Advertisement

Main Ad

Listopadowa objazdówka po Islandii

Islandia zorza
Islandia to był kierunek, o którym rozmawialiśmy od początku, jeszcze nawet zanim zostaliśmy parą. Ja na wyspie byłam kilka lat temu służbowo i poza słynnym Golden Circle niewiele widziałam. M. objechał kiedyś (swoją drogą, był wtedy na Islandii plus minus w tym samym czasie co ja) południową część wyspy. Oboje mieliśmy poczucie, że chcemy tam wrócić, zobaczyć więcej. Od początku rozważaliśmy porę okołozimową - jednak nie samą zimę - żeby zajrzeć do jaskiń lodowcowych, no i spróbować zapolować na zorzę polarną. I udało się w końcu tej jesieni, w listopadzie, kiedy w pracy uspokoił mi się nieco okres budżetowy i mogłam się wyrwać na dłużej. Przygotowując plan wycieczki, żałowałam, że październik u mnie nie wchodzi w grę, jeśli chodzi o dłuższy urlop, bo tegoroczny październik na Islandii był przepiękny, a do tego zorza szalała po niebie, aż miło. Tymczasem listopad zapowiadał się deszczowy, wietrzny, no i dni też już były krótkie... trochę za krótkie na wszystkie nasze plany. Wsiedliśmy jednak w samolot z myślą, że z tych dziesięciu krótkich, nieprzewidywalnych pogodowo dni wyciśniemy, ile się da. Myślę, że całkiem nieźle nam się to udało... :)
Poszczęściło nam się już na start w samolocie, bo choć każde z nas wylosowało miejsce między dwoma przypadkowymi osobami, to tuż za mną były dwa wolne miejsca obok siebie - a jedno z nich przy oknie... Więc od razu się tam przeniosłam, M. dołączył, i mogliśmy patrzeć, jak uciekamy przed świtem. Wystartowaliśmy krótko przed wschodem słońca w Wiedniu i tak samo wylądowaliśmy pod Rejkiawikiem, choć nie da się ukryć, że na Islandii słońce wschodziło ponad 2,5 godziny później, do tego dochodzi różnica czasu... Bądź co bądź, mieliśmy przed sobą jeszcze cały (krótki ;) ) dzień. Najpierw trzeba było jednak odebrać samochód, Dacię 4x4, która wydawała się dość popularnym wyborem w wielu wypożyczalniach, patrząc na auta zaparkowane przy atrakcjach turystycznych :). W interior wyspy pchać się nie zamierzaliśmy, uznaliśmy więc, że taki samochód - naturalnie z pełnym ubezpieczeniem - powinien nam wystarczyć. Odebraliśmy kluczyki, wrzuciliśmy rzeczy do bagażnika... i w drogę!

DZIEŃ 1. PÓŁWYSEP REYKJANES I REJKIAWIK

Skoro lotnisko znajduje się na tym półwyspie, tak samo wypożyczalnia samochodów, zaś nocleg mieliśmy w Rejkiawiku, objechanie półwyspu Reykjanes brzmiało jak najrozsądniejszy plan na początek wycieczki. Według prognozy to miał być ostatni ładny dzień przed załamaniem się pogody, więc tym bardziej chcieliśmy z niego skorzystać. Najpierw zatrzymaliśmy się przy słynnym moście między kontynentami, a potem przy polu geotermalnym Gunnuhver. Stamtąd podeszliśmy spacerem pod latarnię morską i klify Valahnúkamöl, realizując w ten sposób większość planów na ten dzień ;). Dłuższy postój mieliśmy jeszcze w sprawiającym wrażenie miasta-widma Grindaviku, który doświadczył ostatnimi czasy niejednej erupcji wulkanu... Swoją drogą, mieliśmy nadzieję, że i nam się uda zobaczyć wulkan, ale ten - jak na złość ;) - wybuchł trzy dni po naszym wylocie z Islandii... Wciąż jeszcze w świetle dnia dotarliśmy do Rejkiawiku, zameldowaliśmy się w hotelu, po czym wyruszyliśmy na miasto. I tak sobie spacerowaliśmy, dopóki nie skończyła się ładna pogoda i deszcz nie zagonił nas z powrotem do hotelu ;).

