Pierwszą część przygód na tunezyjskiej Saharze opisałam we wpisie Touzer i wypad na pustynię. Jednak w tej okolicy spędziliśmy trochę więcej czasu i dzisiaj opowiem Wam o krainie Berberów ;). Ale zanim tam dotarliśmy, czekała nas jeszcze jedna atrakcja w okolicy Touzer, które położone jest nad wyschniętym słonym jeziorem Chott el Djerid. Pobudka o 4:50 - drugi dzień z rzędu, więc łatwo nie było, a i tak człowiek się cieszył, że to koniec listopada. W sezonie, gdy dzień jest dłuższy, wycieczki musiały zrywać się z łóżek jeszcze wcześniej... Czekało nas ok. 45 minut przejażdżki nad słone jezioro, a za oknami autokaru niebo powoli nabierało kolorów.
Autokar zatrzymał się na poboczu, a my wyszliśmy na pokryty solą piasek. Gdzieniegdzie były niewielkie kałuże, ale generalnie wszystko wyschnięte... Widziałam jednak w internecie zdjęcia osób, które trafiły tutaj po większych opadach, gdy jezioro faktycznie przypominało zbiornik wodny i wschód słońca robił niesamowite wrażenie. Dla nas był to raczej wschód nad pustynią i odległymi górami i szczerze powiedziawszy, niebo zachwycało bardziej przed wschodem niż w trakcie ;). Czekanie na powoli wyłaniające się słońce w drugiej połowie listopada nie było najprzyjemniejsze, bo temperatury ledwo przekraczały 10 stopni. Bądź co bądź zobaczyliśmy wschód nad wyschniętym słonym jeziorem i można było się kierować bardziej na wschód kraju.
Najpierw zatrzymujemy się jednak przy Nowej Matmacie - miasteczku wybudowanym w latach siedemdziesiątych, by zmniejszyć przeludnienie pierwotnej osady. I choć w Matmata Nouvelle mieszka ponad 7 tys. osób (wg Wikipedii - dane sprzed 10 lat), to z turystycznego punktu widzenia nie było co się zgłębiać między budynki. Weszliśmy do miejscowej kawiarni na coś słodkiego i lokalną herbatkę (po której - tak przynajmniej zakładam, patrząc na tamtejsze standardy higieniczne - pół wycieczki się potem pochorowało) oraz rzut oka na pustynny krajobraz dookoła. No, nic dziwnego, że Lucas czerpał stąd inspiracje do gwiezdnowojennej scenografii.
Stara Matmata wita nas znakiem z nazwą wioski oraz sporym Muzeum Berberyjskim, do którego jednak nie zaglądamy. Niestety, bo brązowy budynek niemal wtapiający się w piasek robi z zewnątrz wrażenie. Im dalej jedziemy, tym więcej berberyjskich budowli mijamy - są one jednak porozrzucane na dużej przestrzeni, ciężko więc mówić o osadzie jako niewielkiej, gęsto zaludnionej przestrzeni. Tutejsze domy natychmiast rzucają się w oczy, choć oryginalnie założenie było wręcz przeciwne - ich piaskowy kolor miał czynić je niewidocznymi z daleka. Dopiero współcześnie pododawano białe elementy dekoracyjne, bo business is business i kultura Berberów stała się jedną z głównych atrakcji turystycznych tego regionu.
Pod koniec lat sześćdziesiątych ulewne deszcze - rzecz niezbyt spotykana w tej okolicy - zniszczyły część berberyjskich domostw. Ta katastrofa była jedną z przyczyn powstania Matmata Nouvelle, ale wielu mieszkańców tych okolic, przyzwyczajonych do bardziej nomadycznego stylu życia, nie chciało przenieść się do nowego miasteczka. Ponaprawiali zniszczone domostwa i wrócili do nich, choć wielu z nich mieszka w tradycyjnych domach tylko przez jakiś czas. Więc dlaczego by nie zaprosić do nich turystów? :)
Autokar zaparkował przed budynkiem i niemal natychmiast podbiegł do nas pan próbujący sprzedać owczą skórę i nie przejmował się za bardzo tym, że raczej nikt nie jest szczególnie zainteresowany kupnem kożucha jako pamiątki z Tunezji ;). Z domu wyszły dwie Berberyjki, które przywitały turystów, po czym w niewielkim piecu zaczęły wyrabiać chlebki, którymi potem nas częstowano z dodatkiem oliwy lub miodu. Proste, ale zaskakująco smaczne.
A następnie mogliśmy zwiedzić całkiem spore mieszkanie - niestety, same Berberyjki niewiele opowiadały, najwięcej gadała tu nasza polska przewodniczka. Berberyjskie domostwa wykuwa się w skałach, by chroniły zarówno przed wiatrem, jak i letnimi upałami. Faktycznie, w pomieszczeniach jest przyjemnie chłodno - inna bajka, że w listopadzie też nie za bardzo się tu wszystko nagrzewa ;). W wielu miejscach, szczególnie nad drzwiami, umieszczono symbole przedstawiające dłoń (pięć palców jako pięć filarów islamu) oraz rybę (na szczęście).
Centralną część domu zajmuje otwarty dziedziniec, wokół którego znajdują się wejścia do poszczególnych pomieszczeń. Nie tylko na poziomie gruntu, ale też po drabinkach można wejść do wyżej położonych pokoi. Wnętrza są proste i skromne, choć w miarę możliwości kolorowe. Moją uwagę przykuły też wszędobylskie i przyzwyczajone do obecności turystów koty, które spały na kocach i matach, lub przychodziły na obowiązkową porcję głasków ;).
Jako że domy są wykute w skałach, to na szczyt tych skał można wejść - tutaj akurat biegły na górę całkiem wygodne schodki. To właśnie na dachu zrobiłam sobie zdjęcie, które możecie zobaczyć jako główne w tym wpisie. Pustynne wzgórza i przecinająca je droga - to wszystko, co widać dookoła. Ten pustynny krajobraz nieustannie mnie zachwycał, aż nie chciało się wracać z powrotem na Djerbę, skąd po dniu odpoczynku czekał nas wylot do Polski. A tam już nie było tak ciepło... ;)
0 Komentarze