jakie się wydaje na początku.
Małecki opowiada historie z różnych punktów widzenia: Saturnin jest narratorem pierwszoosobowym, tak samo jak jego dziadek (choć tutaj akcja cofa się do czasów wojny) czy dziadkowa siostra, historię związku rodziców bohatera poznajemy zaś z listów matki Saturnina do przyjaciółki. Mogłoby się wydawać, że tak różnorodna narracja utrudnia odbiór powieści, ale wcale tak nie jest – pozwala raczej zrozumieć tok myślenia i działania poszczególnych osób. I choć część listowną czytało mi się nieco gorzej niż pozostałe, cała książka niesamowicie mnie wciągnęła. Małecki jest moim największym odkryciem literatury polskiej ostatnimi czasy – na swoją kolej już czeka na półce Święto ognia i mam nadzieję, że znów będę tonęła w zachwytach :).

10. Sofi Oksanen - Gdy zniknęły gołębie
Nie chwyciło mnie od razu. Musiałam się odnaleźć w stylu pisania Oksanen, w nazwiskach bohaterów i powiązaniach między nimi, w nieco wymieszanej chronologii, skaczącej z lat czterdziestych w sześćdziesiąte i z powrotem. Ale kiedy w końcu ułożyłam sobie w głowie pierwsze rozdziały Gdy zniknęły gołębie, książkę czytało mi się świetnie. Sofi Oksanen – fińska pisarka, której matka pochodzi z Estonii – postanowiła zanurzyć się w historii kraju rodzicielki. Autorka pokazuje nam Estonię rozdzieraną przez wrogie siły – radzieckie i faszystowskie, kraj, w którym kolaboranci mieszkają obok partyzantów, a nic nie jest tak proste, jak się wydaje.
Estonia zafascynowała mnie w ubiegłym roku, więc z przyjemnością sięgnęłam po powieść, która pozwoliła mi spojrzeć na tej kraj z innej strony. Mamy tu trójkę głównych bohaterów, których poznajemy podczas II wojny światowej, gdy Niemcy zajmują Estonię. Dwóch kuzynów walczących w partyzantce: Rolanda, który marzy o niepodległej ojczyźnie, oraz Edgara, który przyjmuje imię Eggerta, by rozpocząć współpracę z Niemcami. Trzecią postacią, wokół której kręci się historia, jest żona Edgara – Juudit. Kobieta, która natychmiast mnie zaintrygowała, a choć jej postać jest tragiczna (w sumie wszyscy bohaterowie Oksanen tacy są…), to sposób jej przedstawienia przez autorkę bardzo przypadł mi do gustu. Wciąga też tło historyczne – najpierw nazistowska okupacja Estonii, potem radzieckie poszukiwanie zdrajców, czyli w sumie wszystkich, którzy przeżyli niemieckie obozy…
Pod koniec Oksanen wprowadza trochę nowych wątków, służących wyjaśnieniu paru pokomplikowanych spraw. Niektórych rzeczy czytelnik musi się sam domyślić, inne do końca pozostaną niedopowiedziane. Dla mnie to mały zgrzyt, bo jednak zakończenie nie do końca zaspokoiło moją ciekawość, nie wszystko mi się tu spodobało. Nie można chyba mieć wszystkiego, skoro całą książkę prawie do końca czytało mi się świetnie ;).

9. Joanna Bator - Gorzko, gorzko
Może niezupełnie od pierwszej strony, ale Gorzko, gorzko Joanny Bator naprawdę mnie zachwyciło. Musiałam najpierw połapać się, kto jest kim, co łączy poszczególnych bohaterów, gdzie umiejscowiona jest akcja… Do tego przyzwyczaić się do – jakby nie było – dość specyficznego stylu pisania Bator. To ostatnie przyszło mi chyba najłatwiej, bo autorka tak ciekawie opisuje rzeczywistość, że czytelnikowi nie przeszkadza, gdy ta rzeczywistość staje się trochę nierzeczywista. Język i styl to bardzo mocne strony powieści, ale Bator zachwyciła mnie też kreacją postaci – i nie mam tu na myśli tylko czterech głównych bohaterek, ale też bohaterów pobocznych. Czytałam już trochę powieści o takich kobiecych rodzinach, w których brakowało mężczyzn (np. Dom Augusty Axelsson czy ostatnio Matki i córki Grabowskiej) i Gorzko, gorzko stanowiło tu miłą odmianę – tu mężczyźni byli, choć ich niby nie było, ich historie stanowiły wątki może i poboczne, ale istotne dla przebiegu opowieści.
