Ja wiem, że czas zasuwa do przodu w niesamowitym tempie, ale chyba jeszcze nigdy nie płynął mi tak szybko jak w 2023 roku. Naprawdę nie wiem, kiedy minął mi ubiegły rok, a przecież tyle się działo, tyle zmian mi przyniósł... :) Większa jego część minęła mi na regularnym kursowaniu pomiędzy Wiedniem i Alpami, które miało swoje plusy i minusy. Do tych drugich niewątpliwie zalicza się niemal ciągłe zmęczenie i niewyspanie, co miało wpływ na nieco gorszą kondycję fizyczną - zarówno częściej nawalające zdrowie, jak i kompletne popsucie moich zdrowych nawyków ćwiczeniowo-jedzeniowych. Z drugiej jednak strony był wspaniały czas spędzony we dwoje i przepiękne górskie widoki, i nigdy nie powiem, że nie było warto ;). W październiku po raz ostatni zawitałam do Hieflau i od jesieni mieszkamy już we dwoje w Wiedniu... A ja zaplanowałam sobie odbudowę zdrowych nawyków w ramach postanowień noworocznych na 2024. Trzymać kciuki ;). Muszę przyznać, że to kursowanie Wiedeń-Hieflau oraz późniejsza przeprowadzka M. zdominowały dla mnie cały miniony rok. Podróży było mniej, życia towarzyskiego niestety też, choć na to wpłynęły nie tylko moje częste nieobecności w Wiedniu, ale też intensywny tryb życia i częste podróże moich znajomych.
Jak patrzę na swoją historię lotów, to - odkąd emigrowałam - mniej razy wsiadałam na pokład samolotu jedynie w 2020 roku, kiedy wybuchła pandemia i połowę moich planów przyszło mi odwołać. Przy średniej z ostatnich lat przekraczającej 25 lotów w roku, ubiegłoroczne 16 wygląda baaardzo skromnie ;). Nie zaprzeczę, że były miesiące, gdy tego latania mi brakowało, ale żeby nie było - nie oznacza to, że siedziałam wtedy cały czas na tyłku w Wiedniu! ;) Po pierwsze, były przecież wspomniane już Alpy, w których spędziłam łącznie ładnych parę tygodni. A po drugie, sporo się też kursowało autem po okolicy, do tego jeszcze trzy razy pojechaliśmy na południe Polski na wesela... Trochę się tego nagromadziło. W większości 2023 rok przyniósł podróże w nowe miejsca w znanych krajach - dopiero w listopadzie udało się odwiedzić pierwsze i jedyne nowe państwo: Tunezję. A poza tym było dokładnie tak, jak spodziewałam się z końcem poprzedniego roku: wyjazdy solo niemal całkowicie zamieniłam na wyjazdy we dwoje :). Sama wyskoczyłam jedynie na długie weekendy do Saragossy, Perugii i Bukaresztu, zaś podczas pozostałych wyjazdów miałam najlepsze możliwe towarzystwo :).
STYCZEŃ
Nowy rok nie zaczął się najlepiej, bo po świętach w Polsce wróciłam do Austrii z grypą. Pierwszy tydzień przesiedziałam na zwolnieniu lekarskim, a potem - w nienajlepszym jeszcze stanie - pojechaliśmy na zaplanowany wcześniej długi weekend do Budapesztu. I niezbyt mieliśmy siłę się nim nacieszyć. Kiedy w końcu stanęłam na nogi, wpadła do mnie koleżanka z Polski (moja pierwsza gościni, nie licząc rodziców, od wybuchu pandemii!), z którą nie tylko pospacerowaliśmy po Wiedniu, ale też wyskoczyliśmy do ogrodu światła w pobliskim Laxanburgu. Skoro w austriackiej stolicy o zimie mogłam tylko pomarzyć, śniegu szukałam w Alpach, a tam prawdziwej zimy zdecydowanie nie brakowało :). Styczeń zamknęłam pierwszą, odkąd jestem w związku, podróżą solo - niecałe trzy dni w hiszpańskiej Saragossie były pełne zwiedzania, zwłaszcza że trafiłam na lokalne święto, dzięki któremu wstęp do wielu atrakcji był darmowy.