DZIEŃ 2. LAVA TUNNEL, KERIÐ, GEJZERY, GULFOSS

Padało od rana, ale po południu miało się wypogodzić nieco dalej od brzegów wyspy. W padającym poziomo deszczu, słysząc wiatr uderzający w samochód, dotarliśmy do pierwszej zaplanowanej na ten dzień miejscówki: Raufarhólshellir, czyli tunelu lawowego. I choć skały lawowe przepuszczają wodę, to w tunelu było jednak zdecydowanie bardziej sucho niż poza nim... ;) Zaś samo miejsce wywarło na nas spore wrażenie, trafiając do naszej prywatnej islandzkiej czołówki. Choć pogoda po drodze była koszmarna, gdy dotarliśmy do krateru Kerið trochę się wypogodziło, a przede wszystkim przestało padać. Obeszliśmy więc krater, w którym znajduje się podobno nigdy niewysychające jeziorko, i ruszyliśmy w dalszą drogę. Dzień zakończyliśmy przy dwóch atrakcjach z Golden Circle, które już oboje widzieliśmy przed laty, może więc dlatego tym razem nie wywarły na nas szczególnego wrażenia: wodospad Gulfoss oraz dolina Haukadalur, w której znajdują się gejzery i gorące źródła.

DZIEŃ 3. REJKIAWIK

Oryginalny plan zakładał wizytę w parku Þingvellir i snorkeling, ale... Lało, wiało, nie widzieliśmy więc sensu w takiej wycieczce i zostaliśmy w Rejkiawiku. A że na Islandii pogoda bywa dość zmienna, to choć słońca nie zobaczyliśmy, ale trafiały nam się momenty bez deszczu (bez wiatru to już byłyby za duże wymagania). Dzień zaczęliśmy zaś od atrakcji w miejscu suchym i ciepłym, wybraliśmy się bowiem na Lava Show, czyli pokazy z prawdziwą lawą w pomieszczeniu. Bardzo ciekawe, fajne, no i nie aż tak drogie, jak można by się spodziewać po Islandii ;). Pospacerowaliśmy po centrum Rejkiawiku, zaglądając też do kościoła Hallgrímskirkja i na jego wieżę, a potem jedząc obiad w islandzkiej knajpce - M. wybrał wieloryba, ja hamburgera z renifera... Zaś po obiedzie wybraliśmy się na Sky Lagoon, czyli wygrzać się w gorących źródłach z widokiem na ocean (pomińmy milczeniem to, jak bardzo tam wiało...).

DZIEŃ 4. WODOSPADY, SKOGAR, CZARNA PLAŻA

Przyszedł czas zostawić za sobą Rejkiawik i wyruszyć na objazdówkę dookoła Islandii :). Kolejny nocleg mieliśmy zaplanowany w pobliżu miasteczka Vik, ale po drodze mieliśmy upatrzonych kilka atrakcji. Niestety, był to też najgorszy pogodowo dzień, jaki nam się trafił na południu wyspy - lało właściwie cały czas. W efekcie nasze postoje przy wodospadach były krótsze, niż myślałam, a i tak przemokłam kompletnie... Buty schły na kaloryferze przez dwa kolejne dni. Pierwszy postój to dwa sąsiadujące ze sobą wodospady: Seljalandsfoss i Gljufrabui, szczególnie ten pierwszy jest fajny, bo można wejść za spadającą wodę :). Na chwilkę zatrzymaliśmy się też przy małych, zarośniętych domkach przy drodze, ale zmoknięta i przemarznięta szybko pobiegłam z powrotem do auta. Najdłuższy postój mieliśmy w wiosce Skogar, choć spodziewałam się, że najwięcej czasu spędzimy przy wodospadzie i w skansenie, a jak przyszło co do czego, to chowaliśmy się w suchych muzeach... Deszcz uspokoił się, gdy dotarliśmy do Vik - zameldowaliśmy się, przebraliśmy w suche ubrania, zjedliśmy pizzę i gdy zaczęło się ściemniać, podjechaliśmy jeszcze na słynną czarną plażę, Reynisfjara.