Nie wszystkich bohaterów polubiłam, zresztą chyba nie taki był cel Bator. Postacie nie są jednoznaczne, robią w swoim życiu wiele złych rzeczy, a jednak czytelnik jakoś w głębi siebie to wszystko usprawiedliwia. W książce pojawiają się nawet dwa wątki zbrodnicze, również przedstawione w ciekawy sposób – od początku wiadomo kto popełnił zbrodnię, potem z różnych niuansów wynika, jaka to była zbrodnia, a dopiero na końcu poznajemy motywy. Czasem miałam wrażenie, że te wątki to już było za dużo, z drugiej strony tragiczna przeszłość bohaterek w jakiś sposób kształtowała najmłodszą z nich – narratorkę Kalinę. A jeśli już o narracji mowa… Wiem, że niektórym ten zabieg się podobał – do mnie jednak nie trafił. Narracja jest raz pierwszo-, a raz trzecioosobowa. Narratorka wspomina w jednym zdaniu, że Kalina zrobiła coś, a w kolejnym – pomyślałam wtedy, że…. Gdyby to jeszcze było spójne, np. że w konkretnych sytuacjach narracja jest pierwszo-, a w innych trzecioosobowa, ale nie, mam wrażenie, że to wszystko było dość chaotyczne.
Zatem mamy Śląsk i XX wiek – czyli przed wojną jeszcze Niemcy, po wojnie już Polska. Cztery pokolenia kobiet, zaczynając od urodzonej w okresie międzywojennym Berty, potem Barbara, która już podczas wojny trafiła do sierocińca, a następnie została adoptowana przez Polaków, żyjąca w komunistycznej Polsce Violetta i na koniec Kalina, dziecko czasów już nam współczesnych. Ich historie przeplatają się co i rusz, krótkie rozdziały zatytułowane są imionami bohaterek, o których opowiadają. Choć czasem granice się rozmywają, a opowieść o Violetcie zawiera jej relacje zarówno z matką, jak i z córką. Efekt jest ciekawy, wciągający i chociaż czasami akcja stawała się dość przewidywalna, w niczym mi to nie przeszkadzało. Książkę z przyjemnością doczytałam do końca i pozostało poczucie, że wystarczy. Nie potrzebowałam więcej, ale wszystko mniej też wywołałoby jakieś poczucie niedosytu. A tak wyszła wręcz świetna lektura :).

8. Joanna Gierak-Onoszko – 27 śmierci Toby’ego Obeda
Za 27 śmierci Toby’ego Obeda planowałam się zabrać już od dawna, ale jakoś nie wychodziło – z jednej strony kusiły mnie najlepsze recenzje, z drugiej zniechęcała świadomość, że będzie to ciężka lektura. W końcu sięgnęłam po lekturę w ramach wyzwania – miała być książka z motywem szkoły, a szkół akurat w reportażu Gierak-Onoszko nie brakowało… 27 śmierci… to książka o tym, jak przez lata traktowano rdzenną ludność w kanadyjskim systemie edukacji – dzieci odbierano rodzicom i umieszczano w szkołach z internatem, gdzie kwitła przemoc na taką skalę, jaka przeciętnemu człowiekowi nie mieści się w głowie. Za krzywdy odpowiadali nauczyciele i opiekunowie, którymi często były osoby duchowne – w końcu wiele szkół było prowadzonych przez kościoły. Ale krzywdzone dzieci, o ile w ogóle przeżyły, często same wyrastały potem na krzywdzicieli, błędne koło przemocy nie zostało przerwane, gdy szkoły w końcu zamknięto. Jednak z czasem przełamano milczenie, ofiary zaczęły mówić o swoich doświadczeniach i pozwały władze Kanady, żądając uznania i wynagrodzenia krzywd. To, ile bólu, cierpienia i niesprawiedliwości wyszło na światło dzienne podczas tych spraw sprawiało, że czasem musiałam odkładać książkę na bok, tak byłam pełna negatywnych emocji.
