Park Narodowy Doliny Dyi położony na granicy austriacko-czeskiej miałam w planach już od dawna. I, jak to ja, natychmiast zaczęłam szukać też atrakcji turystycznych w okolicy, żeby zobaczyć coś poza parkiem. Tak trafiłam na czeskie miasteczko Vranov nad Dyją (Vranov nad Dyjí), od którego zaczęliśmy zwiedzanie... i które wciągnęło nas na tyle, że już park narodowy tego dnia opuściliśmy. No, bywa i tak ;) Zawczasu popatrzyłam na stronę internetową tamtejszego zamku, czy można płacić kartą, bo koron akurat nie mieliśmy, i upewniwszy się, że można, wyruszyliśmy w kierunku czeskiej granicy.
Jadąc od strony Austrii, najpierw minęliśmy pałac, a dopiero potem zjechaliśmy na dół do samego miasteczka. Przy zamku nie ma parkingu, znajduje się on dopiero ok. 600 m dalej i ten odcinek trzeba przejść pod górę, przyjemną ścieżką przez las. Parking okazał się dla nas nieprzyjemną niespodzianką, bo kosztował 100 koron (17,25 zł), płatnych tylko gotówką. No i niestety, tylko w lokalnej walucie, a przy granicy człowiek by jednak czasem oczekiwał, że to euro to jednak przyjmą... To by było na tyle, że fajnie, że nie mamy koron i możemy za zwiedzanie zapłacić kartą ;). W centrum miasteczka jest jednak bankomat, żeby nie było ;). Na szczęście bilety do pałacu faktycznie mogliśmy opłacić normalnie - mamy tu do wybory dwie trasy po apartamentach: reprezentacyjnych i prywatnych - każda trasa po 220 koron (37,95 zł). My zdecydowaliśmy się na te pierwsze, a do tego wykupiliśmy wstęp na wieżę zamkową za 100 koron.
Jak pewnie zauważyliście, używam tu zamiennie słów zamek i pałac, choć zazwyczaj są to dość różne typy budowli. We Vranovie jednak łączą się one w jeden kompleks, dzięki fascynującej historii tego miejsca. Oryginalnie stała tu właśnie średniowieczna twierdza, pełniąca przez wieki funkcje obronne. Jednak w XVI i XVII wieku zamek bardzo często zmieniał właścicieli. Kiedy w latach sześćdziesiątych XVII wieku twierdzę przejęli Stahrenberkowie była to już bardziej ruina niż posiadłość - wojna trzydziestoletnia i późniejszy pożar zrobiły swoje. Było więc miejsce i potencjał na kolejną przebudowę, tym razem barokową, no a zamek powoli stał się pałacem... ;)
Trasy z przewodnikiem zaczynają się przy studni na dziedzińcu pałacowym i całą grupą wchodzi się do środka budynku. Zwiedzanie odbywało się po czesku, a od przewodniczki dostaliśmy folder po niemiecku z opisem mijanych pomieszczeń (bo w tym języku rozmawialiśmy z panią na kasie, ale nie zdziwiłoby mnie, gdyby mieli i po polsku ;) ). Informacje pisane były dość skrótowe, więc zazwyczaj szybko czytałam, a potem dosłuchiwałam przewodniczki - dla mnie czeski jest na tyle różny od polskiego, że wolę czytać po niemiecku, niż próbować rozumieć czeski, ale tutaj już co kto woli... Całość trasy zajęła ok. 50 minut.
Trochę szkoda, że zamiast oprowadzać całościowo po pałacu, zrobiono podział na dwie trasy. Pokoje prywatne zwiedza się w wypożyczanych kapciach, trasa obejmuje też kaplicę Św. Trójcy (pod którą znajduje się grobowiec Althannów), a przewodnik skupia się na nowszej części historii - głównie XIX i XX wieku. Dla Polaków może to być ciekawsza część historii, bo to w tym okresie zamek we Vranowie należał do Mniszka i Studnickiego - polskich hrabiów. My jednak, jak już wspomniałam, wybraliśmy trasę po apartamentach reprezentacyjnych. Tu przewodniczka skupiała się na wieku XVII i XVIII, a wystrój pokojów naprawdę robił wrażenie. Ale naprawdę uważam, że można by zrobić chociaż jakieś pakiety łączone - wszystkie najciekawsze pomieszczenia, cała historia pałacu, kaplica oraz ta najważniejsza sala...
Sala Przodków powstała w latach 1687-95, a za jej projekt odpowiadał J.B. Fischer. Z wymiarami 17 m wysokości, 26 m długości i 15 m szerokości jest drugą największą salą zamkową na terenie Czech (po zamku w Kromieryżu - tak przynajmniej informował papierowy przewodnik ;) ). Sklepienie zdobią freski z mitologicznymi scenami, a dookoła sali stoją posągi członków rodu Althannów autorstwa Tobiasza Krackera. Choćby tylko dla Sali Przodków warto zajrzeć do pałacu we Vranowie, choć na szczęście pozostała część trasy też przyciągała wzrok ;).
Po skończonej trasie po pałacu, weszliśmy jeszcze na wieżę zamkową. Tutaj przyznam, że nieszczególnie warto - pałac i tak góruje nad Vranovem i z samego tarasu mamy fajny widok na miasteczko oraz dolinę Dyji. Oczywiście z wieży widać do tego i sam zamek, ale na mnie to nie wywarło szczególnego wrażenia ;). Bądź co bądź, myślę, że wizytę na wieży można sobie odpuścić, no chyba że ktoś odczuwa potrzebę wyrobienia dodatkowych kroków po schodach... ;)
Warto za to podejść do samego miasteczka - nas trochę zmusiło do tego życie i poszukiwanie bankomatu, by zapłacić za parking ;). Vranów nie jest duży, liczy sobie niecały tysiąc mieszkańców, ale jego centrum ma swój urok. Dużo zieleni i przecinająca miasteczko rzeka Dyja (w końcu Vranów leży na obrzeżach parku narodowego), niewielki rynek z kolumną maryjną, no i górujący nad wszystkim zamek... Przy okazji zatrzymaliśmy się na obiad w ukraińskiej restauracji Buď Laska - dobre jedzenie, przystępne ceny, miła obsługa, więc polecam, jak się trafi okazja :).
A wyjeżdżając z Vranova, utonęliśmy w żółci. Wszędzie ciągnęły się ogromne pola rzepaku - chyba nigdzie nie widziałam ich tyle, co w Czechach :). No, aż musiałam się zatrzymać na kilka(naście... dziesiąt...) zdjęć ;).
Swoją drogą, nie jestem szczególnie zadowolona ze zdjęć z Vranova. Od jakiegoś czasu myślę o zakupie bezlusterkowca, by nie taszczyć na wszystkie wyjazdy lustrzanki, szczególnie, gdy lecę tylko z małym bagażem podręcznym. A że kolega z pracy akurat chciał sprzedać swój aparat, pożyczył mi go do testów, no i zabrałam go do Vranova. Patrząc na powyższe zdjęcia, nie podoba mi się ani ostrość zdjęć w pomieszczeniach, ani światło i kolory - zarówno w środku, jak i na dworze. Już robione gdzieniegdzie telefonem zdjęcia były lepszej jakości, a przecież nie o to mi chodzi. Zatem od razu po powrocie do biura aparat trafił z powrotem w ręce kolegi, a ja chwilowo pozostaję przy mojej ciężkiej lustrzance ;).
0 Komentarze