Advertisement

Main Ad

Wyzwanie czytelnicze Lubimy Czytać w 2024

I po raz kolejny dołączyłam do wyzwania czytelniczego Lubimy Czytać - lubię je, bo nie narzuca konkretnych książek, a pozwala podpasować coś z półki do wybranego hasła. Nie zawsze się to udaje, ale dziesięć na dwanaście przeczytanych w ramach tegorocznego wyzwania książek i tak czekało na swoją kolej na półce lub czytniku. Niektóre hasła były łatwe, bo lektur, które przeniosą mnie w inne miejsce czy są z gatunku literatura piękna to trochę jednak w tym roku przeczytałam. Problem pojawił się w marcu, gdy trzeba było przeczytać książkę literackiego patrona z lat 2020-24, a ja postawiłam na ten rok i dałam drugą (po przeczytanym w szkolnych czasach Ferdydurke) szansę Gombrowiczowi - bez wyzwania po twórczość tego autora bym nie sięgnęła. No i grudzień, książka z motywem świątecznym. A motyw świąteczny kojarzy mi się głównie z odmóżdżającymi romansami lub horrorami czy kryminałami, takich klimatów zaś nie lubię. W końcu poszłam na łatwiznę i krótko przed świętami odkurzyłam Opowieść wigilijną - to ledwo godzina czytania, więc dało radę ;). Przyznam, że większość tegorocznych pomysłów na wyzwanie mnie jakoś nie zaciekawiła, w poprzednich latach było lepiej, ciekawiej... Przy okazji wielu miesięcy hasła były tak ogólne, że to właściwie żadne wyzwanie. Może za rok będzie fajniej ;). Mimo to dobrałam sobie sporo dobrych i bardzo dobrych książek, zatem zapraszam na podsumowanie.
 
Jan Długosz - Komin pokutników [8/10]
Dawno już nie sięgałam po literaturę górską i cieszę się, że powrót do tej tematyki przypadł na tak świetną lekturę. O Hitchcocku mówiło się, że zaczynał od trzęsienia ziemi, a potem rosło napięcie - u Długosza zaczęło się od potężnej lawiny, a potem też było tylko coraz ciekawiej ;). Zauważyłam to już, czytając Trylogię tatrzańską Żuławskiego - wspinacze z czasów, gdy Polacy o Himalajach mogli tylko marzyć, mieli inne podejście do gór. Jan Długosz swoje tryumfy wspinaczkowe święcił w latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych - głównie w Tatrach, ale zrobił też kilka tras w Alpach i na Kaukazie. Autor opisuje swoje najciekawsze wspomnienia - trudne wspinaczki, walki ze śniegiem, mrozem, lawinami, utratę towarzyszy... Ale też sporo rzeczy, które w literaturze górskiej często są pomijane: przede wszystkim ogromny strach i zmęczenie górami, ta myśl: co ja tu robię, mógłbym być w ciepłym domu, nie chcę wracać w góry. I oczywiście chęć wspinaczki i tak wygrywa, ale Długosz nie udaje, że to same zachwycające wyzwania, wręcz przeciwnie, to częste działanie wbrew samemu sobie, wbrew logice, wbrew strachowi... Właśnie te jego przemyślenia trafiły do mnie najbardziej, nie da się jednak ukryć, że i same opisy wypraw w góry czyta się tu jak najlepszą powieść przygodową. Długosz zginął w Tatrach w 1962 roku, książka jest więc niedokończona - kto wie, jakie pomysły miałby jeszcze wspinacz, gdyby los dał mu szansę na ich realizację? Bądź co bądź Komin pokutników to klasyka literatury górskiej w Polsce i dla miłośników tematu - pozycja obowiązkowa :).