Gierak-Onoszko uważnie śledziła kanadyjskie doniesienia medialne w tych sprawach, ale też sama jeździła po kraju i rozmawiała z tymi, do których udało jej się dotrzeć. W efekcie 27 śmierci… to nie jest zbiór suchych faktów, ale mnóstwo bardzo osobistych i równie bolesnych wspomnień bohaterów reportażu. Czytałam kolejne rozdziały i w kółko chodziło mi po głowie: jak można coś takiego zrobić drugiemu człowiekowi, jak można to zrobić dziecku?!. Do tego początkowa niechęć kanadyjskich polityków, by zabrać się za tak trudny temat, ciągłe zamiatanie problemów przez kościół katolicki – jak bardzo to irytowało! Kanada w końcu swoją lekcję odrobiła, choć kosztowało ją to ogromne pieniądze wypłacone w odszkodowaniach, które przecież krzywd nie naprawią i tak. Zaczęły się rozmowy, padły przeprosiny, i choć wciąż wiele rzeczy można tu było zrobić lepiej, to jednak była wola. Tej zabrakło kościołowi, który tematu zinstytucjonalizowanej przemocy w swoich placówkach woli po prostu unikać. Podziwiam autorkę za porwanie się na tak trudny temat, za wszystkie przeprowadzone rozmowy, a także za przedstawienie tego wszystkiego w tak świetnie skonsolidowanym i dobrze napisanym reportażu. W 27 śmierciach… nie ma ani jednego zbędnego słowa, książka trafia prosto w emocje i na długo zostaje w pamięci.

7. Marlen Haushofer - Ściana
Zaskoczyła mnie ta powieść, okazała się dużo lepsza, niż się tego spodziewałam. Akcja rozgrywa się w austriackich Alpach, gdzieś w połowie XX wieku (Ścianę wydano w 1963 roku) – główna bohaterka i narratorka odwiedza znajomych w górskim domku. Nie poznajemy nawet jej imienia, bo nie uznaje ona, że taka wiedza jest potencjalnemu czytelnikowi jej notatek do czegoś potrzebna. Znajomi bohaterki jadą wieczorem do pobliskiego miasteczka, a ona decyduje się odpocząć w domku. Jednak kiedy budzi się rano, oni jeszcze nie wrócili, a kobiecie coraz bardziej wydaje się, że dzieje się coś dziwnego. Próbuje więc dojść do miasteczka i okazuje się, że to jest niemożliwe. Góry oddzieliła od świata potężna, niewidzialna ściana, za którą najprawdopodobniej wszyscy ludzie i zwierzęta umarli. Narratorka więc musi przeżyć sama w górach, mając kilka zwierząt pod swoją opieką, zadbać o wyżywienie, o przeżycie w trudnych, alpejskich warunkach. Początkowo lektura rodziła we mnie coraz więcej pytań – co się stało, dlaczego to się stało, czemu narratorka nie próbuje się przebić przez ścianę, tylko zaakceptowała swoją bezradność? Ona jednak nie odpowiadała na pytania, tylko opisywała swoją codzienność w tej niesamowitej sytuacji… a ja nagle odkryłam, że ta książka mnie wciąga, fascynuje, że nie przeszkadza mi brak odpowiedzi na te wszystkie pytania, bo to, jak opisano zmiany zachodzące w głowie kobiety, zachwyca mnie dużo bardziej niż potencjalne naukowe teorie ściany.
Lektura która mogła być ciekawą fantastyką lub antyutopią, stała się genialną powieścią psychologiczną. Wydawać by się mogło, że w tej górskiej codzienności niewiele się dzieje, ale czytelnik szybko zaczyna dostrzegać każdy mały drobiazg. Jak to nic się nie dzieje? A zmiany pogodowe? A karmienie zwierząt? A praca w polu? A zabawa z kotem? Kiedy myślę o tym po zakończonej lekturze, aż ciężko mi uwierzyć, w jak wciągający sposób można opisać takie życie. Mocno przełomowe są tylko dwa momenty – początek, gdy pojawia się tytułowa ściana, i koniec, którego spojlerować nie będę ;). Choć często robi to i sama narratorka, już w trakcie snucia opowieści wspomina, że coś się później stanie, nie ma tu niespodzianek. I nawet to mi nie przeszkadzało… Jest coś niesamowicie wciągającego w Ścianie Haushofer, do tego bardzo dobry styl i – niestety – niewielka objętość. W efekcie całość się raczej pochłania, a nie czyta :).

