Południowa część Tunezji to pustynia, a w pustyni jest zawsze coś fascynującego :). Oczywiście nasza objazdówka po kraju nie mogła pominąć tych rejonów, zwłaszcza że i wycieczkę nazwano Wrotami pustyni. Zatrzymaliśmy się na dwie noce w miasteczku Tozeur, liczącym sobie ok. 40 tys. mieszkańców i nazywanym perłą pustyni. Na mapie wygląda to, jakby Tozeur leżało nad ogromnym jeziorem, jednak Chott el Djerid to słone jezioro w większości wyschnięte. Wciąż jednak otoczone piaskiem miasteczko przyciąga turystów szukających przygód na Saharze i cóż, my też się do nich zaliczaliśmy ;).
Tozeur to oaza sięgająca swoją historią czasów rzymskich, kiedy to nazywano ją jeszcze Tusuros. Miasto oddziela od pustyni kilkaset tysięcy palm, a zbiory daktyli to obok turystyki jeden z filarów tutejszej gospodarki. Tozeur doczekało się nawet własnego lotniska, choć kursują tutaj głównie loty z Tunisu i Paryża. Swoistą ciekawostką jest też miejscowy Carrefour, gdzie można zaopatrzyć się w lokalne alkohole - w Tunezji, jak to w kraju muzułmańskim, sklepów z procentami trzeba się nieźle naszukać. Z ciekawości więc zajrzeliśmy, ale choć tunezyjskie wina są znane w regionie, to te 2-3 kupione tutaj nieszczególnie nam podpasowały...
Jedną z najbardziej charakterystycznych rzeczy w Tozeur jest tutejsza architektura - budynki z żółto-brązowej cegły ułożonej w ciekawe wzory wypełniają całe historyczne centrum. Wypalane z miejscowej gliny i pustynnego piasku cegły mają w Tozeur kilkusetletnią tradycję i dalej można tu natrafić na zakłady produkujące cegły dawnymi metodami. Już dawno temu odkryto, że może kamieniołomów w okolicy nie ma, ale z miejscowych materiałów da się wytworzyć trwałe budowle, a na dodatek pięknie je udekorować :). W podobnym stylu zbudowana została pobliska Nefta, tam jednak nie udało nam się zajrzeć.
Tozeur zwiedzaliśmy na własną rękę w czasie wolnym - zorganizowana wycieczka obejmowała zaś kilkugodzinny wypad na pustynię. Zdecydowaliśmy się tu trochę dopłacić za bardziej rozbudowany program (o którym później), bo zawsze warto skorzystać z czegoś więcej na miejscu, a na spacer po Tozeur i tak mieliśmy więcej niż trzeba czasu wolnego :). Około 7 rano przyjechało po naszą grupę kilku miejscowych w białych terenówkach i wyruszyliśmy drogą przez pustynię, mijając znaki uprzedzające o wielbłądach na trasie...
Po kilkudziesięciu minutach jazdy zatrzymaliśmy się na pierwszy postój. Znajdowaliśmy się na wzniesieniu ze świetnym punktem widokowym na góry Atlas - kanion, w którym wiła się rzeka, i wszechobecne piaskowe wzgórza tworzyły przepiękny krajobraz. Tylko... No wiecie, nie było jeszcze ósmej, a to druga połowa listopada. Na wzgórzu masakrycznie wiało, a my jeszcze staliśmy w cieniu - dosłownie myślałam, że tam zamarznę w samej bluzie, bo kurtki na pustynię nie brałam. A z rana było niewiele ponad 10 stopni... Niewielkie stoiska obok oferowały jednak lokalną herbatkę oraz sok palmowy - wśród kilku języków na tablicy mignął mi też polski, widać nasi turyści masowo odwiedzają i Saharę ;).
Głównym celem naszej wycieczki (i jedną z najpopularniejszych wśród turystów miejscówek w okolicy) była oaza Chebika - w języku polskim występująca czasem jako Szabika, ale wolę trzymać się tu międzynarodowej pisowni ;). Oaza ta kwitła już od czasów starożytnych i kres historycznemu miasteczku przyniosła dopiero powódź z 1969 roku. Zginęło wtedy ok. 400 osób, ale choć ruiny opuszczono, to tuż obok urosła nowa wioska. Pokręciliśmy się trochę wśród otoczonych palmami ruin, a gdy cała grupa się zebrała w jednym miejscu, wszyscy ruszyliśmy za przewodnikiem... który mówił całkiem nieźle po polsku! A do tego cały czas rzucał wyuczonymi tekstami w stylu hola, polska rodzina, szybciej!, które nieustannie wywoływały wśród turystów wybuchy śmiechu :).
Za przewodnikiem ruszyliśmy w ok. półgodzinną trasę wąwozem do ukrytego wśród skał jeziorka i wodospadu - tak właśnie człowiek wyobrażał sobie oazę! ;) Rozrzucone gdzieniegdzie palmy, szum strumyka i przejrzysta woda, a wszędzie dookoła żółte skały, które osłaniały od wiatru. W efekcie w oazie było zdecydowanie cieplej niż na pustyni i szybko zostałam w krótkim rękawku. Z drugiej strony latem to tu musi być gorąco... Oczywiście w grupie musiało paść też pytanie o możliwość kąpieli w oazie - nasza przewodniczka zaprotestowała, tłumacząc to jednak ograniczonym czasem (no i jednak aż tak gorąco to nie było). Jednak, jak widziałam po zdjęciach w internecie, w lecie wiele osób korzysta z możliwości schłodzenia się w niewielkim jeziorku, więc oficjalnego zakazu pewnie nie ma :).
