Miałam spore oczekiwania co do tegorocznego lata. Skoro przyszło mi regularnie bywać w pobliżu parku Gesäuse, wyobrażałam sobie, że nachodzę się po górach za wsze czasy. Oczywiście nie spędzałam w Alpach całego lata, były i wyjazdy nad Balaton czy do Polski, ale czasu w górach też było pod dostatkiem. Brakowało jedynie pogody... I było to bardzo frustrujące doświadczenie. W czerwcu na szlak wyszliśmy dwa razy, ale raz przy takiej pogodzie, że miałam wszystkiego serdecznie dość. W lipcu jedyny wolny dzień przy ładnej pogodzie mój facet wykorzystał na wspinaczkę z kumplem, więc mi został spacer po miasteczku. W sierpniu nawet nie próbowaliśmy - zimno i deszcz zniechęcały kompletnie. Kiedy zaczął się wrzesień - na początku również tragiczny pogodowo - czułam się tak rozczarowana... I nie to, że to lato było w Austrii brzydkie, bo takie nie było! Kiedy ja marzłam w Alpach, Wiedeń tonął w słońcu i 30 stopniach. W tych Alpach też było całkiem sporo pięknych dni, tylko wypadały albo na tygodniu (kiedy pracowałam do 17, co skutecznie uniemożliwiało jakieś dalsze spacery) albo kiedy akurat byliśmy gdzieś indziej... A ja potem przyjeżdżałam i kolejny weekend z rzędu trafiałam na pogodę przypominającą listopad a nie lipiec, no i coraz bardziej trafiał mnie szlag ;). I wtedy nastąpiło całkowite odwrócenie sytuacji - trzy kolejne weekendy września okazały się piękniejsze niż całe alpejskie lato. Choć nigdy bym się tego nie spodziewała, we wrześniu wyszliśmy na szlak więcej razy niż w okresie czerwiec-sierpień. Rację mają ci, co mówią, że pogody w górach nie przewidzisz... Na większości tych wędrówek aparat z plecaka wyciągałam bardzo sporadycznie i zdjęć mam niewiele, dlatego postanowiłam zrobić jeden zbiorczy wpis podsumowujący lato w stryjskich Alpach. Parę pomysłów na proste szlaki (w końcu ja je dałam radę zrobić ;) ) z pięknymi widokami.
Krumpensee (czerwiec)
Gdy obudziliśmy się rano, za oknem po prostu lało. Przejaśniać zaczęło się dopiero koło 13, choć wciąż było ciemno i zimno. Ale przynajmniej już nie padało, więc chciałam wyrwać się z domu chociaż na kilka godzin. Było już dość późno, więc nie było co się za bardzo oddalać od domu, wybór padł więc na trasę położoną kawałek na południe od Eisenerz. Zaparkowaliśmy w pobliżu Hirnalm, a następnie ruszyliśmy ścieżką do góry przez las. Potem trzeba było przejść przez spore pastwisko i znów przez las - coraz ostrzej do góry przy coraz gorszej pogodzie. Było zimno, mżyło, a im wyżej wchodziliśmy, tym mocniej wiało, zaś widoki skrywały się w gęstych chmurach...
Minęliśmy wodospad, który miał być dla mnie główną atrakcją (lubię wodospady), ale najpierw las zasłaniał rzekę, a z samej góry to już w ogóle nic nie było widać ;). Tuż obok niewielkiej Krumpenalm znajduje się jeziorko, będące celem naszej wędrówki - Krumpensee. W czerwcu wciąż było trochę śniegu dookoła, ale przede wszystkim było masakrycznie zimno; silny wiatr w połączeniu z mżawką robił swoje. Na tyle, że na miejscu zostaliśmy tylko chwilkę i natychmiast chciałam schodzić na dół. Cała trasa w tę i z powrotem liczyła sobie niecałe 10 km, a telefon wskazywał 163 piętra przewyższenia - czasowo zajęło to ok. 3,5 godz. Dla mnie była to pierwsza dłuższa wędrówka w tym sezonie i naprawdę czułam się zmęczona, zwłaszcza ostatnim, stromym odcinkiem przy słabej pogodzie. Na parking wróciliśmy tą samą trasą, a pod koniec pogoda postanowiła zacząć współpracować, nawet było trochę niebieskiego nieba... Szkoda, że nie wtedy, gdy byliśmy na górze ;).
Buchsteinhaus (czerwiec)
Następnego dnia - mimo potężnych zakwasów - nie chciałam odpuścić wyjścia na szlak, bo przywitało nas słońce, a dzień zapowiadał się wręcz upalny. Niedzielę zaczęliśmy od śniadania w Lahnalm (pisałam o tym miejscu tutaj i jeśli trafi się Wam kiedyś okazja niedzielnego śniadania tam... obowiązkowo! :) ) Potem jednak było już zbyt późno, by wybrać się w trasę, którą sobie oryginalnie zaplanowaliśmy - zresztą nie było już tam miejsc parkingowych o tej porze. Jako plan B pojawił się więc Buchsteinhaus, znów w okolicy, a trasa miała obfitować w piękne widoki. Szlak zaczyna się w miejscowości Gstatterboden i niemal od początku pnie się do góry - mniej więcej w połowie trasy pojawia się ławeczka z widokiem, idealne miejsce na złapanie oddechu ;).