6. Paweł Kapusta - Agonia
Kolejny bardzo dobry reportaż Kapusty, chyba jeszcze lepszy od czytanego przeze mnie wcześniej Gada. Tytuł może być trochę mylący, bo sugeruje tematykę ostatnich momentów życia chorych – na to też wskazuje komentarz na okładce: Lekarze i pacjenci w stanie krytycznym. Owszem, dostaniemy to w tej książce – są tu opisy problemów ochrony zdrowia, walki o pacjentów na intensywnej terapii, dowiemy się trochę, jak wygląda polska transplantologia… Wszystko świetnie napisane, poruszające, opowiedziane z punktu widzenia osób uczestniczących w danych sytuacjach. Ale reportaż zawiera też sporo tematów z tytułową agonią niezwiązanych – słabe wsparcie dla rodziców dzieci z problemami natury psychicznej czy wątki, do których materiały autor pewnie zbierał, pisząc Gada. Bo w Agonii również pojawia się tematyka więzienna – ochrona zdrowia w więzieniach, przestępcy jako pacjenci, jest też oddzielny rozdział o ośrodku w Gostyninie, gdzie trafiają osoby po wyrokach, które są wciąż zagrożeniem dla społeczeństwa. Kapusta pisze w tak ciekawy sposób, że wcale mi nie przeszkadzało, iż reportaż czasem odbiegał – i to mocno – od założonej tematyki. Bo całość czytało się i tak świetnie :).
Choć na większość tematów czytałam już reportaże bądź artykuły prasowe, wciąż sporo nowego się z Agonii dowiedziałam. To drobne szczegóły, z których jednak tworzy się codzienność zawodowa pracowników ochrony zdrowia czy służb pilnujących więźniów-pacjentów. To ludzie, którzy muszą być świetnie wyszkoleni, spoczywa na nich ogromna odpowiedzialność, warunki pracy są często niebezpieczne dla zdrowia… a pensja i nierzadko też podejście pacjentów to jak splunięcie w twarz. Nie wyobrażam sobie sama pracy w tym zawodzie, a już szczególnie na polskich warunkach – nic dziwnego, że wielu bohaterów reportażu otwarcie mówi o emigracji. Bo taka praca może być misją, ale wciąż należy się człowiekowi godna zapłata. Warto przeczytać, by wiedzieć, czego się spodziewać, gdy człowiek trafi do szpitala i by choć spróbować zrozumieć, dlaczego nikt nie poświęca pacjentom oczekiwanej uwagi. Tu trzeba zmiany systemu, wszyscy to wiedzą od lat, a zmian jakoś dalej nie widać. Książkę bardzo polecam – nie jest długa, czyta się szybko, wciąga i zmusza do refleksji.

5. Madeleine Thien - Nie mówcie, że nie mamy niczego
Lubię takie powieści, w których niby niewiele się dzieje, bo akcja jest tak mocno skupiona na detalach, a jednak za tymi detalami jest mnóstwo istotnych wydarzeń. Gdy do tego dodamy piękny styl Madeleine Thien, powstaje naprawdę wciągająca lektura. W rytm Nie mówcie, że nie mamy niczego musiałam się wkręcić, wyłapać powiązania między bohaterami, ale kiedy to nastąpiło, książkę czytało mi się świetnie. Narratorką jest Marie Jiang, mieszkająca w Kanadzie córka chińskich imigrantów, której ojciec nagle zostawia rodzinę, wyjeżdża do Azji, gdzie popełnia samobójstwo. A wkrótce potem do jej domu trafia młoda chińska (prawie) studentka, córka przyjaciela ojca, która uciekła z kraju po uczestnictwie w protestach na placu Tiananmen. Pod wpływem jej obecności Marie powoli odkrywa przeszłość zarówno swojego ojca, jak i ojca nowej znajomej. A ta przypadła na burzliwą drugą połowę XX wieku, gdy komunistyczne Chiny rozprawiały się z ludźmi, których uważały za zagrożenie. Mamy więc w tle ludzkie tragedie, burzliwe czasy oraz… dużo muzyki. Bo okazuje się, że obaj ojcowie zajmowali się muzyką i ta tematyka przewija się w książce często – dla niektórych może nawet za często, choć mi osobiście takie wątki nie przeszkadzały.