Bartosz Józefiak - Wszyscy tak jeżdżą [7/10]
Józefiak w swoim reportażu zebrał wiele kwestii niby oczywistych, ale dopiero wymienione w jednym miejscu jasno unaoczniają skalę problemu. Sama obserwuję drogi z punktu widzenia pasażerki lub pieszej i styl jazdy wielu kierowców po prostu mnie przeraża. Oczywiście nasłuchałam się w swoim otoczeniu wielu argumentów usprawiedliwiających jazdę nie do końca zgodną z przepisami - i nagle, czytając Wszyscy tak jeżdżą, zobaczyłam te wszystkie argumenty jeszcze raz. Tylko tym razem zestawione z twardymi statystykami oraz opisami wypadków, do jakich prowadzi jeżdżę szybko, ale bezpiecznie. Bo wbrew temu, w co chcieliby wierzyć niektórzy kierowcy, to nie alkohol zabija na drogach - takich wypadków jest ledwo kilka procent, a brak przyzwolenia społecznego na jazdę po pijaku jest z roku na rok coraz wyraźniejszy. To nie piesi chodzą jak popadnie - oni powodują też ledwo ułamek wypadków. W ogromnej większości wypadków na polskich drogach zabija prędkość. No i brak wyobraźni, bo choćby powtarzało się milion razy, szybko nigdy nie będzie bezpiecznie.
Widziałam, że niektórym przeszkadzało, że autor wyszedł z konkretną tezą i książkę pisał pod jej kątem. Jest to jednak założenie oparte na konkretnych badaniach i statystykach, a także na porównaniach do innych krajów. Narzekać na to, to jak narzekać na książkę o geologii, że autor opiera się na tezie, że Ziemia jest okrągła - możesz się z nim nie zgodzić, ale faktów to nie zmieni. Co mnie osobiście bardziej irytowało, to fakt, że negatywny stosunek Józefiaka do kierowców jest zbyt wyraźny, brakowało mi trochę więcej obiektywizmu. Z drugiej jednak strony w reportażu wypowiadały się osoby z tak skrajnymi poglądami - rodziny ofiar wypadków i ich sprawcy, policjanci i przedstawiciele władz miejskich, zawodowi kierowcy, piesi, rowerzyści, osoby korzystające z komunikacji miejskiej i takie, które nigdy nie zamieniłyby własnych czterech kółek na autobus czy tramwaj. W gruncie rzeczy reportaż porusza tak wiele różnych tematów związanych z bezpieczeństwem na drogach, że siłą rzeczy niektóre rozdziały musiały być trochę słabsze czy przegadane, a nawet nie do końca pasujące do tematu (jak choćby ten o Inpoście).
Wszyscy tak jeżdżą wywarło na mnie spore wrażenie - spodobał mi się różnorodny punkt widzenia (choć czasem drażniło mnie, gdy autor dostosowywał swój język do języka rozmówców i wulgaryzmy w reportażu to jednak nie moja bajka), dużo konkretnych danych i statystyk, przykłady sprawdzonych (i nie) rozwiązań z innych krajów. Naprawdę warto przeczytać, choć obawiam się, że do tych, co rzucają tekstami w stylu wszyscy tak jeżdżą czy zawsze tak jeżdżę i nigdy nie miałem poważnego wypadku ta treść może nie dotrzeć, oni wiedzą swoje. Szkoda tylko, że gdy nigdy zmienia się w pierwszy raz, dla kogoś może już być za późno.

