Nie mieliśmy szczególnych planów na zwiedzanie Londynu - każde z nas było w nim już więcej niż raz. Fakt, że M. znał brytyjską stolicę nieco lepiej, ja na takim porządnym zwiedzaniu tam byłam ostatnio w podstawówce. Czyli dawno, żeby nie było. Tym razem przylecieliśmy na trzy dni, wiedząc, że Sylwester i Nowy Rok to też nie najlepszy okres na zwiedzanie. Skupiłam się więc na dekoracjach świątecznych, które pokazałam już tutaj, M. zabukował The London Dungeon, a resztę pozostawiliśmy losowi ;). Jakby nie patrzeć, w Londynie atrakcji nie brakuje.
Dotarliśmy do Londynu z samego rana, najpierw wybierając się na śniadanie, a potem na spacer w tej samej okolicy - do zakwaterowania wciąż zostało nam ładnych parę godzin. A w tej samej okolicy natychmiast rzuciła mi się w oczy ogromna bryła świątyni. Okazało się, że jest to średniowieczny kościół maryjny, który od 1905 roku pełni funkcję katedry diecezji w Southwark. No a ja jak to ja - nie mogłam sobie odpuścić zajrzenia do środka!
Legendy dotyczące założenia wspólnoty chrześcijańskiej w tym miejscu sięgają baaardzo dawnych czasów, ale potwierdzona historycznie data powstania klasztoru Augustynów to rok 1106. Klasztor przejął wtedy XI-wieczny kościół, który jednak przebudowano do obecnego stanu pomiędzy XIII a XV wiekiem, po potężnym pożarze z 1212 roku. Oczywiście potem były jeszcze przebudowy i renowacje, ale świątynia zachowała swój gotycki wygląd, nawet jeśli funkcję kościoła klasztornego przestała pełnić jeszcze w XVI wieku.
W bocznej nawie odwiedzających wita mapka obiektu z pozaznaczanymi ciekawostkami - a tych w katedrze jest całkiem sporo. Najpierw grób XIV-wiecznego poety Johna Gowera, potem kaplica harwardzka (założyciel uniwersytetu został tu ochrzczony w 1607 roku), grób biskupa Lancelota Andrewesa, pomnik poświęcony Szekspirowi... no i oczywiście piękny drewniany ołtarz z XVI wieku. Oj, Wielka Brytania ma co zaoferować miłośnikom architektury sakralnej... ;)
Zanim jeszcze przeszliśmy przez London Bridge na drugi brzeg Tamizy, pospacerowaliśmy trochę po okolicy katedry. Na wybrzeżu stoi replika statku Golden Hind (Złota Łania) - okrętu flagowego Francisa Drake'a - będąca współcześnie niewielkim muzeum żeglarstwa. Kawałek dalej wypatrzyłam też ruiny - to pozostałości dawnej Wielkiej Hali biskupów Winchesteru z XII wieku. Londyn to miasto przesiąknięte historią i marzy mi się kiedyś spędzić tu więcej czasu, odkrywając takie perełki :).
Tymczasem jednak wsiedliśmy do metra, którym dotarliśmy do dzielnicy Camden Town. Miejscówka ta wpadła w oko mojemu partnerowi podczas poprzedniej wizyty w Londynie i chciał tam wrócić, zachęcając mnie zdjęciami kolorowych murali. Nie trzeba więc było mnie długo przekonywać - w końcu uwielbiam sztukę uliczną ;). Trochę nie sprzyjała nam pogoda, ale i tak zdecydowaliśmy się na spacer po okolicy - w sumie bardziej niż mżawka przerażał mnie tutejszy tłum. Sklepy, targi, knajpki i budki z jedzeniem na wynos, a wokół tego mnóstwo ludzi...
Spacer po Camden Town zajął nam trochę czasu i zderzenie wyobraźni z rzeczywistością niezbyt mnie usatysfakcjonowało: w dzielnicy nie było aż tylu murali, jak myślałam ;). Albo nie wszędzie trafiliśmy, albo niektóre zdjęcia w internecie są już nieaktualne - w końcu sztuka uliczna to rzecz bardzo zmienna. Muszę jednak przyznać, że murale w Camden Town były naprawdę ładne i dopracowane. Warto było tu przyjechać też dla wysoko ocenianej knajpki Turtle Bay Camden (gdzie trafiliśmy całkowicie przypadkowo) z mnóstwem fajnych ofert na drinki w środku dnia.
Drugi dzień w Londynie poświęciliśmy głównie Winter Wonderland, o którym pisałam już wcześniej. Ostatniego dnia zaś przywitało nas nawet słońce z rana, choć nie utrzymało się ono długo ;). Podjechaliśmy jednak do centrum, bo w końcu być w Londynie i nie zobaczyć Big Bena... No jakoś nie wyobrażam sobie ;). W Nowy Rok całe okolice Parlamentu były ogrodzone barierkami, bo w godzinach popołudniowych właśnie tam miała dobiegać końca parada noworoczna. My takie atrakcje w tłumie sobie odpuściliśmy - rozejrzeliśmy się po okolicy i przez Most Westminsterski przeszliśmy na drugi brzeg.
A tam czekała na nas główna atrakcja tego dnia, w której jednak nie można było robić zdjęć, więc też żadnego nie mam. The London Dungeon - w sumie oboje tam już byliśmy, ale ja w wieku lat 12, kiedy mój angielski pozostawiał bardzo wiele do życzenia, no i mało co z tego pamiętam. M. był bardziej niedawno i pamiętał, że bardzo mu się podobało, więc chciał mnie tam zabrać... No to poszliśmy ;) Słuchając różnych zabawnych i mrożących krew w żyłach historii, szybko zdałam sobie sprawę, że jako dziecko nic z tego miejsca nie wyniosłam - wizyta tutaj bez swobodnej znajomości angielskiego nie ma sensu. Płynęliśmy łódkami w ciemności, słuchaliśmy o Kubie Rozpruwaczu, gdy przedmioty przesuwały się same po półkach, spadaliśmy w dół, by poczuć się jak wisielec na szubienicy, a do tego trupy, szczury, krew, no sporo obrzydliwości, ale skądś się przecież popularność atrakcji wzięła ;).
Zdecydowanie ten wpis nie może aspirować do przewodnika pt. co zobaczyć w Londynie, bo myślę, że po trzech wizytach w tym mieście, dalej widziałam tylko ułamek tego, co ma ono do zaoferowania. I z chęcią jeszcze wrócę na dłużej... i pewnie nie jeden raz ;). Ale nawet teraz, podczas niespełna trzydniowego pobytu, udało się zobaczyć i doświadczyć czegoś nowego, a przystrojony świątecznie Londyn wywarł na mnie niemałe wrażenie. To był dobry kierunek na Sylwestra :).
0 Komentarze