DZIEŃ 5. KANION FJAÐRÁRGLJÚFUR I REZERWAT SKAFTAFELL

I znów spakowaliśmy wszystkie bagaże, wrzuciliśmy niedosuszone buty na tył samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Im bardziej na wschód, tym lepsza miała być pogoda, więc specjalnie wyjechaliśmy nieco później, by do kanionu Fjaðrárgljúfur dojechać już po deszczu. Jeszcze trochę na nas pokropiło, ale widzieliśmy i słońce! ;) Zaś w słońcu wąwóz wyglądał pięknie, nic dziwnego, że stał się tak popularną atrakcją turystyczną... Kierując się dalej na wschód, zatrzymaliśmy się na moment przy wodospadzie Foss á Síðu, ale nasz główny cel był wciąż przed nami. Nad lodowcem w parku Vatnajökull kłębiły się chmury, na szczęście jednak większość zaplanowanego spaceru udało nam się przejść suchą stopą - padać zaczęło na sam koniec, ale nie było źle. Zrobiliśmy kółko po rezerwacie Skaftafell, zahaczając o najpiękniej dla mnie położony wodospad Islandii: Svartifoss. A że wciąż całkiem dobrze staliśmy z czasem, po drodze do Höfn, gdzie mieliśmy nocleg, zatrzymaliśmy się na chwilę przy Jökulsárlón. Słynna Diamentowa Plaża o zachodzie słońca? Czemu nie :).

DZIEŃ 6. JÖKULSÁRLÓN I LODOWIEC

Zatoka lodowcowa Jökulsárlón wpadła mi w oko już poprzedniego dnia, ale naprawdę zachwyciła mnie dopiero teraz. To właśnie z parkingu przy Diamentowej Plaży wyruszały wycieczki na lodowiec, więc miałam okazję przyjrzeć się Jökulsárlón znowu - o wschodzie i zachodzie słońca. A tym razem było tu zdecydowanie więcej lodu, lepsze światło i mniej wiatru... W tej odsłonie prawdziwie zakochałam się w tym miejscu :). Zaś na lodowiec Vatnajökull wyruszyliśmy z wykupioną wcześniej wycieczką, oferta obejmowała zarówno spacer po lodowcu, jak i wizytę w jaskiniach lodowcowych. Był tylko drobny problem: wyszło słońce, zrobiło się 13℃, a lód zaczął się topić. Do tego wiało jak diabli, że ledwo byłam w stanie utrzymać równowagę - przewodnik zastanawiał się nawet, czy wejście na lodowiec jest bezpiecznym pomysłem... Ale poszliśmy, a choć spacer pod wiatr mocno mnie zmęczył, zaś jaskinia lodowcowa nie była tą ze zdjęć (zresztą one nigdy nie są takie same, ale przy wysokich temperaturach nie wszędzie jest bezpiecznie chodzić), to i tak uważam, że było pięknie :). Wieczór spędziliśmy, polując na zorzę, bo po raz pierwszy trafiła nam się bezchmurna noc... niestety, przy kompletnie zerowej aktywności aurory borealis.

DZIEŃ 7. KANION STUÐLAGIL I SEYÐISFJÖRÐUR

Po dwóch nocach spędzonych w Höfn przyszedł czas odbić bardziej na północ. Wyruszyliśmy bardzo wcześnie, bo czekały nas 4 godziny jazdy do pierwszej atrakcji, a byliśmy teraz mocno na wschodzie - w efekcie dzień kończył się jeszcze przed 16 i czasu dużo nie mieliśmy. W gruncie rzeczy na ten dzień miałam dwa różne plany, w zależności od pogody, ta jednak postanowiła wybitnie dopisać. Na niebie słońce, a termometr pokazywał niezwykłe w połowie listopada 16℃. Znajomi z Polski nadawali o przymrozkach i śniegu... ;) Wybraliśmy więc plan na ładną pogodę i zawitaliśmy do kanionu Stuðlagil z charakterystycznymi bazaltowymi kolumnami wznoszącymi się nad rzeką. Dojazd tutaj i spacer po kanionie zajęły nam większość dnia, ale wciąż było wystarczająco dużo czasu, by odbić nad fiordy i zobaczyć pięknie położone miasteczko Seyðisfjörður. Nocleg mieliśmy w Egilsstaðir - ledwo zameldowaliśmy się w hotelu i poszliśmy po zakupy do pobliskiego Bonusa, a już apka w telefonie dawała znać o wysokiej aktywności zorzy. No to zostawiliśmy zakupy, wskoczyliśmy w auto i wyjechaliśmy za miasto, w końcu aurorę borealis najlepiej oglądać z daleka od świateł. Nie musieliśmy długo czekać - nie było jeszcze zupełnie ciemno, a już coraz wyraźniejsze wzory pojawiły się na niebie. Przez dobrą godzinę zachwycałam się i robiłam mnóstwo zdjęć - nie zdążyłam nawet zmarznąć, bo wciąż było z 13℃... kto by pomyślał? Gdy zorza zaczęła się uspokajać, wróciliśmy do miasta na kolację, a ledwo wyszliśmy z pizzerii, znów mogłam zbierać szczękę z ziemi, bo aurora rozszalała się jeszcze bardziej i była świetnie widoczna nawet nad dobrze oświetlonym parkingiem. Cóż, M. potem stwierdził, że tego wieczoru biła ze mnie po prostu czysta radość - myślę, że dokładnie tak się wtedy czułam... :)