Witold Gombrowicz - Pornografia [6/10]
Moja jedyna dotąd przygoda z Gombrowiczem - jak pewnie i wielu innych osób - to lektura Ferdydurke w czasach szkolnych. Niewiele z niej pamiętam poza tym, że powieść ta kompletnie do mnie nie trafiła. W ramach marcowego wyzwania czytelniczego postanowiłam dać Gombrowiczowi jeszcze jedną szansę, jednak nie tej samej książce co przed laty, tylko innemu tytułowi - mój wybór padł na Pornografię, której opis na LC zaczyna się od słów: Pornografia jest dziełem wielkim.
Nie pamiętam, bym ostatnimi czasy czytała książkę tak specyficzną. Książkę, o której nie potrafię nawet powiedzieć, czy mi się podobała, czy też nie. Gombrowicza na pewno nie czyta się łatwo - mimo niewielkiej objętości lektura zajęła mi całkiem sporo czasu. Najpierw musiałam przyzwyczaić się do samego języka i sposobu narracji - opowieść toczy się z punktu widzenia bohatera będącego alter ego autora, który nieraz w bardzo egzaltowany sposób przedstawia swoje przemyślenia i obserwacje. Pornografia niby toczy się wokół wątku romansowego, ale stworzonego w głowie narratora i towarzyszącego mu Fryderyka, którzy chcą skłonić ku sobie dwójkę młodych. Szybko jednak pojawiają się też nowe wątki - wiara, śmierć, a do tego jeszcze partyzanci, bo akcja dzieje się na początku II wojny światowej... Miałam momentami wrażenie, że tego jest za dużo, że straciłam już z oczu główną ideę tej powieści, by w końcu dojść do wniosku, że Pornografia to lektura tak wieloaspektowa, iż nie można tu mówić o jednej zaledwie idei...
Spodobało mi się, jak Gombrowicz operuje słowem, jak bardzo potrafi budować napięcie za pomocą języka. Zaciekawił mnie sposób, w jaki kreują rzeczywistość narrator i Fryderyk, jak ten drugi manipuluje ludźmi, by zrealizować swoje wizje. Z drugiej strony nie trafiła do mnie sama fabuła, nie wciągnął mnie bieg wydarzeń. Można tu jednak pozostawić otwarte pytanie, czy ta fabuła nie jest tylko dodatkiem - i to niezbyt znaczącym - do pozostałych kwestii? ;)

Sigríður Hagalín Björnsdóttir - Wyspa [6/10]
Wyobraź sobie, że przylatujesz na wakacje na Islandię i nagle nie możesz wrócić do domu. Nie możesz nawet z nikim się skontaktować, ani sięgnąć do swoich oszczędności na koncie, bo cała wyspa nagle straciła kontakt ze światem zewnętrznym. Nie działają żadne kanały komunikacji, wysyłane poza Islandię statki i samoloty nie wracają i nikt nie ma pojęcia, co się stało. Nowo wybrani przedstawiciele władz (prezydent i premier akurat przebywali poza Islandią i kontakt z nimi też został utracony) starają się zapanować nad mieszkańcami, zadbać o to, by w kraju odciętym nagle od dostaw z zewnątrz dało się przeżyć. Jedzenie jakoś można wytworzyć (pytanie jednak, czy starczy go dla wszystkich?), ale bez wielu produktów z zewnątrz poziom życia szybko zaczyna spadać. Kiedy władze starają się zapewnić przeżycie własnym obywatelom, turyści i imigranci mają coraz bardziej przerąbane...
Historię poznajemy głównie z punktu widzenia Islandczyka Hjaltiego, dziennikarza, który w trudnej sytuacji zostaje rzecznikiem prasowym władz, oraz Marii - imigrantki i skrzypaczki, która coraz wyraźniej czuje, że dla niej i dla jej dzieci Islandia przestaje być domem. Te opowieści przeplatają krótkie notatki prasowe, ukazujące trudną sytuację w kraju, oraz fragmenty z późniejszego życia Hjaltiego, gdzieś na odludziu, z dala od reszty Islandczyków.
Wyspa ma ogromny potencjał, który gdzieś przez pierwszą połowę książki jest mocno zaprzepaszczony. Niby sporo się dzieje, Islandię odcina od świata, ale sposób opisania tych wydarzeń, reakcja bohaterów, no, jakoś to wszystko niezbyt do mnie trafiało. Niektóre rozdziały mnie wręcz nudziły, a tego się nie spodziewałam po takiej lekturze. Na szczęście z czasem akcja się rozkręciła, bohaterowie stali się wyrazistsi, a pogrążająca się w chaosie Islandia coraz bardziej mnie interesowała. Zabrakło mi nieco konkretniejszego zakończenia, ale to przedstawione przez Björnsdóttir pozostawia wyobraźni czytelnika spore pole do popisu. Całościowo uważam, że Wyspa to książka (tylko lub aż) dobra, z bardzo fajnym pomysłem i sporym, tylko częściowo wykorzystanym potencjałem.

