Jesienią zaczęliśmy rozglądać się za lotami na długi weekend sylwestrowo-noworoczny i szybko wpadł nam w oko Londyn. Może nie najtaniej, ale nudzić się nie powinniśmy niezależnie od pogody - a ta w zimie potrafi być mocno nieprzewidywalna. Zaś cenowo wyszło ostatecznie lepiej, niż się spodziewaliśmy, bo wpadło nam po 250 € odszkodowania od Wizzaira za opóźniony lot powrotny, co pokryło koszty podróży i noclegu. Mnie zaś jeszcze bardzo cieszyła perspektywa zobaczenia świątecznego Londynu, bo w internecie widziałam sporo zdjęć i filmików, no i nie da się ukryć - brytyjską stolicę udekorowano z rozmachem ;). A wszystkie światełka i jarmarki miały funkcjonować do stycznia, więc przyjeżdżając na Sylwestra akurat się idealnie załapaliśmy na to wszystko... oraz na masakryczne tłumy ;).
W celu zobaczenia świątecznych atrakcji skierowaliśmy się najpierw do dzielnicy Covent Garden, by odwiedzić udekorowaną halę targową. Na placu przed bocznym wejściem ustawiono wysoką na 18 m choinkę ozdobioną ok. 30 tysiącami światełek. Pod sufitem hali znajdują się ogromne dzwonki i bombki, które na zdjęciach wyglądały cudnie, w rzeczywistości jednak sprawiały dla mnie dość tandetne wrażenie ;). Przerażały mnie też tłumy w środku, hala w końcu ma ograniczoną przestrzeń, a chętnych do zobaczenia dekoracji było dość sporo.
Z Covent Garden wyruszyliśmy na poszukiwanie londyńskich jarmarków świątecznych. Nie było jeszcze zupełnie ciemno, ale przy nie najlepszej pogodzie i tak wiedzieliśmy, że do późna na dworze nie zostaniemy. Najpierw skierowaliśmy się na Leicester Square, gdzie od 8 listopada do 7 stycznia odbywał się niewielki jarmark. Przed wejściem na jego teren trzeba było pokazać plecaki do kontroli, co akurat w mieście tak ogromnym jak Londyn dawało mi jakąś ułudę dodatkowego bezpieczeństwa ;). W przeciwieństwie do austriackich jarmarków, gdzie można kupić mnóstwo różnych dekoracji świątecznych i rękodzieła, w Londynie dominowały stragany gastronomiczne.
Z Covent Garden wyruszyliśmy na poszukiwanie londyńskich jarmarków świątecznych. Nie było jeszcze zupełnie ciemno, ale przy nie najlepszej pogodzie i tak wiedzieliśmy, że do późna na dworze nie zostaniemy. Najpierw skierowaliśmy się na Leicester Square, gdzie od 8 listopada do 7 stycznia odbywał się niewielki jarmark. Przed wejściem na jego teren trzeba było pokazać plecaki do kontroli, co akurat w mieście tak ogromnym jak Londyn dawało mi jakąś ułudę dodatkowego bezpieczeństwa ;). W przeciwieństwie do austriackich jarmarków, gdzie można kupić mnóstwo różnych dekoracji świątecznych i rękodzieła, w Londynie dominowały stragany gastronomiczne.
Z Leicester Square czekał nas króciutki spacer i już znaleźliśmy się na Trafalgar Square. Tutaj w sezonie zimowym obok kolumny Nelsona króluje ogromna choinka. Od lat czterdziestych trafia tam świerk wprost z Norwegii - coroczny podarunek od kraju dla Brytyjczyków w podziękowaniu za pomoc wojenną. Pod Galerią Narodową też rozstawiono jarmark świąteczny, nieco większy od poprzedniego, ale również głównie z ofertą gastronomiczną. Trochę mnie to rozczarowało, bo miałam nadzieję przywieźć sobie londyńską bombkę na choinkę z któregoś z jarmarków, a tu nic mi się nie udało wypatrzeć... Za to mieli bardzo fajny wybór grzanych napojów w cenach oscylujących od 5 funtów w górę.
W końcu zrobiło się na tyle ciemno, że można było iść oglądać dekoracje nad ulicami... Tyle, że pogoda zepsuła się do końca i jeszcze bardziej się rozpadało ;). Na szczęście przez większość naszego wypadu padało regularnie, ale krótko i wystarczyło się gdzieś na trochę schować. Tym razem postanowiliśmy wsiąść w autobus przy Trafalgar Square i podjechać do Oxford Circus. Choć szybko zaczęliśmy kwestionować tę decyzję, bo korki były straszne i nie wiadomo, czy piechotą nie byłoby szybciej... Z drugiej strony tłumy na chodnikach też były straszne i jak się później przekonaliśmy, szybko chodzić się też nie dało ;). A widok pięknie udekorowanej Regent Street z okna piętrowego autobusu to jednak fajna rzecz, warto było się przejechać.
Wysiedliśmy na Oxford Circus, mając przed sobą pokrytą tysiącami gwiazd Oxford Street. No i niewyobrażalny wręcz tłum ludzi - cofnęliśmy się kawałek wzdłuż Regent Street, ale szybko odbiliśmy w boczne uliczki, bo wzdłuż głównej nie dało się iść. A po bokach też co i rusz trafialiśmy na różne dekoracje, jedne piękniejsze, inne mniej, ale aparat chowałam do plecaka tylko wtedy, gdy deszcz zacinał mocniej... a i w tych momentach czasem coś pstrykałam telefonem ;).