DZIEŃ 8. DETTIFOSS, HVERIR, HUSAVIK, GODAFOSS, AKUREYRI

Cóż, wieczór, gdy przy 13℃ zorza tańczyła nam nad głowami, był ostatnim momentem ciepła na Islandii podczas naszej wycieczki. Kiedy zaczęła się zima, my akurat ruszyliśmy na północ - chyba żeby sobie jeszcze bardziej dowalić ;). O wschodzie słońca dotarliśmy do wodospadów Dettifoss i Selfoss, które powoli zaczął skuwać lód. Im dalej jechaliśmy, tym ciemniejsze robiło się niebo, a wkrótce wokół auta zaczęły wirować białe płatki. Choć nie, o spokojnym wirowaniu raczej nie mogło być mowy - potężny wiatr szarpał nimi we wszystkich kierunkach... Gdy dotarliśmy na obszar geotermalny Hverir, spędziliśmy tam zdecydowanie mniej czasu, niż szacowałam na podstawie internetowych opinii - po prostu nie dało się długo wytrzymać, gdy wiatr ciął twarz drobinkami lodu i śniegu. Pojechaliśmy więc do Husavik i całą drogę zastanawialiśmy się, czy to dobry pomysł, bo śnieżyce były takie, że widoczność na drodze często spadała niemal do zera. A przez tę pogodę zwiedzanie Husaviku ograniczyło się do krótkiego spaceru, dłuższego siedzenia w kawiarni i najdłuższej wizyty w Muzeum Wielorybów. Zajechaliśmy jeszcze pod wodospad Goðafoss, ale znów wiatr ze śniegiem uniemożliwiły dłuższy postój. Zresztą potem się okazało, że w środku dnia wydano komunikaty w stylu jeśli nie musisz, nie przemieszczaj się. Drogi za nami w międzyczasie zamknięto - gdybyśmy z Egilsstaðir wyruszyli po południu a nie rano, musielibyśmy się cofnąć i na dwa dni utknęlibyśmy w miejscu. Jedną z dróg zamknięto chyba nawet, jak już nią jechaliśmy - powoli, próbując coś zobaczyć w śnieżycy. Udało nam się jednak dotrzeć do Akureyri - płatnym tunelem, bo droga naokoło też już była zamknięta. W tym największym na północy mieście Islandii było spokojniej - śnieg dalej padał, ale aż tak nie wiało... więc zdecydowaliśmy się nawet na wieczorno-zimowy spacer po centrum.

DZIEŃ 9. PÓŁWYSEP SNAEFELLSNES

Tego dnia mieliśmy wrócić do Rejkiawiku, zamykając nasze kółko po Islandii, a ja w nocy ledwo spałam. Jazda w śnieżycy poprzedniego dnia mocno mnie zestresowała (choć to przecież nie ja siedziałam za kółkiem), a teraz czekało nas tyle godzin jazdy... Według pierwotnych planów mieliśmy wyruszyć wcześnie rano, by po drodze zwiedzić parę miejsc na półwyspie Snaefellsnes, ale gdy zaczęłam sobie wyobrażać tamte warunki drogowe i dodawać do tego ciemność... Ał. Spaliśmy więc do 7, bo o tej porze pojawiają się pierwsze aktualizacje o stanie dróg - bez tego nie było co planować. W nocy na szczęście nie nasypało za dużo, choć M. i tak czekało odśnieżanie samochodu. Apka jednak pokazała, że wszystkie drogi na naszej trasie są przejezdne (dużo gorzej było z tymi za nami, w kierunku wschodnim), choć może być ślisko i wciąż padać śnieg bardziej na północy. Zjedliśmy śniadanie i M. stwierdził, że ruszamy - na szczęście było dużo lepiej niż poprzedniego dnia. Bliżej Akureyri wszystko już odśnieżono, sypało tylko czasami, a i to zdecydowanie mniej niż w drodze na Husavik. Gdy zbliżyliśmy się do Snaefellsnes, zdarzało się, że widzieliśmy nawet fragmenty czarnej drogi i jechało się normalnie, choć na zewnątrz temperatury były wciąż ujemne. Ze względu na opóźniony wyjazd z Akureyri, na półwysep mieliśmy ograniczony czas i zobaczyliśmy tylko kilka wybranych miejsc: pola lawowe, znaną z Gry o Tron górę Kirkjufell, wodospad Svöðufoss oraz charakterystyczny czarny kościółek Búðakirkja. Tutaj już zaczął łapać nas zmierzch, więc ruszyliśmy prosto na Rejkiawik - to w końcu było dalej ponad 2 godziny jazdy. Łącznie tego dnia przejechaliśmy ok. 600 km, spędzając w aucie jakieś 8 godzin. Jeśli dodać do tego cały ten pogodowy stres o poranku, mogę chyba stwierdzić, że był to najbardziej męczący dzień tej podróży...

DZIEŃ 10. PARK NARODOWY ÞINGVELLIR I HAFNARFJÖRÐUR

Na ostatni dzień naszej wycieczki został nam do zrealizowania plan z poprzedniego tygodnia, który odłożyliśmy ze względu na deszcz. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że głupio zrobiliśmy, bo w deszczu nie mogło być tak źle, jak w słońcu... i na mrozie. Temperatura odczuwalna sięgała -11℃, a my wybraliśmy się na snorkeling między płytami tektonicznymi. Oczywiście, skoro już byliśmy na miejscu, poszliśmy też na spacer po parku narodowym Þingvellir, wpisanym nawet na listę UNESCO i zachwycającym krajobrazami. Ale nie oszukujmy się, chodziło o ten snorkeling. Gdy rezerwowaliśmy go kilka dni wcześniej, prognozy zapowiadały koło 0℃, a ja już się martwiłam, że zmarznę, że woda zimna i w ogóle. Temperatura wody okazała się najmniejszym problemem, dopiero jak się z niej wyszło i wszystko na człowieku natychmiast zamarzało... koszmar. Widoki pod wodą super, zamarznięte palce bolały mnie przez 3 dni, a nerki chyba z 5 - i cud, że żadne z nas się po tym nawet nie przeziębiło (nerek nie liczę, z nimi miewam problemy od lat ;) ). Wciąż uważam, że była to jedna z najbardziej masochistycznych rzeczy, jakie w życiu zrobiłam... Najpierw myśleliśmy, by po snorkelingu wybrać się na ciepłe źródła, ale gdy narzuciłam na siebie ubranie (palce miałam tak zamarznięte, że nie byłam w stanie zapiąć suwaków czy zawiązać butów), wiedziałam, że nie wejdę już tego dnia do żadnej wody na świeżym powietrzu. Nie ma szans. Ustawiwszy więc grzanie na maxa, pojechaliśmy do miejscowości Hafnarfjörður pod Rejkiawikiem, gdzie wystartowała wioska świąteczna. Gorące zupy i napoje pomogły trochę się rozgrzać od środka i stanowiły przyjemne zakończenie naszej islandzkiej przygody.

Podsumowując ten wyjazd, stwierdziłam, że udało nam się zrealizować całkiem sporą część planów - mimo krótkiego, listopadowego dnia. Pogoda też całkiem nam sprzyjała, choć bywało skrajnie: zgrzaliśmy się, zmokliśmy, zmarzliśmy... Była nieskończona radość z oglądanej zorzy i panika na drodze podczas śnieżycy. To, co uznaliśmy za takie nasze must-see udało nam się w pełni zrealizować... no, może poza tą erupcją wulkanu, ale to akurat ciężko zaplanować ;). I wręcz zaskakująco dobrze wstrzeliliśmy się w nasz budżet, który oszacowaliśmy sobie wstępnie już parę miesięcy wcześniej - chcieliśmy się zmieścić w 2.500 € na osobę. Co istotne, zdarzyło nam się ładnych parę razy wyskoczyć do restauracji - nie jadaliśmy w nich codziennie, ale jednak niektóre miejsca nas ciągnęły, a czasem po prostu człowiek potrzebował czegoś ciepłego, a nie kolejnej kanapki. No i nie okłamujmy się, Islandia nie jest tania, a jak chce się jeszcze skorzystać z takich atrakcji jak lodowiec z jaskiniami (225€/os.) czy snorkeling między płytami tektonicznymi (129€/os.)... to nie ma opcji, wyjdzie jeszcze drożej. Dla nas zaskoczeniem okazały się jeszcze parkingi. Przygotowując plan wycieczki, czytałam sporo wpisów na blogach i nawet w tych stosunkowo nowych wszędzie przewijały się komentarze w stylu obok darmowy parking. Chyba tylko ze dwie atrakcje turystyczne miałam oznaczone jako parking płatny. Tymczasem rzeczywistość była dość odmienna - właściwie w każdym bardziej znanym miejscu parkingi są już płatne i niemal wszędzie ta opłata wynosi 1000 koron (29,75 zł). Objeżdżając całą wyspę, trzeba się liczyć z tym, że kilkadziesiąt euro za te parkingi zapłacimy.
Patrząc więc całościowo, ile kosztowała taka listopadowa Islandia na 10 dni? Pozwolę sobie podsumowanie zrobić w euro i złotówkach, bo płaciliśmy różnie: w koronach (na miejscu), w euro (za loty, noclegi i niektóre atrakcje rezerwowane online), w dolarach (za snorkeling) i nie chcę sobie bardziej namieszać.
- Loty (Wizzair z jedną walizką 20 kg i jednym priority na 2 osoby): 313,16 € - 1360,50 zł
- Noclegi: 1053,75 € - 4577,90 zł
- Wynajem auta z ubezpieczeniem: 796,33 € - 3459 zł
- Paliwo: 342,83 € - 1489,15 zł
- Inne samochodowe (Uber na lotnisko, parkingi, myjnia, tunel do Akureyri): 157,42 € - 683,80 zł
- Atrakcje: 1322,86 € - 5746,20 zł
- Zakupy: 376,45 € - 1635,20 zł
- Restauracje: 680,33 € - 2955,15
Czyli łącznie wyszło nam jakieś 5043 € - 2521,50 € na osobę. Prawie 11000 zł. Jak już wspomniałam, nie ma co się oszukiwać, Islandia nie jest tania. Dla nas to był jedyny długi urlop w tym roku, planowany od miesięcy i wyszło nam wręcz idealnie zgodnie z zaplanowanym budżetem. A przecież zmieściło się w tym budżecie i chodzenie po knajpkach, i naprawdę fajne atrakcje. Ale z drugiej strony noclegi rezerwowaliśmy raczej z tych tańszych, a zakupy robiliśmy głównie w osławionym dyskoncie: Bonusie ;). Jak to ujął M. - nie ma co żałować żadnej wydanej korony, bo wszystko było naprawdę świetne. Ale w sumie on to powiedział na dzień przed snorkelingiem, a tu się jednak zastanawiam, czy naprawdę bym się na to porwała, gdybym umiała sobie wyobrazić to zamarzanie... Bądź co bądź przeżyłam, mam co opowiadać ;). Zaś na zakończenie podróży Wizzair jeszcze przydzielił mi miejsce przy oknie, tak, bym mogła jeszcze sobie obejrzeć południową Islandię z lotu ptaka...

A dla tych, co lubią spojrzeć i na krótkie video... Dwie rolki z podsumowaniem wyjazdu :)




Prześlij komentarz

0 Komentarze