Nigdy dotąd nie byłam nad Balatonem, a z Wiednia to przecież nie tak znowu daleko. Kiedy więc nie udało się znaleźć żadnych tanich lotów na długi weekend w lipcu, a wciąż była jednak ochota, by gdzieś się wyrwać na kilka dni, przyszedł mi do głowy właśnie Balaton. Kiedy jeszcze znalazłam fajny nocleg w przystępnej cenie w Tihany - jakby nie patrzeć dość turystycznej miejscówce - a prognozy pogody zapowiadały lato w pełni, już wiedziałam, że będzie mi się podobało ;). Zaczęłam tworzyć plan zwiedzania, głównie w oparciu o polecajki znajomej Węgierki, która komentowała też moje internetowe znaleziska - co warto, a co nie. Napisałam jej więc, że słyszałam o polach lawendy nad Balatonem i wkrótce dostałam odpowiedź: tak, są tam przepiękne pola lawendy, niedaleko Tihany, ale obawiam się, że lawenda już dawno przekwitnie, zanim tam pojedziecie. Sprawdziłam, festiwal lawendowy trwa w tym roku od 16.06 do 2.07. Nie zaprzeczę, trochę mnie to zasmuciło, choć wiedziałam, że i tak mam na liście tyle atrakcji, że nad Balatonem nudzić się nie będę. Ale że i tak mieliśmy mijać pola lawendy po drodze z Wiednia do Tihany, to stwierdziłam, że co szkodzi się gdzieś zatrzymać? No i właśnie... ;)
My nad Balaton jechaliśmy zaledwie tydzień po zakończeniu festiwalu lawendy, który obejmuje nie tylko atrakcje związane z kwiatami, ale też dużo innych przyrodniczych ciekawostek w okolicy (oglądanie ptaków, spacery z przewodnikami, zaglądanie do jaskiń...). W połowie lipca główne pola lawendy faktycznie były już wyblakłe - sporo wycięto, reszta zaczęła usychać. Ale wciąż zachowała się część, o którą może trochę lepiej dbano, albo po prostu miała to być miejscówka akurat pod zdjęcia (w końcu zrobiono nawet instagram spot ;)). Najprawdopodobniej jednak prywatny właściciel tego pola zadbał o to, by zarabiać na turystach, bo przy wciąż kwitnącej lawendzie były informacje (po węgiersku) o tym miejscu i stoisko, gdzie można było zakupić lawendowe produkty. A o ile się nie niszczyło kwiatów, nikt nie robił problemów ze spacerowania po polu i robienia zdjęć ;). Do tego idealnie trafiliśmy z czasem, bo w sobotnie popołudnie było tu pusto... Ale kiedy przejeżdżaliśmy tamtą trasą ponownie w poniedziałek, to widzieliśmy pracowników ścinających lawendę i do wieczora prawie nic nie zostało - czyli, jeśli się chce zobaczyć fioletowe pola, najlepiej przyjechać tu podczas festiwalu, najpóźniej w tydzień po nim :). To prywatne pole ze zdjęć znajdziecie w Google Maps pod nazwą Illatok háza levendulás.
No a samo Tihany... To wioska (bo z ledwo 1,5 tys. mieszkańców trudno nazwać je miasteczkiem) położona na wcinającym się w Balaton półwyspie. Piękne położenie, ciekawa historia, no i kwitnąca turystyka sprawiły, że w Tihany zarabia się więcej nawet niż w Budapeszcie... a i ceny nieruchomości są najdroższe w kraju ;). Nam się nieźle poszczęściło, że wynajęliśmy świetne studio w cichym zakątku, parę minut piechotą od centrum, za niespełna 60 € / dobę w środku sezonu (jak coś, szczerze polecam Kiserdei Apartman). Półwysep Tihany był zamieszkiwany od czasów prehistorycznych, ale stała osada powstała tu dopiero w średniowieczu - prawdziwy boom zaczął się w połowie XI wieku, gdy król Andrzej I postanowił założyć w Tihany nekropolię królewską. Zresztą pomnik Andrzeja i jego żony Anastazji (córki wielkiego księcia kijowskiego Jarosława Mądrego) stoi przy miejscowym opactwie, a za nim rozciąga się - podobno - jeden z najlepszych widoków na Balaton :).