Życiorysy głównych bohaterów są tak zagmatwane, że akcja wielokrotnie zaskakuje czytelnika. Losy wielu z nich są tragiczne, ale oddają to, jak komunistyczne Chiny traktowały ludzi uznanych za wrogów rewolucji. Akcja się rozkręca, by dojść do punktu kulminacyjnego, którym są protesty na placu Tiananmen – w fascynujący sposób przedstawione z punktu widzenia dwóch pokoleń: studentów oraz ich rodziców, którzy też sporo wycierpieli w poprzednich dekadach. Thien nie próbuje tu zapewnić czytelnikowi lekcji historii Chin, ale raczej zgłębia się w uczucia tych, którzy chcąc nie chcąc w tej historii musieli uczestniczyć. Nie mówcie, że nie mamy niczego to lektura, która bardzo mnie wciągnęła i naprawdę zachwyciła, bardzo polecam :).

4. Jürgen Thorwald – Stulecie chirurgów
Już od dawna zabierałam się za tę książkę, ale jakoś ciągle coś innego przyciągało moją uwagę. Wiedziałam jednak, że Thorwald mi podejdzie – nie tylko dlatego, iż książkę tę polecało mi parę osób, z którymi mam dość zbieżny gust czytelniczy. Przede wszystkim dlatego, że ja po prostu uwielbiam taką tematykę. Jest coś niesamowicie fascynującego w historii medycyny, jak szybko to, co przez wieki było niewyobrażalne i niemożliwe, stało się nagle możliwe. Do tego Thorwald miał świetne pióro, snuł swoją opowieść w taki sposób, że nie chciało się wręcz przerywać czytania. Całość pochłonęłam w kilka dni i na pewno sięgnę po dalszą twórczość pisarza.
Bardzo spodobało mi się przedstawienie tematu – to nie tylko opowieści o poszczególnych odkryciach, zmieniających świat chirurgii w drugiej połowie XIX wieku i na początku wieku XX. Thorwald pisał Stulecie chirurgów z perspektywy narratora pierwszoosobowego, którego nazwał swoim dziadkiem. Bohater podróżuje pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Europą, poznaje największych chirurgów tamtych czasów, przygląda się przełomowym operacjom… Opowiada o wprowadzeniu i upowszechnieniu narkozy, która makabryczne dotąd zabiegi przemieniła w bezbolesne operacje, o wynalezieniu antyseptyki, po którym gwałtownie spadła umieralność w szpitalach. Pisze, jak jedno po drugim upadały kolejne medyczne tabu – że nie da się otworzyć brzucha, że kobieta nie przeżyje cesarskiego cięcia, że operacja na sercu to właściwie morderstwo pacjenta… Patrząc z perspektywy współczesnej medycyny, czytelnik czuje dreszcz przerażenia na samą myśl o tym, jak wyglądałoby jego potencjalne leczenie te 150 lat temu.
Stulecie chirurgów to książka wciągająca od samego początku aż po ostatnią stronę. Narracja pierwszoosobowa i opowiadanie o zmianach w medycynie w ten sposób, jakby narrator oglądał je na własne oczy, jest niesamowitym plusem tej książki, sprawia, że lekturę czyta się lekko i z przyjemnością. Komuś wrażliwemu na zbyt szczegółowe opisy chirurgiczne może nie wszystko się tu spodoba, ale osobiście uważam, że opowieść nie jest jakoś makabryczna. To bardziej historia chirurgii a nie konkretnych przypadków. To lekarze i odkrywcy są tu na pierwszym planie, nie ich pacjenci, choć wiadomo, że bez nich nie byłoby tych sukcesów. Świetna lektura i aż żałuję, że tak późno się za nią zabrałam :).

3. Antony Beevor - Arnhem. Operacja Market Garden
Kolejna świetna, szczegółowa i ciekawie opowiedziana książka Beevora. Po Berlinie 1945 nie spodziewałam się, że da się taki poziom utrzymać, ale Brytyjczyk z Arnhem udowadnia, iż nie ma rzeczy niemożliwych ;). Tym razem Beevor opowiada o operacji Market Garden, słynnej akcji alianckich wojsk powietrznodesantowych w Holandii w walce o ten jeden most za daleko. Z polskiego nauczania historii Market Garden kojarzyło mi się z wystawieniem Polaków do wiatru przy ewakuacji Brytyjczyków, ale nigdy nie zgłębiałam szczegółów operacji. Dopiero w książce Beevora przyglądałam się całej akcji dzień po dniu – planowanie Market Garden (choć poziom tego planowania niezbyt nawet zasługuje na to słowo) to jeszcze trochę nudniejsza część lektury. Ale gdy dochodzi do zrzucenia brytyjskich spadochroniarzy, gdy ruszają amerykańskie jednostki, gdy Polakom po raz kolejny odmawia się startu ze względu na warunki pogodowe… Arnhem czyta się jak najlepszą książkę przygodową czy wojenną, z żywymi bohaterami, z fascynującymi zwrotami akcji. Beevor wykonał tytaniczną pracę, by dotrzeć do wspomnień żołnierzy oraz holenderskich cywilów, a następnie opisał wojnę z tak bardzo ludzkiego punktu widzenia, że nie sposób było traktować tej książki jako kolejnej historycznej cegły.
