Długi sierpniowy weekend postanowiliśmy spędzić w Tokaju, do którego z Wiednia mamy jednak około 5 godzin jazdy. A dla mnie to nieco za długo, by wysiedzieć tyle w aucie bez żadnego większego postoju. Plus minus w połowie drogi leży Budapeszt, ale ten pomysł odrzuciłam na starcie - chciałam postój na jakieś 3 godziny, a nie na cały dzień... no i w węgierskiej stolicy byliśmy już kilkukrotnie. M. zaproponował więc Eger, który wymagał odrobinę odbicia w bok, ale dawał możliwość zobaczenia czegoś nowego ;). Do Egeru dotarliśmy koło południa i zaczęliśmy krążyć po centrum, szukając miejsca parkingowego wzdłuż zapchanych samochodami ulic... A gdy po dłuższym kręceniu się w kółko wreszcie coś znaleźliśmy, to powrócił tak dobrze znany mi z Węgier problem płacenia w parkomatach... monetami. Przyznam, że zawsze mnie to wkurzało, bo największą monetą jest 200 forintów, godzina parkowania nieraz sięga 400 i weź tu człowieku uzbieraj tych monet na kilka godzin. Zwłaszcza, kiedy często krążysz po różnych miejscowościach i wszędzie trzeba płacić monetami ;). Bądź co bądź, mieliśmy trochę forintów z poprzednich wyjazdów, ale uzbierałoby się tego na godzinę z hakiem parkowania. Potrzebowaliśmy jednak zatrzymać się na dłużej, więc z pomocą Googla znaleźliśmy kawałek dalej spory garaż. Nie dość, że taniej (300 forintów - 3,25 zł) za godzinę, akceptujący karty, no i jeszcze zapewniający tak miły cień przy ponadtrzydziestostopniowych upałach. A kiedy samochód schował się w cieniu, my mogliśmy wyjść na słońce i zacząć zwiedzanie! ;)
Choć miałam wynotowane punkty pt. Co zobaczyć w Egerze? i tak skierowaliśmy się najpierw do informacji turystycznej, gdzie dostaliśmy darmowe mapki i foldery informacyjne. Zresztą dotyczące nie tylko samego Egeru, bo dowiedziawszy się, że jedziemy potem do Tokaju, uczynna pani chciała nam podrzucić też jak najwięcej materiałów odnośnie wschodnich Węgier :). Poleciła, co zobaczyć w mieście z zewnątrz (przez ograniczony czas zwiedzanie muzeów w Egerze sobie odpuściliśmy) i gdzie zjeść, a następnie skierowała nas do położonej rzut beretem od informacji ogromnej bazyliki. Tu akurat do środka chciałam zajrzeć... ;) Zdjęcia od zewnątrz robiłam tylko od strony schodów, bo choć z drugiej strony świątynia jest potężniejsza i górują nad nią dwie wieże, to była też cała pokryta rusztowaniami.
Bazylika archikatedralna św. Jana Apostoła i Ewangelisty to druga największa świątynia na Węgrzech - po katedrze w Ostrzyhomiu. I muszę przyznać, że oba kościoły w środku są dla mnie trochę do siebie podobne... ;) Bazylika w Egerze to klasyczna budowla z lat trzydziestych XIX wieku z dwoma wieżami o wysokości 55 m, co czyni ją drugim najwyższym budynkiem w mieście. Choć świątynię konsekrowano w 1837 roku, to nad jej wnętrzem pracowano jeszcze do połowy XX wieku, kiedy to ukończono freski na sklepieniu. Wzdłuż schodów prowadzących do bazyliki ustawiono cztery wysokie posągi przedstawiające św. Stefana, Władysława I Świętego oraz apostołów Piotra i Pawła. Uwagę przyciągają też drzwi z wizerunkami ludzi kościoła i świętych, w tym też (opisanej i po polsku) Jadwigi Andegaweńskiej.
Niedaleko bazyliki znajduje się barokowy pałac arcybiskupów z XVIII wieku. Choć większość kompleksu nie jest udostępniona odwiedzającym, to w jego części urządzono muzeum sztuki sakralnej. Do środka nie zaglądaliśmy, ale pospacerowaliśmy po niewielkich przypałacowych ogrodach. Pod pałacem znajduje się też cały system piwnic winiarskich, które również można zwiedzać (z przewodnikiem) - najlepiej w ciepłych ubraniach, bo temperatura pod ziemią wynosi ledwo 12 stopni.
Wzdłuż ogrodzenia pałacu ciągnie się jedna z głównych ulic Egeru - ul. Istvana Széchenyi. Zaczyna się ona przy słynnym budynku Liceum i biegnie dalej, zbierając kościoły, sklepiki i restauracje. Zajrzeliśmy do położonego tutaj kościoła jezuitów p.w. św. Bernarda z Clairvaux - niestety, tylko przez kraty, bo dalej było zamknięte... To barokowa świątynia z pierwszej połowy XVIII wieku, którą jezuici nie zdążyli się nawet nacieszyć, bo zakon rozwiązano wkrótce po ukończeniu budowy i kościół przeszedł potem w ręce cystersów.