Selja Ahava - Zanim mój mąż zniknie [8/10]
Zaciekawiła mnie ta powieść, gdy w okolicy jej premiery natrafiłam na sporo pozytywnych recenzji. Zaciekawiła mnie na tyle, że podczas ostatniego pobytu w Polsce zakupiłam wersję papierową i dość szybko usiadłam do lektury :). Zanim mój mąż zniknie to opowieść dwuwątkowa, a oba wątki się płynnie przeplatają. W pierwszym narratorka po dziesięciu latach małżeństwa słyszy od męża, że tak właściwie to on zawsze czuł się kobietą i zamierza poddać się korekcji płci. W drugiej historii towarzyszymy Krzysztofowi Kolumbowi w podróży do Indii, która kończy się u wybrzeży Hispanioli, choć sam żeglarz jest przekonany, że dotarł do upragnionego celu.
Wydawać by się mogło, że są to dwie kompletnie niezwiązane ze sobą opowieści, ale Ahava w bardzo ciekawy sposób utworzyła między nimi analogie. Jak to mój mąż, którego znam od lat, taki pełen męskich cech, jest kobietą? Przecież zawsze widziałam w nim mężczyznę - czyżbym nie dostrzegała sygnałów, drugiego dna w jego opowieściach z dzieciństwa? Przecież byłam pewna, że to mężczyzna. Jak to ten ląd, do którego dopłynąłem, nie jest Indiami? Przecież wszystkim powtarzałem, że odkryłem nowy szlak do Indii - czyżbym nie dostrzegał sygnałów, niezgodności w mapach, kompletnie innego krajobrazu od oczekiwanego? Przecież byłem pewny, że to Indie.
Zanim mój mąż zniknie to zbiór konkretnych wydarzeń, rozmów, listów, emocji. Krótkich i dobitnych, ukazujących świat tylko z konkretnego punktu widzenia. Niby do narratorki dociera, że jej zachowanie rani męża, skupia się jednak na własnych emocjach, próbuje się odnaleźć w nowej sytuacji. Były momenty, gdy książka wydawała mi się trochę płytka, jednak szybko znów wciągałam się w lekturę i muszę przyznać, że czułam się nią poruszona. Aż szkoda, że książka jest taka krótka, z przyjemnością przeczytałabym rozwinięcie niektórych wątków - choć z drugiej strony podobało mi się, że nic tu nie zostało niepotrzebnie rozwleczone, a Ahava cały czas gra na emocjach czytelników.

