Moje jedyne dotąd doświadczenie z termami w Austrii to letni wypad do Laa an der Thaya - było upalnie i tłoczno, więc cóż, bez szału ;). Nie spieszyło mi się do kolejnych prób, szczególną fanką term i basenów nie jestem. Kiedy więc M. dostał voucher do wykorzystania w jednych z wielu austriackich term, uznałam, że najlepiej poczekać do zimy - nie dość, że wtedy mam mniej pomysłów na to, co robić w czasie wolnym, to i w basenach powinno być mniej ludzi niż podczas upalnego lata ;). Temat wrócił więc w lutym, zwłaszcza że pogoda nie była szczególnie zimowa. Właściwie była całkiem wiosenna, bo na wybrany przez nas dzień zapowiadali 16 stopni w cieniu... Trzeba było jeszcze tylko wybrać miejscówkę, ale tu długo się nie wahałam: Rogner Bad Blumau ;).
Choć muszę przyznać, że nazwy wtedy nie znałam i wpisałam w Google po prostu termy Hundertwassera. Ten charakterystyczny kompleks widziałam już wcześniej na zdjęciach i chętnie zobaczyłabym go też w rzeczywistości - kusiło mnie to bardziej niż same kąpiele ;). Nazwisko wiedeńskiego architekta Friedensreicha Hundertwassera jest dobrze znane każdemu odwiedzającemu austriacką stolicę, bo jego projekty odcisnęły znaczący ślad na mieście - ciekawych zapraszam do mojego wpisu Wiedeń Hundertwassera. Jednak architekt działał nie tylko w Wiedniu - ba, nie tylko w Austrii, sporo jego budynków znajdziemy w Niemczech, ale też w Holandii, Stanach Zjednoczonych czy Japonii. A największym z jego projektów był właśnie kompleks hotelowy z termami w Bad Blumau otwarty w maju 1997 roku, czyli ledwo na trzy lata przed śmiercią architekta.
Zdrowotne źródła w Bad Blumau - styryjskim miasteczku 60 km na wschód od Grazu - odkryto w latach siedemdziesiątych całkiem przypadkowo. Szukano ropy i gazu ziemnego, a trafiono na... wrzątek ;). Styryjskie władze zwróciły się do Roberta Rognera, który zdążył już zasłynąć w branży budowniczej, w celu stworzenia tu kompleksu turystycznego. Rognerowi pomysł się początkowo niezbyt podobał - zresztą nie wszystkim u władzy również, bo basenów termalnych w okolicy już trochę było. Ale Rogner przeprowadził badania, z których wynikało, że w tym miejscu znajdują się źródła o wyjątkowych właściwościach zdrowotnych i temperaturze 100 stopni. Postanowił więc podjąć ryzyko i zbudować nowe termy - wzorowane na tradycyjnych wioskach z Karyntii, skąd sam pochodził. Plany zmieniły się jednak diametralnie, gdy na jednym z wiedeńskich wydarzeń Rogner spotkał Hundertwassera i panowie spontanicznie podjęli decyzję o współpracy. Podobno niełatwą, bo część inwestorów przestraszyła się współpracy z artystą przy projekcie wartym ówcześnie 1,2 miliarda szylingów. Wyzwania nie przestraszył się jednak sam Rogner i - jak sam potem podsumował - współprace z artystami zawsze wychodzą świetnie ;).
Początkowo myśleliśmy, by wpaść tu na cały weekend, ale jak zobaczyliśmy ceny, stwierdziliśmy, że jednak jeden dzień wystarczy - do vouchera i tak musieliśmy dopłacać ;). Dzienna wejściówka w dni robocze kosztuje 57 €, w weekendy i święta 66 €, a wieczorny wstęp (w godzinach 17-23) kosztuje 44,90 €. W cenie mamy gorące źródła Vulkania, 14 basenów - w tym płytkie dla dzieciaków, jacuzzi i różne bicze wodne, saunę, pokój do fitnessu, no i wstęp na cały teren term. Z tego pewnie można skorzystać lepiej w lecie, bo choć było bardzo ciepło jak na luty, to jednak spacer w samym szlafroku przy kilkunastu stopniach to dalej nie jest najprzyjemniejsze doświadczenie... ;) Wszyscy odwiedzający mają w cenie również szlafrok i dwa ręczniki. Ceny noclegów zależą od długości pobytu, pokoju, terminu, itp. - pełen cennik znajdziecie tutaj.
Na terenie kompleksu są też restauracje i bary, choć tego już w cenie nie mamy. Wszędzie można wejść w szlafroku i klapkach, nie ma się co przebierać, choć te szlafrokowe obiady trochę mnie rozśmieszały ;). Tanio nie jest, jedzenie też nie jakoś wyjątkowe, no ale czego innego się tu spodziewać? Przy całodziennym siedzeniu na basenach dobrze jednak zjeść coś ciepłego. Do niektórych basenów zewnętrznych można nawet wejść z napojem - koleżanka opowiadała, że obok był też pool bar, ale my na nic takiego nie trafiliśmy, może zależy to od pogody. Żeby nie nosić przy sobie pieniędzy po termach, we wszystkich knajpkach rachunek jest nabijany na otrzymaną przy wejściu opaskę na rękę - przy wyjściu z kompleksu płaci się za całość usług dodatkowych.
Muszę przyznać, że choć nie jestem fanką term, to kompleks naprawdę przypadł mi do gustu. Nie było zbyt tłumnie, co zresztą widać po zdjęciach - udawało mi się nawet czasem złapać kadry bez ludzi (choć musiałam się trochę przyczaić, nie to, że było aż tak pusto ;) ). Oczywiście, jak to w zimie, wybierałam te baseny z cieplejszą wodą, no i temperatury były dla mnie idealne. Z sauny nie korzystałam, nie lubię, ale M. zachwalał - zresztą tutaj też jest sporo różnych opcji do wyboru, co kto lubi. No i ten styl Hundertwassera, widoczny nie tylko w głównej architekturze, ale też w najmniejszych szczegółach, także w szatniach, łazienkach czy pod natryskami...
Co warte uwagi, choć raczej nie dziwne, to fakt, że kompleks korzysta z energii geotermalnej. Po wykorzystaniu ciepła do produkcji prądu, woda wciąż ma ok. 85 stopni - więcej, niż potrzeba do kąpieli ;). Jak informuje strona Bad Blumau: najpierw sięga się do źródeł o temperaturze 104 stopni, wytwarza prąd, potem woda jest przekierowywana do ogrzewania całego kompleksu, a następnie wraca z powrotem pod ziemię.
Spędziliśmy w Rogner Bad Blumau dobre siedem godzin, a może byłoby i dłużej, gdyby pogoda się nie zepsuła - w deszczu już ani kąpiele w zewnętrznych basenach, ani spacery po kompleksie nie byłyby zbyt przyjemne. Trochę szkoda, bo z chęcią zobaczyłabym całość po zmroku, ale trudno się mówi :). Moja skóra miała już zdecydowanie dość moczenia się w wodzie, a leżenie z książką na leżaku też jest przyjemniejsze na słońcu niż w budynku przy basenie. A wciąż zostało jeszcze 1,5 godziny jazdy do Wiednia... Ale bardzo się cieszę, że wyskoczyliśmy do term Hundertwassera, to była zarówno ciekawostka do zobaczenia, jak i przyjemne rozgrzanie się w zimie - nawet jeśli nie wygląda ona jak zima ;).
Źródła:
0 Komentarze