W Budapeszcie byłam wcześniej pięć razy, nie ciągnęło mnie już do kolejnego zwiedzania miasta. Ale węgierska stolica już od lat wyróżniała się w czołówce europejskich rankingów oceniających świąteczne jarmarki i dekoracje. Jarmark pod bazyliką św. Stefana cztery razy zdobył tytuł najlepszego jarmarku świątecznego w Europie wg EBD (European Best Destinations). Ja wiem, że do wszelkiego rodzaju nagród i tytułów trzeba podchodzić ostrożnie, miałam jednak w pamięci, jak zachwycił mnie świąteczny Zagrzeb, do którego też pojechałam skuszona zwycięskimi rankingami. Myślałam więc, że z Budapesztem będzie podobnie... I pewnie myślało tak mnóstwo innych osób, bo tłumy w węgierskiej stolicy były nieziemskie.
Zaczęliśmy od jednego z głównych budapesztańskich jarmarków - na placu Vörösmarty. Podeszliśmy tu jeszcze przed zachodem słońca, więc choć tłumy były ogromne, to jednak dało się jeszcze w miarę normalnie przejść, no i przyjrzeć stoiskom. A tych jest sporo, bo ok. 120 - mamy więc niemały wybór rękodzieła, zabawek, dekoracji świątecznych, no i strefa gastronomiczna, wiadomo :). Niestety, poza małymi, nieciekawymi bombkami z nadrukami, nie było ładnych bombek związanych z Budapesztem / Węgrami, więc wróciłam stąd bez nowej dekoracji choinkowej... Poza samymi budkami jarmarkowymi na placu Vörösmarty znajdziemy też ogromną choinkę i światełkowe ozdoby. Na jarmarku można płacić tylko kartą, w wielu miejscach podkreślono, że nie przyjmują gotówki.
W internecie czytałam o nowych wzorach kubeczków, ale... nic takiego nie widziałam. Wręcz przeciwnie, grzańce serwowano zazwyczaj w jednorazowych, papierowych kubeczkach - no, nic specjalnego. Przy jednym stoisku wypatrzyliśmy też metalowe kubeczki z kaucją, ale gdzie można dostać szklane - nie mam pojęcia... :) Przejechaliśmy się za to na cenach grzanego wina - to chyba na całym jarmarku kosztowało 1.450 forintów (15,05 zł) za 0,3l, co uznaję za całkiem ok cenę. Aleee... można też dodać do grzańca shota alkoholu, do czego zachęcano, więc czemu nie. W Wiedniu za taki wkład dopłacimy ze 2 euro, a tu sprawdziliśmy potem, ile nam ściągnęło z karty... I okazało się, że 4.990 forintów (51,80 zł) za grzaniec. I teraz pytanie: czy to taka przebitka cenowa - tourist trap przy braku zapisanej ceny, czy jakaś pomyłka albo nas oszukali? Potem już się pilnowaliśmy, by zamawiać tylko to, co ma podane ceny.
Na jarmark pod bazyliką chcieliśmy iść dopiero po zmroku, a teraz najlepiej by było rozruszać się po grzanym winie i langoszu na obiad. Przeszliśmy więc na drugą stronę Dunaju, by pospacerować po Budzie. Powoli się ściemniało, pozapalali światełka wzdłuż ulic i Budapeszt ze wzgórza zamkowego prezentował się pięknie - jak zwykle ;). Pod samym zamkiem zrobiono niewielkie lodowisko - na tyle daleko od zatłoczonego centrum, że po tafli śmigały tylko pojedyncze dzieciaki. A do tego standardowo: choinka, światełka, jakaś miejscówka, by zrobić sobie świąteczne zdjęcie... Aż się zastanawialiśmy, czemu nie zorganizowali sobie tu kolejnego jarmarku, bo miejsce wręcz idealne.
Szybko okazało się, że i w tej okolicy znajdziemy jarmark bożonarodzeniowy :). Może nie przy samym zamku, ale parę minut spaceru dalej, przy słynnej Baszcie Rybackiej. Chcieliśmy podejść i zobaczyć, jak oświetlono zabudowania po zmierzchu, a tu ledwie weszliśmy na plac przed kościołem św. Macieja, a już otoczyły nas światełka i stoiska. Mniej niż na placu Vörösmarty, ale i ludzi było tu zdecydowanie mniej. W gruncie rzeczy to była najspokojniejsza ze świątecznych miejscówek, które odwiedziliśmy w Budapeszcie, a pomyśleć, że zajrzeliśmy tu przypadkiem, po prostu mając ochotę na spacer ;).