Jak już wspomniałam, Chebika jest popularną miejscówką, więc powstała tu też i infrastruktura turystyczna :). Czyli knajpka, gdzie można się napić świeżych soków, w miarę czyste (przynajmniej poza sezonem...) łazienki, no i przede wszystkim stoiska i sklepiki z pamiątkami. Warto pamiętać, że nie wszystko można wywozić z kraju albo wwozić potem do Polski - na pewno można jednak zabrać na pamiątkę róże pustyni. Te charakterystyczne dla Sahary kamienie znajdziemy na wszystkich stoiskach - od najmniejszych, które kosztują ledwo dinara, po naprawdę ogromne, których cenę można już pewnie negocjować. To na pewno ciekawa pamiątka z Tunezji :).
Tutaj kończył się oficjalny program wycieczki, ale mi było zdecydowanie za mało i bez wahania wykupiłam dalsze atrakcje :). Za - o ile dobrze pamiętam - dodatkowe 30 € od osoby czekało nas więcej pustynnych przeżyć. Terenówki wjechały na słone jezioro Chott el Djerid i rozpoczęły bardziej rozrywkową jazdę. Wyścigi wśród piasku i soli czy wjazdy i zjazdy po wydmach (nie ma ich tu szczególnie dużo, więc nie dorównywało to jednak pustynnemu safari z Dubaju...) - to była zdecydowanie inna przejażdżka niż wcześniejsza jazda po asfaltowych drogach przeciągniętych przez pustynię.
Dłuższy postój urządziliśmy przy dużej skale o charakterystycznym kształcie zwanej w okolicy Głową lub Szyją Wielbłąda. Przewodniczka wskazała, którędy lepiej wchodzić na górę, a którędy schodzić - o ile z wdrapaniem się na skałę problemów nie miałam, to schodzenie w dół po dość stromej i piaszczystej ścieżce podniosło mi trochę ciśnienie ;). Ale dla widoków było naprawdę warto i nic dziwnego, że większość grupy postanowiła jednak wejść na górę... a potem powoli i ostrożnie schodzić na dół.
No i w końcu główna atrakcja programu! ;) Podobno George Lucas uznał tunezyjskie krajobrazy za kompletnie nieziemskie, nic więc dziwnego, że postanowił tutaj nakręcić całkiem sporo scen z Gwiezdnych Wojen. Zresztą w południowej Tunezji znajduje się też miasto Tataouine, którego nazwa również stała się dość widoczną inspiracją dla Lucasa ;). Bądź co bądź, miłośnicy Gwiezdnych Wojen mogą na tunezyjskiej Saharze znaleźć sporo miejsc, które kojarzą z poszczególnych filmów. Farma Larsów znajduje się na wyschniętym jeziorze Chott el Djerid, a koło wspomnianej już wielbłądziej skały pojawił się na Tatooine Darth Maul... Z Tozeur czy Nefty można bez problemu wykupić kilkugodzinne wycieczki zorganizowane śladami filmów Lucasa.
My w programie mieliśmy tylko jeden punkt, ale za to chyba najciekawszy ;). To właśnie na tunezyjskiej Saharze zbudowano część portu kosmicznego Mos Espa - i wszystkie te budynki wciąż tutaj stoją, choć od ich powstania minęło już sporo czasu. Oczywiście, ich stan techniczny to już inna bajka... Nie ma się co okłamywać, konstrukcje nie były tworzone tak, by przetrwać tyle czasu - miały dobrze wyglądać na planie filmowym minionego wieku. Dziś, kiedy wchodzimy do budowli, widzimy że ściany trzymają się czasem na słowo honoru, a fragmenty drewna czy innych materiałów (bo, naturalnie, to wszystko nie jest z kamienia) prześwitują spod farby. Tunezyjczycy dbają jednak, by to wszystko się nie rozpadło, bo hasło Gwiezdne Wojny robi tym miejscom świetną reklamę.
Mieliśmy szczęście, że przyjechaliśmy tutaj w listopadzie i poza naszą wycieczką nie było tu właściwie żadnych turystów. W sumie ani w tej gwiezdnowojennej wiosce ani w oazie Chebika. Relacje w internecie nie pozostawiają jednak złudzeń - w sezonie potrafią tu być prawdziwe tłumy i dobrze w miarę możliwości odwiedzić to miejsce z rana. Nie tylko napotka się mniej ludzi, ale i pustynny upał nie powinien szczególnie dokuczać. Nam z kolei dokuczali, albo przynajmniej naprzykrzali się, lokalni sprzedawcy i właściciele wielbłądów zachęcający do przejażdżki na zwierzętach - przy tak niewielkiej liczbie turystów mocno nagabywali, by ktokolwiek zwrócił na nich uwagę. Dla mnie osobiście liczne stragany z pamiątkami - zarówno pustynnymi, jak i związanymi z sagą filmową - psuły urok Mos Espa, ale cóż, hajs musi się zgadzać :). A Tozeur i okolice to naprawdę tunezyjskie must-see!
0 Komentarze