Ostatni odcinek przez las nieźle mi się dłużył, a zmęczona poprzednim dniem nogi też się dawały we znaki. Niby fajnie, że pogoda dopisywała, ale wchodzenie pod górę przy 30 stopniach w cieniu też się jednak odczuwa ;). Buchsteinhaus znajduje się na wysokości 1571 m n.p.m., czyli z Gstatterboden trzeba pokonać ok. 1000 m przewyższenia - na szczęście nie jest mocno stromo. Droga w obie strony zajęła nam jakieś 6 godzin, w tym dłuższa przerwa na odpoczynek i coś do picia w samym schronisku. Za to widoki były takie... :)
Wasserfallweg (lipiec)
Całą trasę można znaleźć w Google pod hasłem Wasserfallweg zur Hesshütte, wymaga ona jednak pokonania ponad 1100 m przewyższenia i na części odcinka trzeba się wspinać. A wspinaczka akurat nie mieści się w moim obrębie zainteresowań ;). My tu jednak wybraliśmy się w któreś popołudnie po pracy, więc czas na wędrówkę mieliśmy ograniczony. Doszliśmy zatem tylko do wodospadu - telefon pokazuje, że to 8,5 km w dwie strony i 78 pięter do góry. Większość szlaku to po prostu wędrówka pod górę przez las, dopiero końcowy odcinek wiedzie po skałach i miałam tu jeden moment dyskomfortu przy większej skale z łańcuchem... Ale były ładne widoki, był wodospad, a jak ktoś lubi się wspinać, to i więcej rozrywek się tu znajdzie ;).
Leopoldsteiner See (sierpień)
Nie była to może wędrówka sensu stricto, ale mam na tyle ładne zdjęcia z tego spaceru, że postanowiłam się tu nimi podzielić ;). Jak już wspomniałam - sierpień w górach wyjątkowo nie sprzyjał mi z pogodą. Jak przyjechałam w zimny i deszczowy piątek, tak lało cały tydzień do czwartku. Weekend z planszówkami nie był taki zły, ale jednak miałam ochotę się w końcu wyrwać z mieszkania, złapać trochę słońca, zobaczyć jakieś góry. Dlatego kiedy w czwartek wyszło słońce, od razu umówiliśmy się ze znajomymi na spacer po pracy. I wybór padł właśnie na Leopoldsteiner See, położone na obrzeżach Eisenerz, czyli akurat rzut beretem od Hieflau ;).
O samym Leopoldsteiner See pisałam już na blogu dwa lata temu - wtedy też zawitaliśmy tu latem, choć wtedy było akurat ciemno i pochmurnie. Tym razem w pełnym słońcu woda się pięknie mieniła i miejsce to okazało się jeszcze fajniejsze :). W lecie urządzone jest tu też kąpielisko i w któreś niedzielne, gorące popołudnie chcieliśmy tu nawet podskoczyć, ale parking był kompletnie przepełniony... W czwartek było tu pusto, ale po całym chłodnym i deszczowym tygodniu temperatura wody nie była raczej zbyt zachęcająca ;). Spacer dookoła jeziora z krótkim odbiciem w bok wzdłuż rzeki to dystans niespełna 6 km.
Ennstalerhütte (wrzesień)
I w końcu przyszedł wrzesień z idealną pogodą na góry! :) Znów z okolic Gstatterboden ścieżką do góry, biegnącą w dużej mierze przez las. Jako że latem nie miałam jak sobie wyrobić tu kondycji, ponad 10-kilometrowy spacer z prawie 900-metrowym przewyższeniem nieźle odczułam. Z drugiej strony sama chciałam coś dłuższego niż wcześniej, a trasa z przerwą w schronisku zajęła nam ok. 6 godzin. Mój facet próbował motywować mnie wcześniejszym postojem na ławeczce, ale tamto miejsce okazało się tak pełne owadów, że nawet zmęczona nie chciałam tam długo siedzieć.
Skoro metoda na ławeczkę nie wypaliła, zaczęły płynąć dalsze motywacje: teraz już będzie po płaskim, w słońcu, z widokami. Zgadzały się tylko te widoki. Szliśmy po ocienionej stronie góry, a to płaskie... no, w porównaniu z poprzednią wspinaczką to prawie płasko, nie? Tak, no tak. W końcu jednak dotarliśmy do Ennstalerhütte, położonego na wysokości 1.543 m n.p.m., które jest podobno najstarszym schroniskiem na terenie Gesäuse. 3-godzinna trasa spod pawilonu w Gstatterboden jest najkrótszą drogą do schroniska, ale można też wybrać nieco dłuższe szlaki z Grossreifling lub Hieflau.