Bo żołnierze i oficerowie – każdej narodowości, zarówno alianci, jak i Niemcy – to po prostu ludzie. Ludzie, którzy chcą wygrać i przeżyć. Autor cytuje różne rozmowy, ukazujące, że nawet w najgorszych momentach wielu z nich nie brakowało poczucia humoru. Z książki wyłania się też pozytywny obraz holenderskich cywilów, którzy chcieli wspierać Brytyjczyków i Amerykanów na wszelkie możliwe sposoby i wielu z nich przyszło za to zapłacić, gdy Niemcy odbili te tereny. No i polskie dywizje, które dołączyły do akcji późno, a potem osłaniały odwrót, przez co wielu żołnierzy trafiło do niemieckiej niewoli. Beevor ukazuje niesnaski między jednymi dowódcami, ale też niesamowite wsparcie, na które można było liczyć ze strony innych. Choć sama operacja jest opisana bardzo dokładnie, poznajemy numery i pozycje poszczególnych brygad czy batalionów, kto nimi dowodził, kiedy nastąpił atak… to wciąż mam wrażenie, że najważniejsi tu są ludzie. A wojna toczy się jakby w tle. To, że Brytyjczykowi udało się w tak fascynujący sposób przedstawić tę operację sprawia, że naprawdę nie mogę wyjść z podziwu :). Lekturę polecam każdemu, kto choć trochę interesuje się tematyką II wojny światowej – Beevor opowiada o niej jak nikt inny.

2. Margaret Atwood - Grace i Grace
Polubiłam styl Atwood już podczas pierwszej lektury, którą była Opowieść podręcznej, ale naprawdę nie spodziewałam się, że Grace i Grace podejdzie mi tak bardzo. To powieść oparta na faktach – głośnej sprawie z połowy XIX wieku, którą Atwood zaczęła zgłębiać już wiele lat temu. Grace Marks miała szesnaście lat, kiedy wraz z Jamesem McDermottem została skazana na śmierć za morderstwo Thomasa Kinneara, u którego oboje pracowali, oraz jego gospodyni Nancy Montgomery. Dzięki skutecznej argumentacji adwokata, wyrok śmierci dla Grace został zamieniony na dożywotnie więzienie. Sprawa sprzed 150 lat (książkę wydano w latach dziewięćdziesiątych) zaintrygowała Atwood, bo wiele kwestii pozostawało tu niejasnych. Świadków morderstwa nie było, zeznania Grace i Jamesa były często sprzeczne, a sprawą żyła cała Kanada, domagająca się ukarania winnych. Grace twierdziła, że nic z tamtych wydarzeń nie pamiętała, a przy ówczesnym poziomie kryminologii nie dało się odpowiedzieć na pytanie, czy Grace uczestniczyła w morderstwie czy też nie, a nawet jeśli tak – to czy zrobiła to dobrowolnie? Zatem mamy fascynującą zagadkę kryminalną, gdzie brak dostępnych materiałów Atwood uzupełniła własną wyobraźnią, a tej jej zdecydowanie nie brakuje. Grace i Grace to powieść, której akcja rozgrywa się w kilka lat po tragicznych wydarzeniach, a ich przebieg poznajemy z perspektywy doktora Jordana, badającego przypadek Grace psychiatry, oraz samej kobiety, wracającej do swoich wspomnień podczas rozmów z lekarzem. Powstała z tego fascynująca powieść psychologiczna, z mnóstwem ciekawych szczegółów dotyczących XIX-wiecznej Kanady.