Od razu zauważyłam też, że ceny są tu jednak wyższe niż po drugiej stronie Dunaju - za grzane wino w zależności od stoiska zapłaci się tu od 1.900 do 2.500 forintów (19,80-26,05 zł). Może to kolejny, obok lokalizacji, czynnik sprawiający, że jest tu mniej ludzi? :) Nawet stoiska gastronomiczne nie były jakoś wyjątkowo zatłoczone. Kilka innych przykładowych cen z jarmarku przy Baszcie Rybackiej:
- gorąca czekolada - 2.000 HUF (20,85 zł)
- gorąca czekolada z wkładką (Bailey's) - 3.500 HUF (36,50 zł)
- espresso - 1.000 HUF (10,45 zł)
- cappuccino - 1.200 HUF (12,50 zł)
- woda mineralna 0,5 l - 1.000 HUF (10,45 zł)
- napoje gazowane 0,33 l - 1.100 HUF (11,45 zł)
Do stoisk z jedzeniem nie podchodziłam, więc przykładowych cen, niestety, nie podam.
Sama Baszta Rybacka - neoromańska budowla z przełomu XIX i XX wieku - robi wrażenie zarówno w dzień, jak i w nocy, kiedy jest dodatkowo ładnie oświetlona. To jeden z najbardziej charakterystycznych punktów Budapesztu, więc turystów tu nigdy nie brakuje, ale - jak już wspomniałam - mogło być gorzej ;). Basztę w niektórych miejscach dodatkowo ozdobiono światełkami świątecznymi. No i nie można zapomnieć, że jest to też jeden z fajniejszych punktów widokowych na Dunaj, choć wzgórzu zamkowemu czy górze Gellerta raczej nie dorównuje :).
Ale że zrobiło się już wystarczająco ciemno, no i zbliżała się 17:30, można było skierować się pod bazylikę św. Stefana. Bo od 17:30 co pół godziny na fasadzie bazyliki wyświetlane są mappingi, w niektóre dni poprzedzane też krótkimi koncertami. Szliśmy od strony Dunaju ulicą Zrinyi, prowadzącą na plac św. Stefana, i już z daleka widzieliśmy odliczanie minut na fasadzie kościoła. Śmiałam się nawet, że pewnie specjalnie dają znać, że jeszcze tyle minut, bo na pokonanie tego odcinka w tłumie będziemy potrzebować całego tego czasu. Żarty żartami, ale okazało się to prawdą... Dotarliśmy pod bazylikę akurat na początek kilkuminutowego pokazu, a ustawić się tak, by coś widzieć ponad tłumem, było niezłym wyzwaniem. Tym bardziej, że ulica Sas przy placu była normalnie przejezdna i gdzieś przez ten tłum próbowały się przecisnąć samochody...
Jeśli mam być szczera (a czemu nie, to mój blog ;) ), mapping na fasadzie bazyliki nie wywiera szczególnego wrażenia. Można ich wysłać na Festiwal Światła w Łodzi, niech się uczą ;). A na jarmarku pod bazyliką byliśmy chwilę i uciekliśmy stamtąd natychmiast. Tłum był taki, że nie dało się podejść do stoisk, przyjrzeć produktom, nie było gdzie zatrzymać się na jedzenie czy picie. Koszmar. I wiecie, ja mieszkam w Wiedniu, regularnie bywam na tutejszych jarmarkach i wiem, że jest tłoczno - Budapeszt to jednak inny poziom. Ten najlepszy jarmark jest przede wszystkim niewielki, a zwaliła się tu chyba większość turystów odwiedzających węgierską stolicę. Jak to stwierdziliśmy, porównując do wiedeńskich miejscówek: miejsca jak na Spittelbergu, ludzi jak pod Ratuszem... Sami to sobie wyobraźcie :). Jarmark się ciągnie jeszcze wzdłuż ulicy Zrinyi i tam jest odrobinę lepiej, gdzieś przy jednym ze stoisk udało nam się stanąć z boku i wypić za 1600 forintów (16,65 zł) kubeczek wina truskawkowego na pół. A potem zwialiśmy, jak najdalej stąd...
