Koniec października to w Austrii koniec sezonu turystycznego. Tzn. tego letniego, kiedy pootwierane są różne wąwozy, schroniska na szlakach pieszych czy zamki. Bo sezon turystyczny sam w sobie w Austrii nie kończy się chyba nigdy - w listopadzie startują przecież jarmarki świąteczne, potem stoki narciarskie i czego jak czego, ale turystów tutaj nie brakuje ;). W tym roku 1 listopada wypadł w piątek, a ten przedłużony weekend okazał się ciepły i słoneczny, zwłaszcza w zachodniej części kraju. W efekcie część atrakcji, które normalnie zamykałyby się 31 października, przedłużyło swoje otwarcie do niedzieli, 3 listopada. A my postanowiliśmy to wykorzystać, ruszając w okolice Salzburga :).
Choć akurat w pierwszym odwiedzonym przez nas miejscu sezonu wcale nie przedłużono, jednak tym razem było to nam bardzo na rękę. Wejście na szlak prowadzący do wodospadu Gollinger nie jest drogie, kosztuje jednak te 5 €, a budka znajduje się na początku trasy. Szlak jest utrzymywany od maja do października i wtedy też wstęp jest biletowany. W pozostałe miesiące można wciąż wejść i zobaczyć wodospady, nic za to nie płacąc, ale trzeba się liczyć z tym, że szlak może być zaśnieżony / oblodzony i nikt o niego nie dba. Ale my byliśmy tu 1 listopada - pierwszego dnia poza sezonem, no i niczym się to nie różniło od warunków panujących tu przez większość października :). Zapłaciliśmy za to za prywatny parking w pobliżu - również 5 €.
Szlak nie jest długi - już po kilku minutach spaceru stanęliśmy u stóp wodospadu. Gollinger to dwupoziomowy wodospad, liczący sobie łącznie 75 m wysokości - a gdy do tego dodamy jeszcze piękną, zieloną wodę u stóp kaskady, to całość robi naprawdę spore wrażenie. Szlak turystyczny, składający się z mostków, schodów i ścieżek, pozwala wejść na samą górę wodospadu, zapewniając dodatkowe piękne widoki. Całość nie zajmuje dużo czasu - od wejścia przy kasach na szczyt i z powrotem, wliczając w to sporo przerw na zdjęcia, spędziliśmy na miejscu około godziny. Do tego trzeba doliczyć parę minut na dojście z parkingu, ale generalnie rzecz ujmując, Gollinger Wasserfall to dobre miejsce np. na przystanek po drodze - specjalnie przyjeżdżać dla wodospadu, to bym jednak nie przyjeżdżała ;).
Na szczęście na przedłużenie sezonu o długi weekend zdecydowano się w drugim miejscu, czyli w Liechtensteinklamm. Ten wąwóz - według wielu źródeł najpiękniejszy w Austrii - chciałam odwiedzić już od dawna, jednak z Wiednia to dobre 4 godziny jazdy. Trochę za daleko, by wybrać się w tę i z powrotem jednego dnia... Ale jeśli połączyć wąwóz z innymi atrakcjami, skrócić ilość ciągłej jazdy o ciekawe postoje, no i - przede wszystkim - nocować w okolicy? To już brzmi zdecydowanie lepiej :).
Liechtensteinklamm jest otwarty od maja do października, codziennie, no chyba że wyjątkowo zła pogoda wymusi zamknięcie wąwozu. Wstęp dla osoby dorosłej kosztuje 12 €, a dla dzieci od 6 r.ż - 7 €. My trafiliśmy na czas, gdy kawałek Liechtensteinklammu był zamknięty, więc ceny biletów były niższe - obawiałam się, że może nie zobaczymy najpiękniejszych miejsc, ale na szczęście główna część trasy była dostępna. Kawałek od wejścia do wąwozu (do samego wejścia trzeba już podejść) znajduje się spory, bezpłatny parking, podzielony na kilka części. Ta najbliżej wąwozu szybko się zapełnia - w sezonie podobno są zatrudniani pracownicy kierujący od razu tam, gdzie jeszcze jest miejsce.
Liczący ok. 4 km długości wąwóz tylko częściowo jest udostępniony odwiedzającym - trasa turystyczna liczy sobie trochę ponad kilometr i biegnie wzdłuż rzeki Großarlbach. Na mnie największe wrażenie wywarły tutaj formacje skalne, chyba w żadnym wąwozie nie widziałam jeszcze czegoś takiego. Aż czasem bolało, że część trasy była ogrodzona siatkami ze względów bezpieczeństwa (jak na powyższym zdjęciu), co uniemożliwiało rozejrzenie się i robienie zdjęć, bo naprawdę było się czym zachwycać. Do tego woda w rzece jest niesamowicie przejrzysta i w świetle nabiera pięknego niebieskiego odcienia. Choć z drugiej strony, nie spodziewajcie się tu wiele światła - w dużej mierze idzie się w cieniu skał ;).
Atrakcją nr 1 Liechtensteinklammu, widoczną na niemal wszystkich zdjęciach promujących wąwóz, są wyjątkowe, spiralne schody Helix. Zbudowane ze specjalistycznej stali Corten (o podwyższonej odporności na warunki atmosferyczne) wznoszą się na wysokość 30 m, liczą sobie 367 stopni i niepodobna zrobić tam zdjęcia kompletnie bez ludzi - choć w listopadowy poranek prawie się udało ;). Jest to dość nowa atrakcja, bo schody dodano dopiero w 2019 roku (wąwóz znów otwarto po pracach w 2020 roku), a już stały się symbolem Liechtensteinklammu.
Szlak kończy się przy wodospadzie z kaskadą sięgającą ok. 50 m wysokości. Przy wodospadzie znajduje się całkiem spora platforma widokowa (niestety, tylko w dolnej części, nie da się wejść na górę wodospadu). Liechtensteinklamm to wąwóz dwukierunkowy, co jest dla mnie jego największą wadą, więc po dojściu do końca wracamy tą samą drogą do wyjścia. W długi listopadowy weekend nie było tu za wiele ludzi, a i tak czasem niewygodnie się mijało w wąskich przejściach - w sezonie musi tu być masakra...
Liechtensteinklamm - zresztą jak i wiele innych austriackich wąwozów - nie jest przystosowany dla psów. Zakazu wejścia z czworonogiem jednak nie ma (choć nie jest to zalecane) i kilka piesków na trasie widziałam, były to jednak na tyle małe zwierzaki, że właściciel bez problemu mógłby je przenieść po schodach czy nierównej powierzchni. Na teren wąwozu nie wejdzie się też z wózkiem, zresztą już nawet przejście przez metalowe barierki przy wejściu uniemożliwiłyby takie poruszanie się... Poza tym jednak Liechtensteinklamm nie jest szczególnie wymagający. Przejście do wodospadu na końcu - z milionem postojów na zdjęcia - zajęło nam ledwie 45 minut, powrót był krótszy, bo już zdjęć się nie robiło ;). Wręcz szkoda, że tak krótko, bo wąwóz jest po prostu piękny i naprawdę warto było tu przyjechać.
0 Komentarze