Historia Tihany jest mocno związana z historią opactwa benedyktynów, założonego w połowie XI wieku przez Andrzeja I w tym miejscu, gdzie sam miał później spocząć. Klasztor - a właściwie kościół i przylegające do niego muzeum - można zwiedzać codziennie od 10 do 17 (w niedziele od 11:15), a wstęp dla osoby dorosłej kosztuje 2.900 HUF (34,60 zł). Opactwo funkcjonuje po dziś dzień, choć miało swoje trudniejsze momenty, włączając w to rozwiązywanie zgromadzenia, a współcześnie do klasztoru przynależy ledwo dziesięciu mnichów. Obecny kościół został zbudowany w stylu barokowym w połowie XVIII wieku na miejscu wyburzonych budowli średniowiecznych.
Za obecny wygląd kościoła odpowiadało głównie dwóch opatów. Agoston Lecs był miłośnikiem baroku i to za jego czasów ukończono i udekorowano budynek, choć wystrój wnętrza potrzebował jeszcze czasu. Tutaj swój udział miał opat Samuel Vajda, który skupiał się na kulcie maryjnym z Mariazell - kopia austriackiego ołtarza stanowi ołtarz boczny w Tihany. A potem przyszedł rok 1782, w którym cesarz Józef II nakazał rozwiązać wszystkie klasztory na terenie Austro-Węgier, więc benedyktyni musieli wynieść się z Tihany. I choć wrócili na początku XIX wieku, to opactwo popadało w ruinę i gdyby nie dwa wielkie procesy renowacyjne, najpierw w 1889/90, a potem w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, to pewnie nie byłoby dziś czego oglądać... Dodatkową ciekawostką jest krypta pod ołtarzem, w której znajdował się grób Andrzeja I - jedyny królewski grobowiec z czasów Arpadów, który przetrwał w nienaruszonym stanie do dnia dzisiejszego.
Prosto z krypty przechodzi się do części muzealnej, z której okien można zobaczyć dziedziniec i inne zabudowania klasztoru, nie są one jednak udostępnione odwiedzającym. A co zobaczymy w muzeum? Wystawy poświęcone historii klasztoru, zakonowi benedyktynów, miastu Tihany, nawet lawendzie, która od XX wieku stanowi jeden z symboli półwyspu. Ciekawostką jest też, że zachował się dokument założenia klasztoru z 1055 roku - najstarszy zachowany dokument po węgiersku, choć oryginał znajduje się obecnie w klasztorze Pannonhalma... który mijaliśmy po drodze nad Balaton i jest na mojej liście miejsc do odwiedzenia ;).
Gdy zejdziemy w dół schodami biegnącymi do kościoła, staniemy przy jednym z najpopularniejszych budynków w Tihany... który jest przecież tylko sklepem. Ale za to jakim sklepem ;). PaprikaHáz, czyli dosłownie dom papryki, jest cały obwieszony wyschniętymi papryczkami, a w środku tych warzyw jest jeszcze więcej (choć w środku nie można robić zdjęć). A kawałek dalej za opactwem ciągnie się uliczka Batthyány, której okolica będzie idealnym miejscem zarówno dla miłośników lawendy, jak i fanów pamiątek z wakacji :).
Część tej okolicy jest oznaczona jako skansen Tihany i stare, pięknie utrzymane domki na pewno przyciągają uwagę. Nawet jeśli obecnie wszędzie tutaj kwitnie handel lokalnymi (lub chińskimi ;) ) produktami. Z historycznego punktu widzenia wyróżnia się tu - oznaczony nawet tablicą - dom dawnego towarzystwa rybackiego zbudowany w 1840 roku. Mnie, jak prawdziwą turystkę, złapała budka do robienia zdjęć i drukowania personalizowanych pocztówek za, bagatela, 1000 HUF (11,95 zł).
Dla tych, którzy mają ochotę na obiad w takich starszych klimatach, punktem obowiązkowym będzie restauracja Régi Idők Udvara Skanzen és Étterem. Już pięknie zdobiona droga na dziedziniec przyciąga wzrok, a potem jest jeszcze ciekawiej. Piwo serwują w glinianych kuflach, a porcje obiadowe są naprawdę spore. Jedyny zgrzyt, jaki tutaj mieliśmy, to to, że M. dostał nie to danie, które zamawiał, a następne w kolejności z menu - i nie wiemy, czy kelner źle zrozumiał (oba były na tym samym mięsie), czy źle zobaczył, co jest pokazywane w menu... Mój grillowany kurczak z sałatką i frytkami był niczego sobie ;). Ceny turystyczne, ale nie droższe niż w innych lokalach z wyższymi ocenami w centrum - generalnie nad Balatonem ceny w knajpach są już po prostu europejskie, 10-15 € za obiad to norma (bez napojów).