Opierając się o Google Maps i wspomnienia z trasy autobusowej, gdy z okien widziałam dekoracje bocznych uliczek, kierowaliśmy się na Carnaby Street. Tegoroczne oświetlenie ulicy nawiązuje do kosmosu i naprawdę robi wrażenie, o czym świadczą tłumy odwiedzających, robiących tam dziesiątki zdjęć :). Już czwarty rok z rzędu odbywa się tu też współpraca charytatywna - w butiku Choose Love można zakupić produkty i wspomóc uchodźców i przymusowo przesiedlonych.
Kolejną ciekawostką okazały się przeróżne arkady w galeriach handlowych i sklepach - w centrum Londynu pięknie udekorowanych przejść między sklepami było mnóstwo. Ozdobione wiszącymi nad głową wieńcami Burlington Arcade, w biało-złotych klimatach Quadrant Arcade czy pełne gwiazdek i śnieżynek Piccadilly Arcade - to tylko przykłady, a internet podpowiada znacznie więcej adresów :).
Większość następnego dnia spędziliśmy w chyba największej zimowej atrakcji Londynu. Winter Wonderland to coś pomiędzy wesołym miasteczkiem a ogromną wioską świąteczną. Całość urządzono w Hyde Parku i na pobyt tutaj trzeba było przeznaczyć ładnych parę godzin ;). Wstęp był darmowy na tygodniu do godziny 14, a popołudniami oraz w weekendy bilety kosztowały pomiędzy 5 a 7,50 funta (w zależności od pory). No a dopiero potem można było wydawać pieniądze...
O Winter Wonderland można powiedzieć różne rzeczy, nie da się tu zaprzeczyć komercji i dość wysokich cen, ale trzeba też przyznać, że całość zrobiono z prawdziwym rozmachem. Z lunaparkowych atrakcji ja skorzystałam jedynie z przejażdżki na diabelskim młynie (podobno największym przenośnym na świecie, jak się reklamują) - zapewniał fajne widoki, a cenowo jednak sporo mniej niż słynne London Eye ;). Mega mi się za to podobały bary z karuzelą, gdzie konie robiły za stoliki - można było pić grzane wino i kręcić się w kółko... Tylko lepiej za dużo wtedy nie pić ;). W Winter Wonderland urządzono też wioskę bawarską, która tu przywodziła mi na myśl jakiś Oktoberfest raczej niż święta. Generalnie naprawdę jest co tu robić, wybór jedzenia spory, grzańców ogromny - aż miejsca w żołądku brakowało na próbowanie tylu różnych napojów... Bailey's na ciepło przy ognisku wchodził jak złoto ;).
My w Winter Wonderland spędziliśmy parę godzin - przyszliśmy wkrótce po otwarciu, gdy w środku było jeszcze pusto, a wyszliśmy przed zmrokiem, gdy zaczynały się prawdziwe tłumy. A następnie skierowaliśmy się znów do centrum, oglądać kolejne dekoracje :). Zaczęliśmy od położonej tuż przy Hyde Parku fancy dzielnicy Mayfair, w której już same kamieniczki robiły swoje, a gdy dodać do tego jeszcze dekoracje świąteczne... ;) Chyba największą perełką jest tutaj fasada Annabel’s przy Berkeley Square - co roku na święta dekorują budynek w inny sposób i w tym sezonie można tu było zobaczyć ogromny podświetlany balon.
No i dotarliśmy w końcu do Bond Street - kolejnego miejsca, które po prostu musiałam zobaczyć ;). Ulicę ozdobiono prawie 100.000 światełek układających się w kształty koron królewskich oraz bogatych naszyjników. Całość wygląda naprawdę fajnie jeszcze za dnia, ale jak to świąteczne dekoracje - pełen urok uzyskują dopiero po zmroku.
Zresztą warto tu podejść nie tylko dla koron i naszyjników nad naszymi głowami ;). Bond Street to ulica handlowa, można tu zajrzeć do różnych mniej lub bardziej ekskluzywnych sklepów, które zadbały również o świąteczny wystrój swoich witryn. A te również potrafią wywierać niemałe wrażenie :). Dla mnie numerem jeden tutaj była zdecydowanie fasada Diora, pełna pięknych, złotych motyli. Ale na Bond Street trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo w świątecznym okresie dekoracjami i światełkami bombardowani jesteśmy ze wszystkich stron :).
Uwielbiam świątecznie przystrojone miasta i pod tym względem Londyn naprawdę mnie zachwycił - zresztą tego się spodziewałam, no i nie było rozczarowania ;). Tak, czasem mi się zdarzyło marudzić na pogodę, bo trochę deszczu nas tu złapało, oraz na tłumy, jakich chyba nigdy nie widziałam - a na co dzień mieszkam przecież w dość popularnym turystycznie mieście, jakby nie patrzeć. Ale kurczę, warto wpaść do Londynu w okresie świątecznym, przejechać się piętrowym autobusem przez centrum, zobaczyć te wszystkie dekoracje bożonarodzeniowe... Jest klimat :)
0 Komentarze