Uciekliśmy w miejsce, gdzie ludzi też było sporo, ale przynajmniej dało się przejść ;). Słynna Fashion Street, pełna drogich i luksusowych sklepów w okresie przedświątecznym mieni się mnóstwem światełek. Dekoracje w kształcie butów, torebek czy parasolek... czemu nie? ;) Zmieniająca kolory na końcówkach gałązek choinka, światełkowy prezent i dmuchany miś Lindta, całkiem sporych rozmiarów... Fajnie to wygląda, warto zatrzymać się na zdjęcia, choć tłumów w kadrze nie unikniemy. Dla M. to była najfajniejsza część przedświątecznego Budapesztu, mi też się podobało.
Z Fashion Street wyjdziemy na jeden z głównych placów Budapesztu - Deák Ferenc tér. Tu też się rozstawił niewielki jarmark, ze stoiskami głównie z gastronomią. Przechodziliśmy tamtędy nieco przed zmrokiem i nie było tu wiele ludzi, ale gdy wieczorem zapalono światełka na Fashion Street, to i okoliczny jarmark zapełnił się turystami. Tuż obok, w parku Ratuszowym (Városháza park), urządzono spore lodowisko... a przy nim, naturalnie, też budki z gorącymi napojami i przekąskami.
Budapesztańskich zatłoczonych jarmarków mieliśmy dość zaskakująco wcześnie, a noc jeszcze młoda przecież... ;) A skoro już i tak trzeba płacić za napoje, to usiądźmy może w jakimś barze, na spokojnie, gdzie będzie ciepło i nie będziemy musieli zastanawiać się nad stanem toalet ;). Wybraliśmy Hotsy Topsy - niewielki bar koktajlowy położony nie tak daleko od naszego noclegu. Drinki mieli bardzo dobre, choć nieduże, ale po jarmarkowych grzańcach wiele też nie potrzebowaliśmy. A tuż obok baru zaczynał się słynny Gozsdu udvar, którego dekoracje M. wypatrzył od razu, jak tylko tamtędy przechodziliśmy... No to trzeba było odbić w bok ;).
Gozsdu udvar nie trzeba przedstawiać nikomu, kto choć raz był w Budapeszcie. Spacerując po dzielnicy Erzsébetváros na pewno się tu trafi... a i to zapewne nieprzypadkowo, w końcu popularniejszej miejscówki na drinka raczej nie znajdziecie ;) Kompleks siedmiu budynków z 1900-01 roku wraz z dziedzińcami to miejsce, które nigdy nie śpi - knajpki, restauracje, hotele, bary karaoke... A w grudniu wszystko to ozdobione milionem dekoracji i światełek. W centrum Gozsdu udvar ustawiono nawet skrzynkę na listy do św. Mikołaja i choinki. Nie spodziewałam się, że to miejsce będzie tak fajnie udekorowane i miło było tu zajrzeć - zwłaszcza że mimo sobotniego wieczoru, nie było tu takich tłumów, jak pamiętam z letnich wypadów do Budapesztu.
A nasz pobyt w węgierskiej stolicy postanowiliśmy zakończyć relaksująco - wystarczyły nam wizyty na jarmarkach w sobotę. Skorzystaliśmy ze świątecznej oferty w basenach termalnych Széchenyi - Dayspalm chill & coctail. Od poniedziałku do czwartku taki pakiet kosztuje 69 € (294,15 zł), a w weekendy 88 € (375,15 zł). W cenie mamy wejście do kompleksu basenowego z fast track, prywatną kabinę do przebierania i przechowywania rzeczy, szlafrok, ręcznik, czepek i klapki, a do tego wstęp do exclusive relaxation area w palmiarni z koktajlem, miseczką owoców i dwoma herbatkami. Była to już moja trzecia wizyta w termach Széchenyi i myślę, że ostatnia. Jest tu coraz tłoczniej, coraz brudniej i coraz drożej...
Cieszę się, że zebraliśmy się na ten przedświąteczny wypad do Budapesztu, bo od dawna to za mną chodziło, czuję się jednak nieco rozczarowana. A może po prostu zmęczona tłumem i faktem, że nie dało się tego wszystkiego na spokojnie zobaczyć. Mało miejsca, dużo ludzi i nic jakoś wyjątkowo specjalnego, jeśli chodzi o dekoracje. Powiedziałabym, że jarmarkowo jednak polecam Wiedeń, ale czy ja naprawdę chcę zachęcać więcej ludzi, by mi robili tłok na moich jarmarkach? ;)
0 Komentarze