Wśród zabytków, których nie można przegapić w Egerze, niewątpliwie należy wymienić minaret - pozostałość po osmańskiej okupacji tych terenów. Oryginalnie w mieście z końcem XVI i w XVII wieku wybudowano ok. 10 minaretów - do dziś przetrwał tylko ten, liczący 40 m wysokości. Na górę można wejść, naturalnie za opłatą, ale baaardzo wąskie schody w środku skutecznie mnie zniechęciły. Ze stojącego tu kiedyś meczetu (po odzyskaniu miasta przez Węgrów przekształconego na kościół) nic już nie zostało, a w jego miejscu stoi dziś inna świątynia. Katolicka, wiadomo ;). Spod minaretu przeszliśmy do głównego punktu w Egerze, czyli placu Istvana Dobó. Dobó to XVI-wieczny dowódca, dowodzący obroną miasta przed Turkami, więc nic dziwnego, że jego pomnik stanął w centrum Egeru. Bo generalnie, choć Imperium Osmańskie w końcu miasto zdobyło, to jednak w 1552 roku zwycięstwo należało do Węgier i obrona Egeru jest jednym z najważniejszych momentów w historii kraju.
Nad placem Istvana Dobó góruje kościół św. Antoniego z Padwy, który zaskoczył mnie na start wywieszoną na drzwiach karteczką - po polsku - informującą o mszach w naszym języku. A że akurat był 15 sierpnia, to zapraszali na wieczorne nabożeństwo maryjne. Okazało się, że w tym kościele franciszkanów współpracują z jakąś organizacją z Małopolski, a w środku historię budynku również można było doczytać po naszemu ;). Świątynia istniała tu już od czasów średniowiecznych, potem została przekształcona w meczet i w 1687 roku ponownie trafiła w ręce franciszkanów. Kiedy wkrótce potem Eger został zniszczony przez powódź, świątyni już nie odnawiano, tylko zburzono i wybudowano nową. Dlatego też nie zaskakuje barokowe wnętrze - w końcu większość wystroju to efekt prac z drugiej połowy XVIII wieku.
Na głównym placu rozstawiono scenę i namioty, bo tego dnia już po południu miał wystartować lokalny festiwal wina. Co pewnie by mnie kusiło, gdyby nie to, że kierowaliśmy się do Tokaju, by mieć festiwal wina przez cały długi weekend ;). Ale i w Egerze tego trunku było do wyboru do koloru. Gdy zgłębiliśmy się w boczne uliczki, wciąż w centrum, co i rusz mijaliśmy sklepy z lokalnymi winami. Większość zachwalała swój towar też po polsku, niektóre od razu oferowały ceny w złotówkach... Cóż, do Egeru z Polski nie tak daleko - z Zakopanego to ledwo 250 km, więc wszechobecny język polski przestał mnie szybko dziwić. Zwłaszcza, że to był długi weekend i widać, że sporo naszych rodaków postanowiło go spędzić na Węgrzech ;).
Mówiąc o zabytkach Egeru, nie można zapomnieć o stojącym na wzgórzu zamku. Zbudowany w XIII wieku, a potem rozbudowany, świetnie spełnił swoje zadanie podczas wspomnianego już oblężenia z 1552 roku - nieco ponad 2.000 obrońców stawiło tu czoło prawie 40.000 Turków... i dało sobie radę ;). Część zamku została wyburzona przez Austriaków na początku XVIII wieku, a dziś wśród odrestaurowanych ruin znajdują się muzea. Znów, do środka nie wchodziliśmy, choć pan z kasy pobiegł za nami, gdy tylko zrobiliśmy dwa kroki dalej, by sfotografować - od zewnątrz - mury i bramę ;).
Zwiedzanie Egeru zakończyliśmy znów na placu Dobó, w całkiem dobrze ocenianej restauracji Itt és Most, gdzie może i się najedliśmy, choć nie powiem, żebyśmy byli wybitnie zachwyceni jedzeniem ;). Łącznie w miasteczku spędziliśmy jakieś trzy godziny i na obejście głównych zabytków całkowicie starczyło. Z wchodzeniem do muzeów czy na zamek pewnie można by tu spędzić i cały dzień, choć szczerze powiedziawszy, nie odczuwam potrzeby, by tu wrócić i zwiedzać więcej. Eger był dla mnie takim fajnym postojem w podróży, zaciekawił, ale jednak nie zachwycił. Węgry mają zdecydowanie więcej do zaoferowania, choć historycznego znaczenia miastu odmówić nie można ;).
0 Komentarze