David Vann - Komodo [8/10]
To moje druga lektura Vanna - Halibut na księżycu przypadł mi do gustu, ale trochę brakowało mi w nim emocji. Cóż, Komodo zdecydowanie nadrobiło tamten brak, przejechało mi po emocjach i zostanie w pamięci na długo. To świetnie napisana (i przetłumaczona) powieść z bardzo wyrazistymi postaciami i trafnie oddanymi uczuciami.
Ale od początku :). Narratorka, Tracy, to Amerykanka po czterdziestce, która wyrusza z matką w odwiedziny do brata na Komodo. Na tej indonezyjskiej wyspie mężczyzna robi kurs instruktora nurkowania, a kobiety korzystają z okazji, by ponurkować i spędzić trochę czasu razem. Szybko okazuje się, że relacje między nimi są toksyczne, a sama Tracy nie potrafi pogodzić się z rozwodem brata oraz z tym, co zostawiła w Ameryce: skupionego tylko na sobie męża oraz małych synów. Nieudane małżeństwo i ciężar macierzyństwa sprawiły, że kobieta stała się zgorzkniała i pełna złych emocji. Te emocje przenikają każdy rozdział Komodo, wciągają i fascynują, a w pewien sposób i przerażają. Kiedy narratorka zaczyna podliczać godziny, kiedy jej dzieci są dla niej męczącym ciężarem, a kiedy dają jej szczęście... no, aż nie dało się nie pomyśleć: dobrze, że nie mam dzieci ;). Oczywiście, zdaję sobie sprawę z literackich skrajności, ale też jestem przekonana, że każda matka nie jeden raz przechodziła przez opisane przez Vanna sytuacje...
Jakby dla równowagi mamy też relacje Tracy z nurkowania - tak żywe i piękne, że aż odżyło we mnie marzenie, by kiedyś zanurzyć się wśród rafy koralowej. Komodo to takie zestawienie problemów rodzinnych i uroków świata podwodnego - wszystko niesamowicie intensywne i wciągające. Z całkiem ciekawym zakończeniem, pozostawiającym czytelniczce wybór bycia optymistką lub pesymistką co do dalszych losów bohaterki. Naprawdę warto sięgnąć po tę lekturę :).

Andreas Eschbach - Video z Jezusem [6/10]
Choć Video z Jezusem to nie jest książka z gatunku, jaki lubię czytać, to pomysł na fabułę przypadł mi do gustu już przy zapoznaniu się z opisem książki. Podczas wykopalisk archeologicznych na terenie Izraela odkryto szkielet podróżnika w czasie. Miał on przy sobie instrukcję obsługi kamery video, a badania wskazują na to, że zmarł dwa tysiące lat temu. Krótko mówiąc, miał okazję nagrać na video samego Jezusa i teraz zaginiona kamera jest ciekawostką, której szuka wiele osób. Jedni - jak biznesmen Kaum - wietrzą tutaj ogromne zyski, inni - jak młody Foxx - szukają przygody. No i jest jeszcze najpotężniejsza korporacja świata, czyli kościół, któremu film nagrany dwa tysiące lat temu mógłby sporo namieszać...
Zatem pomysł jest ciekawy, a samo Video z Jezusem to książka - tylko lub aż - dobra. Akcja rozkręca się dość powoli, przez większość czasu brakuje mi tu budowania napięcia - tak naprawdę mocno wciągnęłam się w lekturę dopiero po przeczytaniu ok. 2/3. Bohaterowie wydają mi się dość płytcy, w efekcie końcowe, nieco głębsze dialogi między nimi niezbyt mi pasowały ;). Ciężko mi też było z którąś z postaci głębiej sympatyzować. Z drugiej strony miałam wrażenie, że dla Eschbacha psychologia postaci była kwestią drugorzędną, liczyła się tylko akcja - dlatego początek książki może trochę męczyć.
Nie była to lektura, która wywarła na mnie spore wrażenie czy pozostanie ze mną na dłużej, ale myślę, że nie taki był jej cel. Video z Jezusem to książka czysto rozrywkowa, lekka w odbiorze, idealna odskocznia od ciężkich reportaży, które czytam zazwyczaj. Eschbach zabiera czytelników na gorące izraelskie pustynie i zadaje im pytanie: co jeśli zamiast wierzyć można by naprawdę wiedzieć? ;)