Pozostając jeszcze w temacie jedzenia - na śniadanie w miejscu noclegowym polecono nam cukiernię Apátsági Rege, położoną tuż przy klasztorze, z widokiem na Balaton. Jest dość drogo, ale śniadanie i lemoniady były bardzo dobre, a na wystawie kusiły jeszcze pięknie wyglądające ciasta. Ja zamówiłam jajka po benedyktyńsku z łososiem i szczerze polecam. A na obiad - jeśli ktoś nie chce szaleć w skansenowej restauracji - warto zajrzeć do Kecskeköröm Csárda. Bardzo dobre jedzenie, ceny przystępne, fajny wybór drinków na bazie lawendy (wino, piwo, koktajle...), szybka obsługa. Polecam ;).
Właścicielka mieszkania polecała też restaurację Echo z dobrymi ocenami, ale tutaj już nie zdążyliśmy zajrzeć - są fizyczne ograniczenia tego, ile obiadów można zjeść ;). Ale w okolice tej restauracji zajrzeliśmy i tak. Po pierwsze, bo to tutaj znajduje się kalwaria w Tihany, a ja zawsze lubię zobaczyć takie miejsca (tutaj wzgórze jest akurat niskie i nie wywiera większego wrażenia). A po drugie, tutaj rozpoczyna się szlak oznaczony czerwoną 2, niespełna 5-kilometrowe kółko, którym planowałam skończyć ten dzień... ;)
Początkowo szlak biegnie w dół, do wybrzeża i portu w Tihany. Samo miasteczko znajduje się na wzgórzu, więc choć widoki na Balaton są stamtąd piękne, to jednak do samej wody mamy kawałek. Stąd kursują różne stateczki wycieczkowe, choć warto pamiętać, że nie jest to główny port dla promu do Szántód po drugiej stronie jeziora - ten znajduje się na południowym krańcu półwyspu. Wypatrzymy tu też parę turystycznych sklepików i knajpek, a tuż obok ciągnie się plaża miejska (wstęp płatny).
Następnie czekał nas krótki spacer wzdłuż wybrzeża i w pewnym momencie szlak odbił w górę, przez las. Tutaj już Google Maps nie pomoże, te trasy w ogóle nie są oznaczone w aplikacji, więc trzeba po prostu podążać za znakami na szlaku. Pierwszy punkt to tzw. źródełko Cypriana, nazwane tak od imienia jednego z mnichów. Nic szczególnego, szczerze powiedziawszy, miejsce pozwala się jednak zorientować, że idziemy właściwą trasą. Wkrótce pojawiają się też pierwsze mieszkania mnichów, które były głównym celem tego spaceru...
Barátlakások (mieszkania przyjaciół / przyjacielskie) - tak w języku węgierskim nazywają jaskinie, w których urządzono mnisie cele w średniowieczu. Kiedy król Andrzej I ochrzcił się w Kijowie i przybył z małżonką do Węgier, przywiódł ze sobą mnichów bizantyjskich. A ci z kolei w lokalnych jaskiniach urządzili system cel, wraz z jadalnią i kaplicą. W pierwszej połowie XX wieku odkryto łącznie 17 cel, ale dziś odwiedzić można zaledwie 4, które zrekonstruowano i ustabilizowano - pozostałe zawaliły się z czasem... Oczywiście w środku już niczego nie zobaczymy, ale same te konstrukcje są niewątpliwą ciekawostką i na pewno warto tu podejść.
Po wyjściu z lasu ścieżka zaprowadziła nas w górę ponad Tihany, aż do punktu widokowego Óvár-tető. Idąc bardziej odsłoniętym terenem, możemy zobaczyć Balaton, Belső-tó (mniejsze, wewnętrzne jezioro na półwyspie), a potem w końcu i samo miasteczko. Kółko zamyka się z powrotem w centrum Tihany, ale my odbiliśmy kawałek wcześniej w kierunku naszego mieszkanka - zaczynało wiać i kropić, a chwilę po naszym wejściu do pokoju na zewnątrz rozpętała się burza. I to by było na tyle z mojego pomysłu, by wsiąść na prom do Szántód i oglądać zachód słońca nad Tihany z drugiego brzegu jeziora... ;)
0 Komentarze