Grabner Alm i Admonter Haus (wrzesień)
Są jednak takie trasy, przy których wymiękam i tak było na przykład tego dnia... Ale od początku! A tym jest parking przy Buchauer Sattel, który w sezonie dość szybko się zapełnia, bo fajne trasy stąd biegną ;). Do tego parking jest już na wysokości ok. 860 m n.p.m., czyli start nieco ułatwiony... tak myślałam. Jednak trasa do schroniska Grabner Alm, choć nieco męcząca, to nie stanowiła dla mnie problemu - wchodziłam już tam dwa razy w zimie i w śniegu, to miałabym sobie nie poradzić w słoneczny, letni dzień? ;) Grabner Alm leży na wysokości 1.395 m, a na pokonanie tych 500 m przewyższenia potrzebowałam ok. 1,5 godziny.
Zimą na Grabner Alm kończyliśmy spacer i wracaliśmy z powrotem na parking, ale latem mieliśmy większe ambicje ;). Ze schroniska można podejść ok. godziny do góry, do położonego na wysokości 1.725 m Admonter Haus. Tutaj trasa była już nieco bardziej stroma (choć wciąż było ok, jedynie bardziej męczyło), co wynagradzały dużo piękniejsze widoki. Latem tutejsze pastwiska były pełne zwierząt - nie tylko krów z dzwonkami, ale i owiec, a zobaczyliśmy też i dwa prosiaki ;). Potrzebowałam paru przerw na złapanie oddechu, ale do Admonter Haus dotarliśmy plus minus w czasie wyznaczonym na znakach.
I tu miał być koniec planowanej trasy, ale... Nad schroniskiem góruje wysoki na 1.804 m szczyt Admonter Warte, na który tęsknie spoglądał mój partner. Mnie jednak przerażały skały i strome podejście, to zaproponowałam, że poczekam - jemu wejście na górę nie zajęłoby wiele czasu. Zaczął mi wjeżdżać na ambicję tekstami, że jak to - tak blisko szczytu i nie wejdę...? ;) No to ruszyłam powoli i ostrożnie, bo jednak ten odcinek był dla mnie już za stromy... i wymiękłam parę metrów przed szczytem. Wyglądało mi to już na wspinaczkę przy pomocy przyczepionej do skał liny i to był ten moment, gdy zaczęła mi się włączać panika. Zatem M. pomknął na górę, by porobić parę zdjęć spod krzyża (i filmik pt. ja na szczycie, gdy ona walczy o życie ;) ), a ja mozolnie zaczęłam schodzić na dół. Robiąc czasem postoje na zdjęcia, bo jednak z góry widoki były naj. A na koniec dnia aplikacja mi podsumowała, że zrobiłam ponad 12 km, 926 m przewyższenia... i zajęło to sporą część dnia ;).
Edelrautehütte i Großer Scheibelsee (wrzesień)
Następnego dnia po wypadzie do Admonter Haus moje nogi potrzebowały spokojniejszego spaceru. Dlatego podjechaliśmy jeszcze z godzinę na zachód, w okolice miejscowości Hohentauern. Teoretycznie można podjechać autem aż pod Edelrautehütte, ale dla nas mijało się to z celem - po pierwsze droga jest płatna, a po drugie jeszcze na krótki spacer do góry mieliśmy trochę energii... ;) Z Hohentauern do schroniska jest 1,5 godziny piechotą i 500 m przewyższenia - my zaparkowaliśmy przed wjazdem na płatną drogę, więc kilkanaście minut sobie skróciliśmy trasę. A ta biegnie przez las i po drodze mija się różne stacje z postaciami z bajek oraz tablicami z krótkimi opowieściami, aż w końcu dociera się do otwartej przestrzeni z pięknymi widokami i schroniskiem.
Ze schroniska czekał nas jeszcze krótki spacer i znaleźliśmy się u celu - nad jeziorem Großer Scheibelsee. Położone u stóp Bösenstein, otoczone jest dobrze utrzymanymi ścieżkami i kładkami, więc można łatwo obejść całe jezioro dookoła, zachwycając się widokami :). Großer Scheibelsee ma 300 m długości i niecałe 200 m szerokości - nie jest to więc najdłuższy spacer, dlatego właśnie chcieliśmy podejść wcześniej do schroniska, przydało się więcej ruchu. Łącznie i tak zajęło nam to wszystko ledwo 3,5 godziny (plus godzinna przerwa na lunch w Edelrautehütte), pokonaliśmy 11 km i 493 m przewyższenia.
Spacer wokół Großer Scheibelsee był naszym ostatnim wypadem na szlak w tegorocznym sezonie letnim - byłam w Alpach jeszcze raz w październiku, ale tu już pogoda nie sprzyjała na tyle, by iść na szlak, zwłaszcza że i dni zrobiły się nagle tak jakoś krótsze... ;) Muszę jednak przyznać, że w tym roku udało mi się zobaczyć naprawdę wiele przepięknych widoków i bardzo doceniam tu talent mojego partnera w wynajdywaniu widokowych tras odpowiednich na moją kondycję ;).
0 Komentarze