Beata Sabała-Zielińska - Pięć Stawów. Dom bez adresu [6/10]
Po Pięć Stawów sięgnęłam zachęcona poprzednimi reportażami Sabały-Zielińskiej o TOPR-ze, szczególnie ten pierwszy mnie swego czasu zachwycił. Podobało mi się, jak autorka rozmawia z ludźmi, jak pisze o górach, pomyślałam więc, że i ta lektura powinna mi podejść, choć sama nigdy w Dolinie Pięciu Stawów nie byłam. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zły reportaż, ale już dawno nie zajęło mi tak dużo czasu przebrnięcie przez stosunkowo krótką (bo ledwo 350 stron) książkę... I zastanawiam się, czy to kwestia nieznania tych miejsc, niekojarzenia nazwisk, nieposiadania żadnego sentymentu związanego ze schroniskiem w Pięciu Stawach? Bo naprawdę, były tu rozdziały, które mnie po prostu męczyły i nudziły - zwłaszcza historia schroniska, dziesiątki przewijających się imion, wypowiedzi, wspominek, a ja nie nadążałam, kto jest kim i o co w tym w ogóle chodzi.
Na szczęście potem było lepiej, choć wciąż uważam, że Pięć Stawów to lektura bardzo nierówna. Rozdziały naprawdę fajne i wciągające przeplatają się z takimi, które dla mnie zostały tu wepchnięte wręcz na siłę, by zapełnić strony. Reportaż w dużej mierze opiera się na wspomnieniach pracowników schroniska i członków ich rodzin, pełno więc tu anegdotek, śmiesznych bądź strasznych (jak te o spotkaniach z niedźwiedziami!) historyjek... w pewnym momencie czułam już nimi przesyt. Z drugiej strony z książki wyłania się też wiele niesamowitych opowieści: o funkcjonowaniu schroniska za czasów PRL, gdy nic nie było, o wychowaniu dzieci w Dolinie Pięciu Stawów, o górskich sukcesach i wypadkach, o tym, jak na przestrzeni lat zmienia się profil turysty w schronisku oraz samo schronisko... Z reportażu Sabały-Zielińskiej naprawdę sporo się dowiedziałam i były fragmenty, które czytało mi się świetnie, dlatego całościowo lekturę oceniam jako dobrą. Cieszę się jednak, że mam już tę książkę z głowy - dwóm tomom opowieści o TOPR-ze zdecydowanie nie dorównywała.

Simon Sebag Montefiore - Jerozolima. Biografia [8/10]
Biografia Jerozolimy Montefiore to książka, która już od dawna stała na mojej półce, czekając na swoją kolej. Czytałam wcześniej biografię Londynu Ackroyda i podczas lektury miałam wrażenie, że czytelnik nieznający miasta, nie jest w stanie za dobrze wczuć się w tę książkę. Z Jerozolimą było kompletnie inaczej - choć samego miasta nigdy nie miałam okazji odwiedzić, to jednak tę biografię czytało mi się świetnie. Aż zamarzyła mi się wizyta w Jerozolimie, co - w obecnej sytuacji - zdecydowanie szybko nie nastąpi...
Jerozolima to książka historyczna, więc jeśli ktoś spodziewa się po tej lekturze przewodnika, może być rozczarowany. Dla fanów historii to jednak świetne podsumowanie dziejów miasta - od czasów starożytnych, biblijnych, aż po te współczesne. Montefiore bazował na najróżniejszych źródłach - ich mnogość wręcz przytłacza. Te najdawniejsze czasy nieraz toną we mgle nieścisłości, bo gdy jedynym źródłem jest Stary Testament, to trudno mówić o faktycznych źródłach historycznych. Jednak z każdym kolejnym wiekiem przybywa materiałów: kronik, opowieści historyków, wspomnień podróżników i żołnierzy... Wyłania się coraz bardziej różnorodny obraz Jerozolimy, bo i sama Jerozolima była niesamowicie różnorodna. Święte miasto trzech religii, wielokrotnie zmieniające władców i tkankę społeczną. Mieszkali tu Żydzi, chrześcijanie i muzułmanie, najróżniejszych odłamów i wyznań. Nienawidzili się nawzajem, walczyli, dokonywali pogromów, starali się współpracować, traktowali Jerozolimę jako miasto święte lub terytorium okupowane, mające przynosić zyski. Raz rozkwitała, zachwycając budowlami i przyciągając dziesiątki tysięcy mieszkańców, innym razem obracała się w ruinę, a ryzyko brutalnej śmierci było ogromne. I czasem żeby zginąć, nie trzeba było być innowiercą, wystarczyło wyznawać inny odłam tej samej religii, bo i muzułmanie i chrześcijanie równo mordowali się tu między sobą, co i atakowali wyznawców innych religii...
Ja historię uwielbiam, więc Jerozolimę wręcz pochłaniałam - a to przecież kilkaset stron faktów i nazwisk. Napisanych bardzo przystępnym stylem i autor starał się być tu bezstronny, choć przy historii współczesnej czasem miałam wrażenie, że jednak delikatnie wyczuwam, którą ze stron Montefiore tu - bez zaskoczenia - popiera. XX wiek jest tu zresztą najdokładniej opisany, co nie dziwi ze względu na ilość dostępnych materiałów... A jednak czasem bym chciała tyle szczegółów i o poprzednich wiekach, niech i będzie z tego dwa razy grubsza cegła! ;) Dla mnie Jerozolima to najlepszy przykład, jak można napisać biografię miasta, w jak fascynujący sposób można opowiedzieć jego historię. Choć nie zaprzeczę, że tu i sama historia się broni - mało które miasto na świecie przeszło tyle co Jerozolima, i tyle znaczyło dla ludzi z całego świata...