Co ciekawe, Grace i Grace to taka lektura, w której żadnego z bohaterów nie da się naprawdę polubić. Doktor Jordan na początku sprawia pozytywne wrażenie, ale im bliżej czytelnik go poznaje, tym więcej nieprzyjemnych cech wypływa na światło dziennie. Choć zdaję sobie sprawę, że podejście do kobiet w XIX wieku było zdecydowanie odmienne od współczesnego, to jednak przedmiotowy sposób, w jaki Jordan traktuje płeć przeciwną, jest niesamowicie irytujący. Jako że historię Grace poznajemy głównie z jej własnej perspektywy, oczywiście stara się ona przedstawić siebie w jak najlepszym świetle. W efekcie w czytelniku rodzi się jakaś sympatia do bohaterki, ale nie da się jednak zagłuszyć myśli, że Grace chce udowodnić, że jest niewinna, że zależy jej na jak najdłuższych rozmowach z doktorem, bo zabijają więzienną nudę… Jednak te wszystkie domysły i niepewności sprawiają, że lektura tylko zyskuje na wartości, książkę czyta się świetnie i nie chce się jej odłożyć ani na chwilę.
Rozmowy Grace z lekarzem i jej wspomnienia przeplatają się z cytatami z książek i gazet, wypowiedziami innych osób o Grace, z listami kursującymi pomiędzy Jordanem a jego matką lub innymi osobami, od których próbował dowiedzieć się czegoś o Grace. Jest to też ciekawe urozmaicenie, bo czytelnik dostaje szansę przyjrzenia się sprawie z punktu widzenia innych osób. Brak jasnej odpowiedzi pozwala mu wyrobić sobie własną opinię co do przedstawionych wydarzeń. I nawet jeśli to, co się działo w głowie Grace, to tylko wyobraźnia Atwood – efekt jest niesamowity. Dawno nie czytałam tak wciągającej książki :).

1. Antony Beevor - Berlin 1945. Upadek
Jakim cudem ja tak późno odkryłam twórczość Beevora? Przecież uwielbiam historię, interesuję się II wojną światową, a książki Brytyjczyka w wielu miejscach były polecane jako ciekawa lektura w tej tematyce… Za to ledwo zaczęłam czytać Berlin 1945, już na moją półkę trafiły kolejne książki Beevora, bo taki sposób opowiadania o historii uwielbiam. Całość zaczyna się na początku 1945 roku i miesiąc po miesiącu, a czasem nawet dzień po dniu przedstawia wydarzenia, które doprowadziły do upadku Berlina. Wraz z Armią Czerwoną czytelnik idzie przez tereny polskie i niemieckie, śledzi przygotowania nazistów do obrony kraju, obserwuje panikę zwyczajnych Niemców, bo wojska rosyjskie zawsze traktowały cywilów tragicznie… A Beevor nie szczędzi tu opisów brutalnych ataków, kradzieży, gwałtów i morderstw, których dopuszczali się radzieccy żołnierze – i nie tylko wobec przeciwników, ale skoro nawet uwolnione z robót przymusowych Rosjanki wolały niemiecką niewolę od radzieckich wyzwolicieli… Berlin 1945 skupia się na przygotowaniach do zdobycia oraz samym zdobyciu Berlina, a że to akurat przypadło wojskom radzieckim, działania aliantów schodzą na drugi plan. Beevor nie analizuje też innych frontów – i dobrze, bo tego by się po prostu nie dało zmieścić w tak szczegółowej książce.
Trzeba lubić szczegóły, żeby Berlin 1945 dobrze się czytało – ja to uwielbiam, więc książkę wręcz pochłaniałam. Zarówno szczegóły wojenne, gdy ataki poszczególnych dywizji Armii Czerwonej zmuszały Niemców do wycofywania się (opisy ofensywy radzieckiej naprawdę czytało się jak najlepszą książkę przygodową), jak i drobne szczegóły życia codziennego – żołnierzy i mieszkańców Berlina. Jakiego koloru był atrament do pióra lub przymierzana sukienka? Ile czasu zajęło sforsowanie rzeki? Jak na dane wydarzenia reagował Stalin, a jak przywódcy wojsk angielskich i amerykańskich? Z jakich krajów pochodzili obrońcy Berlina? Beevor nie tylko włożył ogrom pracy w powstanie tej książki, ale też widać, że sam się tą tematyką fascynuje. I, co najważniejsze, umie tak pisać, by czytelnik tę fascynację podzielił. Już nie mogę się doczekać kolejnych książek Beevora :).

A jeśli ciekawi Was pełna lista przeczytanych przeze mnie w 2022 roku książek - zapraszam tutaj. Sporo tam i innych polecajek, których po prostu nie dałoby się zmieścić w jednym wpisie z podsumowaniem... :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze