Generalnie rzecz ujmując, nie lubię niespodzianek. Lubię za to wiedzieć, co i jak, gdzie i kiedy, a najlepiej to mieć jeszcze nad tym wszystkim kontrolę ;). M. o tym wiedział, więc zawczasu uprzedził mnie, żebym nic nie planowała na swój weekend urodzinowy. Co więcej, miałam wziąć wolny piątek w pracy i przygotować się na trzydniowy wyjazd i dość długą jazdę autem. Teoretycznie powinno mi to wystarczyć, praktycznie nie zliczę, ile razy próbowałam go podpytać, gdzie jedziemy ;). Jako że gdzieś przy okazji wygadał się, że zostajemy w strefie euro, miałam w głowie trzy kierunki: Tyrol, Niemcy i ewentualnie Słowenię, gdyby dość długa jazda była jednak zmyłką. Wystartowaliśmy w piątek z samego rana, jadąc na zachód, więc Słowenia odpadła - zresztą M. już w drodze dodał: nie martw się, dalej będziesz mogła szprechać ;). A potem przekroczyliśmy granicę i śmignęliśmy po niemieckich autostradach.
I pewnie właśnie przez te niemieckie autostrady jazda nie okazała się znowu aż tak długa. Trochę po 12 dojechaliśmy do Rothenburga, ok. 10-tysięcznego miasteczka położonego 70 km na wschód od Norymbergi. Choć nocowaliśmy w obrębie starego miasta, parkować musieliśmy poza jego murami - na szczęście znajdują się tam spore parkingi, gdzie opłata za całą dobę wynosi ledwo 6 €. I faktycznie jest to wtedy bilet na 24 godziny, a nie na dany dzień, więc płacąc te 12 €, mogliśmy tam zostawić auto jeszcze na niedzielne przedpołudnie, a potem i tak ruszyliśmy w drogę powrotną. M. zarezerwował nam nocleg w historycznym hotelu Gotisches Haus w samym sercu starego miasta - budynek sięga swoją historią XIII wieku, powstał wtedy jako rezydencja bogatych mieszczan. Na szczęście przeszedł w międzyczasie gruntowne remonty, w środku było czysto i ciepło :).
Zameldowaliśmy się, zostawiliśmy rzeczy w hotelu i wyruszyliśmy na zwiedzanie. No dobra, najpierw na lunch, a potem na zwiedzanie ;). Rothenburg ob der Tauber miałam na swojej liście miejsc do zobaczenia już od dawna, a że to małe, historyczne miasteczko ciekawiło także M., więc wybór kierunku podróży okazał się baaardzo trafiony. Urodzinowa niespodzianka udała się idealnie :). Swoją drogą, Rothenburg był dla mnie zawsze Rothenburgiem, nie zdawałam sobie sprawy, że w Niemczech więcej miasteczek nosi to miano i ten wymarzony położony jest nad rzeką Tauber, nosi więc miano Rothenburga ob der Tauber. I przyznam, że to było dla mnie takie pierwsze zdziwienie, jak zobaczyłam tę nazwę na tablicach. Jakoś przyzwyczajona jestem, że miasta nad rzekami mają w sobie przyimek an. Frankfurt an der Oder czy am Main, Laa an der Thaya, itd. Skąd to ob? No i doczytałam sobie, że ten Tauber nie przepływa przez środek miasta, ale Rothenburg leży na płaskowyżu powyżej rzeki, czyli oberhalb...
Z naszego hotelu mieliśmy tylko kilka kroków do głównego rynku (Marktplatz), który stanowił centrum życia Rothenburga już od XII wieku, kiedy to otrzymał on prawa miejskie. Najważniejszym budynkiem jest tutaj XIII-wieczny, gotycki ratusz, którego zabytkowych wnętrz niestety nie udało nam się zobaczyć. Tuż obok stoi Ratstrinkstube, gdzie zbierali się radni Rothenburga - budynek w XVII wieku doczekał się pierwszego zegara, a z początkiem XX wieku także dwóch okienek z figurkami, które otwierają się o pełnej godzinie. Nie doczytałam zawczasu, co się tam dzieje, więc podeszliśmy o 14 i po wybiciu godziny jedna figurka odwróciła głowę, druga podniosła do ust kufel... And that's all? Byliśmy troszkę rozczarowani ;) A sama pijąca figurka to nawiązanie do miejskiej legendy, w myśl której burmistrz Rothenburga ocalił miasto przed zniszczeniem w 1631 roku, przyjmując wyzwanie, że wypije naraz 3-litrowy dzban wina. I podobno całkiem dobrze sobie poradził, skoro Rothenburg dalej stoi, jak stał ;). Ciekawostką na rynku jest też XV-wieczna fontanna św. Jerzego.
Do środka ratusza nie weszliśmy, ale zajrzeliśmy za to na wieżę ratuszową. Wysoka na ponad 60 m i położona w samym centrum Rothenburga gwarantuje świetny widok na stare miasto. Tylko najpierw trzeba pokonać 220 schodów do góry, na szczęście w większości na tyle szerokich, że da się dość łatwo mijać z ludźmi idącymi w przeciwnym kierunku. Kasa znajduje się na samej górze, a wstęp na platformę widokową kosztuje 4 €. I na samą platformę trzeba już wejść po dość niewygodnej drabinie, a na górze nie ma zbyt dużo miejsca, zmieści się jednocześnie tylko kilka osób. Nie czułam się zbyt komfortowo na tej drabinie, ale z drugiej strony fajnie było jednak spojrzeć na Rothenburg z góry... :)
Jeśli chodzi o muzea, w Rothenburgu odwiedziliśmy dwa. Muzeum Bożego Narodzenia z ogromnym sklepem opiszę tu bliżej świąt, bo to naprawdę fajne miejsce i warte oddzielnego wpisu ;). Drugą odwiedzoną miejscówką było Średniowieczne Muzeum Kryminalne (Mittelalterliches Kriminalmuseum), które M. wypatrzył już wcześniej i zabrał mnie tam jeszcze pierwszego dnia. Wstęp dla osoby dorosłej kosztuje 9,50 €, są też różne zniżki - dla dzieci, studentów, seniorów, bilety rodzinne... warto dopytać :). Muzeum jest dość spore, nawet jak nie chcemy czytać wszystkiego (my wymiękliśmy - zwłaszcza że pogoda była ładna i woleliśmy jeszcze trochę połazić na zewnątrz), to i tak ponad godzinę w środku spędzimy. Rozmieszczone na kilku piętrach wystawy opowiadają o historii prawa na przestrzeni wieków, jak wydawano wyroki i karano (głównie w średniowieczu) - a wszystko to wzbogacone całkiem bogatą kolekcją narzędzi tortur; trochę jest też o magii, zwierzętach, kościele... Tematyka ciekawa, wystawy fajnie przygotowane i myślę, że przy gorszej pogodzie z ciekawością spędziłabym tu więcej czasu.
A potem trzeba było podejść pod najbardziej instagramową miejscówkę, którą zresztą widać też na pierwszym zdjęciu tego wpisu - das Plönlein. Nazwa ta oznacza niewielkie miejsce przy fontannie i kryje się pod nią cały ten uroczy zakątek: charakterystyczny, pomarańczowy budynek na złączeniu dróg, niewielka fontanna, a nawet dwie wznoszące się po bokach wieże miejskie. Nie dało się tu trafić na moment bez ludzi, choć i tak w końcówce października nie było tragedii. Gorzej, że mogą tędy też przejeżdżać samochody, co nieco utrudnia złapanie dobrego kadru...
Następnie przeszliśmy przez bramę pod Siebersturm i kawałek dalej weszliśmy na mury miejskie. Stare miasto otaczają 4-kilometrowej długości fortyfikacje, a prowadzi przez nie Rothenburger Turmweg. Przy każdej bramie czy wieży (a na starówkę prowadzi 5 głównych i wiele mniejszych bram, całości zaś strzeże 46 wież... lub 42, bo różne źródła różnie piszą, a ja sama nie liczyłam ;) ) znajdziemy tablicę informacyjną oraz mapkę pozwalającą zorientować się w terenie. Co istotne, wstęp na mury jest bezpłatny i można na nie wejść w wielu miejscach - wystarczy trochę pospacerować wzdłuż fortyfikacji i na pewno już po chwili trafimy na któreś schody.
Na wieże, niestety, wchodzić się nie da - obchodząc mury, trafiliśmy tylko na jedną z (biletowanym) wstępem, ale dość wcześnie się zamykała i już odbiliśmy się od drzwi. Myślę jednak, że to niewielka strata, bo już i z murów rozciąga się fajny widok na kamieniczki, a co nieco z góry też przecież widzieliśmy po wejściu na wieżę ratuszową. Widziałam już w życiu sporo murów miejskich, na niejedne też wchodziłam, ale spacer po tych w Rothenburgu zdecydowanie zaliczam do najlepszych :).
Podczas spaceru wzdłuż i po fortyfikacjach, wpadły mi w oko dwie miejscówki. Pierwszą z nich były ogrody zamkowe (Burggarten). Sam zamek - Stauferburg - należy już do przeszłości, jedyną jego pozostałością jest tutaj kaplica. Obok urządzono ogród angielski z niewielką, ale bardzo charakterystyczną fontanną zwaną - ze względu na kształt i porastający ją zielony mech - brokułem ;). Park zamkowy to przyjemny, zielony (choć w październiku to już bardziej żółty) obszar tuż przy samych murach miejskich, do tego stanowiący naprawdę fajny punkt widokowy na część starego miasta.
Drugim ze wspomnianych miejsc jest najmłodsza, a zarazem najpotężniejsza część fortyfikacji Rothenburga: Spitaltor, czyli Brama Szpitalna. Brama razem z potężnym bastionem powstała w XVI wieku i chroniła starego miasta od południowej strony. Do bastionu można zajrzeć i choć w środku niewiele jest do zobaczenia poza kilkoma armatami, to jednak sama potęga fortyfikacji wywiera wrażenie.
No i wiadomo, ja - jak to ja - musiałam też zajrzeć do kościoła św. Jakuba (St. Jakobskirche), górującego nad starym miastem. Wstęp płatny, tylko gotówką - o ile dobrze pamiętam, to 3,50 €. To luterańska świątynia, będąca częścią szlaku Camino de Santiago. Budowę kościoła - oczywiście jeszcze wtedy rzymskokatolickiego - rozpoczęto na początku XIV wieku w stylu gotyckim. Dziś świątynia, choć wydaje się dość prosta, jest też porządnie odnowiona - prace ukończono w 2011 roku, akurat na 700-lecie rozpoczęcia budowy.
W kościele św. Jakuba zachowało się trochę perełek, w tym naprawdę piękne średniowieczne witraże, jednak największe wrażenie wywierają dwa stare ołtarze. Pierwszy z nich znajduje się, naturalnie, w prezbiterium - jest to ołtarz Dwunastu Posłańców (Zwölf-Boten-Altar). Gotycki, z 1466 roku, ma zamykane skrzydła i pomalowano go z obu stron (i na szczęście można go obejść dookoła). Swoją drogą, ciekawostką jest fakt, że w 1582 roku część ołtarza protestanci zamalowali innymi scenami i pierwotne malowidła zostały przywrócone dopiero podczas renowacji w okresie międzywojennym. Drugi zabytkowy ołtarz znajdziemy w zachodniej galerii - trzeba iść schodami na chór. To ołtarz Świętej Krwi (Heiligblut-Altar), wyrzeźbiony w drewnie na początku XVI wieku.
Ale po Rothenburgu warto przede wszystkim pospacerować! Świetnie zachowane średniowieczne stare miasto zachwyca - szczególnie w Niemczech, gdzie wiele historycznych miejsc nie przetrwało II wojny światowej. Rothenburgowi też się oberwało - niejako przypadkowo, bo alianci chcieli zaatakować magazyny z ropą w Ebrach, ale uniemożliwiła im to mgła... więc zrzucili bomby na Rothenburg. Zniszczono prawie 40% wschodniej części starówki, ale była to nowsza część starego miasta - najbardziej zabytkowym miejscom udało się przetrwać. A to, co zniszczone, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych odbudowano - często tak, że ciężko rozpoznać, które budynki ocalały, a które są rekonstrukcjami.
Rothenburg ob der Tauber ma swój urok także po zmroku, gdyż duża część starego miasta - włącznie z bramami i wieżami - jest ładnie oświetlona. Spacerując po rynku, zobaczyliśmy grupę z przewodnikiem przebranym za strażnika z nocnej straży. My się spóźniliśmy, bo nie wiedzieliśmy o tej opcji (no i ja nie jestem szczególną fanką zwiedzania z przewodnikiem), ale jak ktoś lubi takie atrakcje, to warto stawić się wieczorową porą pod ratuszem. Znajduje się tam dokładna rozpiska z godzinami oraz cenami - tej jesieni trasa po niemiecku kosztowała 8 €, a po angielsku 9 € - nie ma możliwości rezerwacji biletów, po prostu trzeba się stawić na miejscu o właściwej porze. Ale z przewodnikiem czy bez, w dzień czy w nocy - Rothenburg niewątpliwie zachwyca. Udała się ta niespodzianka urodzinowa... ;)
0 Komentarze