Bora Chung - Przeklęty królik [5/10]
Nie jestem fanką takich historii, ale skoro październikowe wyzwanie LC wymagało sięgnięcia po książkę z dreszczykiem... Wybrałam Przeklętego królika Chung, bo lubię książki wydawane przez Tajfuny, a angielskie tłumaczenie książki zebrało parę znaczących nominacji - coś się za tym przecież musiało kryć ;). Zaczęłam czytać i zaskakująco się wciągnęłam, bo książkę zaczyna opowiadanie o tym samym tytule.
Niestety, szybko się okazało, że tytułowy Przeklęty królik jest najlepszym opowiadaniem ze zbioru. A zaraz po nim Chung zaserwowała Głowę, która dla mnie była zdecydowanie najsłabszą i najobrzydliwszą historią, która niemal zniechęciła mnie do dalszej lektury. Na szczęście książka jest krótka, więc przebrnęłam przez nią w ciągu kilku wieczorów, jednak żadna historia nie wciągnęła mnie już tak mocno jak pierwsza. Generalnie często mam ten problem ze zbiorami opowiadań, że są one mocno nierówne - z Przeklętym królikiem było tak samo. Naprawdę spodobało mi się jedno opowiadanie, dwa inne (Potrzask i Nie ma jak w domu) uznałam za bardzo dobre, reszta jednak okazała się co najwyżej przeciętna. Czasem były to historie z dreszczykiem, czasem miały takie być, ale przewidywalność psuła nastrój, innym razem opowieść przypominała mi bardziej baśń niż coś z pogranicza horroru...
Przeklęty królik miał łączyć w sobie i ten horror i groteskę, a wszystko miało kręcić się wokół poczucia samotności. Jakoś nie przekonało mnie to wszystko, choć niektóre straszniejsze historie faktycznie wywoływały u mnie dreszczyk (z drugiej strony u mnie o to nietrudno, dlatego raczej unikam takich lektur ;) ), groteska wzbudzała jednak tylko niesmak lub uniesienie brwi: co ja w ogóle czytam?. Z Tajfunowych opowieści z dreszczykiem bardziej przypadły mi jednak do gustu Kroniki dziwnych bestii - Przeklęty królik raczej nie zostanie w mojej pamięci na długo.