LUTY
Najpierw były góry i dużo zimowych widoków, przedzierania się przez zaspy i rozgrzewania się gorącą czekoladą po powrocie do Hieflau. Po raz pierwszy zostałam tam też na cały tydzień, korzystając z uroków pracy zdalnej. Ale na kolejny weekend przyjechaliśmy oboje do Wiednia, bo miasto stwarza jednak trochę innych możliwości: była nieco za droga jak na oferowane atrakcje wystawa Harry'ego Pottera, były obcierające kostki łyżwy pod Ratuszem i testowanie nowych knajpek. W połowie lutego zrobiła się wiosna - i to taka prawdziwa, bo nawet w Alpach temperatura sięgnęła prawie 20 stopni... Niby przyjemnie, ale w górach to zagrożenie lawinowe, no i jednak kurczę... W lutym, w Alpach 20 stopni? Masakra. Z końcem miesiąca udało się jeszcze skorzystać z tanich lotów do Sofii - stolica Bułgarii nieszczególnie przypadła nam do gustu, ale na jeden dzień było akurat, no i trzeba im przyznać: jedzonko mają dobre ;).
MARZEC
I znów, bez zaskoczenia, miesiąc zaczęłam wypadem w góry, zakwasami od chodzenia po głębokim śniegu, kieliszkiem wina z widokiem i wizytą w ruinach zamku w Gallenstein. W Wiedniu urządziliśmy sobie weekend świętowania - było zielone piwo w irlandzkim pubie na św. Patryka i drinki z okazji naszej półrocznicy ;). A potem powoli zaczęła się wiosna, już taka prawdziwsza, więc pojechaliśmy do doliny Wachau zobaczyć kwitnące morele - punkt obowiązkowy w Dolnej Austrii o tej porze roku. Niestety, długo nie można się było nią jeszcze nacieszyć, bo koniec marca przyniósł nawrót zimy. I to akurat, jak w Wiedniu wystartowały jarmarki wielkanocne - jasne, poszłam, ale wymarzłam, jak nie wiem...
KWIECIEŃ
Kwiecień zaczęłam... no, nigdy byście nie zgadli, ale Wam powiem: w górach! ;) Choć tym razem najpierw wyskoczyliśmy odwiedzić koleżankę w Schladming, a potem tydzień przepracowałam z Hieflau. Trzeba się było nacieszyć widokami, bo reszta miesiąca była bardzo wyjazdowa - aż chce się powiedzieć: w końcu! ;) Najpierw poleciałam do włoskiej Umbrii, korzystając z długiego weekendu wielkanocnego. Klimatyczna Perugia z mnóstwem zabytków z czasów etruskich, świątecznie zatłoczony Asyż ze słynną bazyliką św. Franciszka, no i włoskie jedzenie... ;) Na krótko wróciłam do Wiednia, nadrabiając brak życia towarzyskiego z pierwszego kwartału i spotykając się ze znajomymi, by chwilę potem znów wsiąść do samolotu. Urządziliśmy sobie tygodniową objazdówkę po północno-zachodniej Krecie i muszę przyznać, że jak Grecję uwielbiam, to Kreta mnie nieco rozczarowała. Przylecieliśmy do Chanii, wylatywaliśmy z Heraklionu, a po drodze wynajdywałam nam różne atrakcje - od plaż, przez klasztory i twierdze, aż po starożytne ruiny. I chyba naprawdę nie potrafię usiedzieć w miejscu, bo skoro wróciliśmy do Austrii akurat na majówkę, to ostatniego dnia kwietnia udało się jeszcze wyskoczyć zobaczyć wodospady Myrafälle ;).