Bartosz Panek - Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach [7/10]
Należę do pokolenia popegeerowego i ten świat jest mi kompletnie obcy, zwłaszcza że wychowałam się też w mieście. Jednak te PGR-y obijały mi się regularnie o uszy, wiedziałam, czym były i że nie przetrwały upadku PRL-u, ale co więcej...? Panek ze swoim reportażem udowodnił, że moja wiedza była bardzo niewielka, ale też pomógł mi ją uzupełnić. Chronologicznie, rozdział po rozdziale, autor opowiadał o powstaniu i funkcjonowaniu pegeerów, zarówno tych przynoszących zyski, jak i tych, do których trzeba było dokładać, dopuszczał do głosu dawnych pracowników, by potem przejść do transformacji ustrojowej i omówić decyzje polityczne, które przyspieszyły upadek kombinatów. Na tym jednak nie koniec, bo w Zboże rośnie jak las przeczytamy też o tym, co się z pegeerami oraz ich pracownikach działo potem, co się zmieniło w XXI wieku i jak tereny popegeerowe wyglądają dziś. Jest to bardzo kompleksowy reportaż, choć naturalnie nie da się na 344 stronach objąć całej tej problematyki. Jednak dla kogoś takiego jak ja, dla kogo PGR-y to niezbyt dobrze znana historia, Zboże rośnie jak las to ciekawa pigułka informacji.
Ale - żeby nie było - to nie jest reportaż pełen suchych faktów! Autor wielokrotnie dopuszczał do głosu różnych ludzi, dzięki czemu można spojrzeć na ten skomplikowany obraz z wielu różnych perspektyw. Pracowników i ich bliskich - tych, którzy pegeery wspominają ciepło, jak i tych, którym praca i alkohol zniszczyły życie; polityków, kierowników kombinatów, artystów, lekarzy, rolników próbujących przejąć te tereny po upadku, dzieci urodzonych w popegeerowskiej biedzie... Ukazanie różnorodności problemów oraz bezstronność autora, pozwalającego wypowiedzieć się osobom o najróżniejszych poglądach, to najmocniejsze strony tego reportażu. Książka jest też dobra językowo, choć Panek czasem posługiwał się dość kolokwialnym językiem, jednak nie przeszkadzało mi to w odbiorze lektury - czytało mi się szybko, a temat bardzo mnie wciągnął.

Charles Dickens - Opowieść wigilijna [7/10]
Ciekawie jest wrócić po latach do lektury szkolnej, choć pewnie nie sięgnęłabym po nią, gdyby nie grudniowe, świąteczne wyzwanie Lubimy Czytać. I chociaż raczej nie przepadam za książkami nie dla dorosłych, to po udanej lekturze Davida Copperfielda z przyjemnością wróciłam do twórczości Dickensa. Zwłaszcza że z Opowieści wigilijnej wcale tak dużo nie pamiętałam - ot, był skąpy Scrooge, którego w święta nawiedziły trzy duchy Bożego Narodzenia: przeszłego, teraźniejszego i przyszłego. Ale co tam się dokładnie działo, co duchy pokazywały Scrooge'owi, to wszystko już dawno uleciało z mojej pamięci.
Styl Dickensa bardzo mi odpowiada, jego książki czyta się lekko i są naprawdę wciągające. Opowieść wigilijna to bardziej krótka opowieść, a nie cała książka - lektura zajęła mi ledwo godzinę, ale fakt, że nie chciałam jej odkładać w trakcie. Wiele elementów było trochę za mocno przewidywalnych, w tym, naturalnie, zakończenie, ale pewnie młodszym czytelnikom to aż tak nie przeszkadza. Jest to historia z prostym i jasnym morałem - nie wszystko w niej do dorosłej mnie trafiło, ale lektura i tak sprawiła mi przyjemność. Ta powieść to już klasyka, dobrze więc było ją po latach odświeżyć - kto wie, może z czasem zacznę sobie przypominać i inne lektury szkolne? :)

Prześlij komentarz

0 Komentarze