MAJ
Najpierw były... a nie, tym razem nie góry, tylko kręgle. Na spotkaniu integracyjnym w pracy, pierwszym od pandemii - człowiek się zdążył już odzwyczaić, że coś takiego można w ogóle organizować. Potem jednak były góry, choć w sumie to bez gór. Do Hieflau przyjechała siostra M. z mężem, pogoda postanowiła nie współpracować, więc urządziliśmy sobie weekend szukania niegórskich atrakcji w okolicy parku Gesäuse. A największą był wąwóz Wasserlochklamm z wodospadami w Palfau, choć zajrzeliśmy też i do paru pobliskich kościołów ;). Tragiczna pogoda utrzymywała się też niestety, kiedy pojechaliśmy do Polski na ślub przyjaciela M. Pierwszy raz byłam w Gorlicach i okolicy, a niewiele się udało zobaczyć poza paroma świątyniami ze Szlaku Architektury Drewnianej, bo pogoda wybitnie nie sprzyjała wychodzeniu na zewnątrz. Dobrze, że choć na samo wesele i poprawiny zrobiło się nieco ładniej ;). A już w ogóle pięknie było w przypadający pod koniec miesiąca długi weekend, podczas którego wyskoczyliśmy do pobliskiej Słowenii. Niedaleko, tuż przy granicy z Austrią, ale sporo tam pięknych miejsc: Dolina Logarska czy Velika Planina na długo zostają w mojej pamięci (szczególnie zakwasy po tej drugiej...).
CZERWIEC
Właściwie jeszcze ostatniego dnia maja wsiadłam w samolot i wybrałam się na pierwszą i jedyną w tym roku konferencję z pracy, odbywającą się w chorwackim Zadarze. Miło było znów spotkać się z ludźmi widywanymi zazwyczaj tylko online, nacieszyć się adriatyckim słońcem, a gdy spotkania dobiegły końca, zobaczyć jeszcze park narodowy Krka. Pierwsza połowa czerwca w Austrii nie była już tak słoneczna i zamiast chodzenia po górach, trzeba było szukać innych atrakcji. Odwiedziliśmy więc Steyr, rzymskie miasto Carnuntum, wąwóz Nothklamm, a nawet zdarzyło nam się korzystać z rowerka wodnego w Laxenburgu w deszczu... ;) A później w końcu przyszło lato! Wyczekane 30 stopni! Po raz pierwszy od marca wyszliśmy na szlak - najpierw, jeszcze w deszczu, na Krumpensee, ale druga trasa na Buchsteinhaus zagwarantowała szybką opaleniznę. I zakwasy.
LIPIEC
Po bardzo brzydkiej, chłodnej i deszczowej wiośnie przyszło takie lato, jak uwielbiam. Najpierw świętowaliśmy w Wiedniu urodziny M., a potem wybraliśmy się na kilka dni nad Balaton. W końcu to nie tak znowu daleko z Austrii... ;) Zobaczyliśmy lawendowe pola pod Tihany, piliśmy wino, pływaliśmy łódką po jaskini w Tapolcy i zwiedzaliśmy całkiem sporo położonych nad jeziorem zabytków. Do jeziora też weszliśmy, żeby nie było. W Austrii też było co robić przy tak pięknej pogodzie - zrobiliśmy romantyczną rundkę po Bründlweg, opalaliśmy się nad rzeką w Hieflau, drinkowaliśmy w wiedeńskim barze z widokiem, no i po prostu spędzało się sporo czasu na zewnątrz. A z atrakcji wewnętrznych zaliczyłam też w końcu austriacki Parlament i Seegrotte - największe podziemne jezioro w Europie - oba miejsca ponownie udostępnione turystom po dłuższej przerwie. Na własną rękę zaś wyskoczyłam do Bratysławy na Dni Koronacyjne, niestety, wycieczkę musiałam skrócić, bo przyszła burza i lunęło...
SIERPIEŃ
Wyobrażałam sobie, że regularnie wpadając do Hieflau, czeka mnie sporo łażenia po górach latem. Nic z tych rzeczy, bo nawet gdy w Wiedniu było słonecznie i upalnie, Alpy prezentowały mi się w deszczu i mgle. Dlatego ucieszył mnie mój kolejny - i ostatni w tym roku - solo wypad zorganizowany przy okazji 15.08 i długiego weekendu. Poleciałam do Bukaresztu, który w końcu mogłam porządnie zwiedzić, włącznie z wizytą w ogromnym rumuńskim Parlamencie. A że czasu miałam wystarczająco, chciałam zobaczyć też coś poza miastem i mój wybór padł na kopalnię soli w Slănic - wymarzłam, ale było warto ;). Dłuższy urlop wzięliśmy w drugiej połowie sierpnia i spędziliśmy go na Dolnym Śląsku, przedłużając wyjazd na ślub mojego przyjaciela we Wrocławiu. Tej części Polski prawie nie znałam, więc sporo miejsc było dla mnie nowością: zamek Książ, kompleks Riese, Kościół Pokoju w Świdnicy czy twierdza w Srebrnej Górze. No i przy okazji niezbyt polskie, ale zdecydowanie warte odwiedzenia Adrszpaskie Skalne Miasto :). Po kilku dniach intensywnego zwiedzania dotarliśmy do Wrocławia i tu już było spokojniej - przynajmniej pod kątem turystycznym. Był za to czas z rodziną, było wesele, było też parę ciekawostek w stylu Uniwersytetu Wrocławskiego... I tak jakoś wyszło, że ten tydzień na Dolnym Śląsku to był mój najdroższy urlop w tym roku ;).
WRZESIEŃ
To było po prostu piękne przedłużenie lata - jesień zdecydowanie wynagrodziła nam brzydką wiosnę. Tegoroczny wrzesień (a potem i październik) był najcieplejszym w historii austriackich pomiarów... Pięknie było w Alpach, gdzie przyjeżdżałam częściej, niż początkowo planowałam, ale aż szkoda było nie wykorzystać tej pogody na dłuższe wędrówki. Zresztą nawet weekend spędzony w Wiedniu tak kusił latem, że wyskoczyliśmy na Schneeberg, czyli znowu w góry, tylko nieco bliższe ;). Dla równowagi w pracy zaczął się okres budżetowy i miałam niezły zapiernicz, ale dzięki temu jeszcze bardziej chciało się wychodzić z domu. Rozpoczął się ten sezon na heurigery, więc spacerowaliśmy po winnicach, a naszą pierwszą rocznicę świętowaliśmy... nocując w beczce :). Coraz szybciej zbliżał się też termin przeprowadzki M., więc przyszedł czas zamawiania i skręcania pierwszych mebli.
PAŹDZIERNIK
To była wciąż piękna, złota jesień, która zepsuła się akurat na moją ostatnią wizytę w Hieflau. Na szlak więc już nie wychodziliśmy, ale zajrzeliśmy do kopalni żelaza w Eisenerz, którą już od jakiegoś czasu chciałam odwiedzić. Na szczęście potem znów było ciepło i słonecznie, udało się zaliczyć jeszcze jeden weekend w winnicach w krótkim rękawku przy dwudziestu paru stopniach oraz dyniowy festiwal. Piękna pogoda trafiła się też mojemu bratu w Sobótce, gdy przyjechaliśmy na jego ślub - tym razem w jeden weekend obracając do Polski i z powrotem, ale przecież nie byłoby takiej opcji, że bym nie przyjechała ;). A jakby jeżdżenia było mało, następnego dnia pojechaliśmy po rzeczy M., zatrzymując się na chwilę nad przepięknie jesiennym Leopoldsteiner See... Zamieszkaliśmy razem dokładnie w moje urodziny (18, wiadomo), które potem świętowaliśmy w barze tematycznym z Harry'ego Pottera. Zatem październik upłynął też pod kątem wprowadzki, dalszego skręcania mebli i ogarniania wspólnej w przestrzeni w dotąd moim mieszkaniu :).
LISTOPAD
Pierwsze tygodnie mieszkania razem przyszły mi bardziej naturalnie, niż sobie to wyobrażałam ;). Zapisaliśmy się na siłownię, choć z częstotliwością bywania tam muszę się zdecydowanie poprawić. W połowie listopada wystartowały jarmarki świąteczne, które w Wiedniu uwielbiam całym sercem i oczywiście kilka udało nam się odwiedzić. A korzystając z ładnej pogody, wjechaliśmy też na Donauturm - byłam tam po raz pierwszy, choć w austriackiej stolicy mieszkam już prawie 6 lat... No a potem przyszedł nasz główny tegoroczny urlop: tygodniowa objazdówka po Tunezji! Trochę słońca i ciepła, idealna ucieczka od naszego szarego listopada. Przylecieliśmy na Djerbę, a potem dalej w trasę: El Jem, Sousse, Tunis z Kartaginą, Kairouan, no i w końcu Sahara... Tunezja okazała się ciekawszym kierunkiem, niż się spodziewałam, ale tak sobie myślę, że tydzień mi wystarczył - nie planuję wracać, przynajmniej nie w najbliższym czasie ;).
GRUDZIEŃ
Do Austrii przyszła zima - Wiedeń nie widział takiej ilości śniegu już chyba od dekady, do tego biała warstwa utrzymywała się przez dobry tydzień. To zdecydowanie dziwny rok pogodowo ;). Śnieg sprawił, że w bardziej świątecznej atmosferze zwiedzaliśmy bożonarodzeniowy domek w Bad Tatzmannsdorf, oglądaliśmy paradę Krampusów w Baden czy - może już w mniej świątecznych klimatach - pojechaliśmy do zamku Lockenhaus, gdzie można było zobaczyć... smoki ;). Jakby wiedeńskich jarmarków było nam mało, wyskoczyliśmy na weekend do Grazu, który był pięknie przystrojony, ale nieziemsko zatłoczony. Jako że moje wszystkie wcześniejsze wypady do Polski były w tym roku związane ze ślubami na południu, postanowiłam, że do Lublina wpadnę na trochę ponad tydzień i będzie to na spokojnie. Poszczęściło mi się nawet, że miałam okazję zobaczyć Lublin przykryty śniegiem, choć tylko przez chwilę - większość czasu to padał, ale akurat deszcz. Po czasie z rodziną, spotkaniami towarzyskimi i trochę za dużą ilością jedzenia, był powrót do Wiednia... na ledwo trzy dni. I na Sylwestra polecieliśmy do Londynu, który udowodnił mi, że Graz to kompletnie nie był zatłoczony ani wybitnie przystrojony na święta, bo Anglia to jednak kompletnie inny poziom ;). Jeszcze do końca tego wyjazdu nie odespałam, bo Wizzair zafundował nam 7-godzinne opóźnienie lotu i zamiast po 22, wylądowaliśmy o 5 rano następnego dnia, ale no, sen jest dla słabych czy jakoś tak...
I wracamy do wcześniejszego austriackiego trendu w moim instagramowym TOP9, bo wcześniej też dominowały zdjęcia z Austrii. Poprzedni rok zrobił wyłom przez Dominikanę i Egipt, ale w tym roku nie było tak egzotycznie ;). Na 9 najpopularniejszych zdjęć aż 6 to były austriackie widoki - Alpy są piękne, nie da się zaprzeczyć... Pozostałe 3 kadry to Słowenia - znów góry, jaskinia na Krecie i wschód słońca nad włoską Perugią. Co ja teraz będę wrzucała, gdy znów będzie mniej Alp...? ;)
Zaczął się więc rok 2024, który chciałabym, żeby był dla mnie rokiem stabilizacji. Gdy skończyło się już cotygodniowe kursowanie Wiedeń-Hieflau z jednej lub drugiej strony, łatwiej planować codzienne rutyny, a tych mi bardzo brakuje. Chcę wrócić do regularnych ćwiczeń, zdrowiej się odżywiać, lepiej wysypiać. No i chcę więcej podróżować ;). Nie powiem, że mam niedosyt po tym roku, bo nie do końca będzie to prawda - wypady w góry zrobiły swoje i czasem to aż brakowało mi spokojnego czasu w domu. Ale chcę trochę nowych kierunków i innych widoków, no i liczę, że uda się to zrealizować. Rok zaczęliśmy w Londynie, w planach jest jeszcze Cypr, a mi już chodzi po głowie jakiś wypad solo w lutym... Znakiem zapytania jest tu sytuacja w pracy, bo nie jest to najlepszy czas dla branży, w której pracuję i szykują się spore restrukturyzacje. Ale ja nie lubię się stresować na zaś, więc zamiast planować bezrobocie, lepiej planować podróże, prawda? ;)
0 Komentarze