Trochę późno w tym roku, ale najpierw noworoczna Barcelona, a potem trochę innych zajęć... i tak jakoś nie było czasu na książkowe podsumowanie roku na blogu :). 2024 był czytelniczo bardzo dobrym rokiem - zakończyłam go ze 150 lekturami, czyli więcej niż przez poprzednie dwa lata. Wiadomo, że nie chodzi o ilość, ale o jakość, lecz ja niezmiennie uważam, że przy dobrej selekcji lektur jedno idzie w parze z drugim. Na te 150 książek aż 35 oceniłam na co najmniej 8/10, gdzie w myśl opisów na Lubimy Czytać 8 to książka rewelacyjna, a dalej jest jeszcze wybitna i arcydzieło. No dobra, 10/10 w tym roku nie dałam żadnej, jednak naprawdę sporo lektur uznałam za świetne i zostaną ze mną na dłużej.
Patrząc po miesiącach, pierwsza połowa roku była bardzo aktywna czytelniczo - nic dziwnego, brak większych wyjazdów, sporo czasu spędzonego w domu. Trend lekko spadł w czerwcu, gdy przyjechali w odwiedziny moi rodzice, wciąż jednak te naście książek w miesiącu było :). Tak naprawdę jedynym miesiącem, w którym przeczytałam mniej niż 10 lektur, był listopad - to wtedy pojechaliśmy na dłuższy urlop. Objazdówka po Islandii to czas niemal bez czytania, a po powrocie do Wiednia jakoś ciężko było mi znów wpaść w nawyk... Dzięki zainaugurowanej w minionym roku apce Lubimy Czytać mogę korzystać też z Czytomierza - opcji liczącej, gdzie i kiedy czytam najwięcej. Dla mojej uwielbiającej statystyki duszy to raj! Patrząc na zgromadzone od połowy kwietnia dane, widzę, że najwięcej czytałam... w wannie, co dla mnie samej było zaskoczeniem ;). Cóż, to mój ulubiony sposób relaksu - wanna, książka i między kwietniem a grudniem spędziłam tak 111 godzin. Na drugim miejscu - 109 godzin - było łóżko, a na trzecim - 85 godzin - rowerek stacjonarny.
Innym zapoczątkowanym już w 2023 roku trendem są dla mnie audiobooki. Zdecydowanie wolę czytać niż słuchać, ale przy dłuższych wycieczkach samochodem puszczamy sobie czasem coś w tle. W poprzednim roku przesłuchaliśmy tak 3 książki, w 2024 - już 7. Tak, dla mnie to baaardzo dużo ;).
Według Goodreads średnia długość czytanych przeze mnie książek wynosiła ledwo 352 strony, no i na tę statystykę wpływ mają licznie wybierane reportaże - zaskakująco wiele z nich liczy sobie ledwie 200-300 stron. Najkrótszą książką była przeczytana na grudniowe wyzwanie czytelnicze Opowieść Wigilijna, do której wróciłam po wielu, wielu latach. Najdłuższa była z kolei zdecydowanie seria Archiwum Burzowego Światła Sandersona - moje wydanie Drogi Królów liczyło sobie nawet 1.136 stron, a nie 960 sugerowane przez Goodreads. Drugi tom miał 960 stron, a trzeci polski wydawca podzielił na dwie części, bo całość przekraczałaby 1.200 stron... ;) I kurczę, te książki czytało mi się chyba najszybciej. Dawno żadna seria fantasy nie wciągnęła mnie tak jak Archiwum... - obecnie kończę ostatni wydany po polsku tom, Rytm wojny, a kolejna część wychodzi już z końcem lutego. Będzie czytane! :)
Jeśli chodzi o rodzaj czytanych książek, największy wzrost rok do roku stanowiła literatura piękna. Najwięcej czytam reportaży, jak zwykle, ale zarówno w liczbie reportaży, jak i książek fantasy, liczba jest zbliżona do poprzedniego roku. A więcej powieści... To głównie kwestia dwóch rzeczy: dużo bardziej regularnego uczestnictwa w DKK Polek na Obczyźnie, no i wyzwania czytelniczego LC. Na wybór lektur w 2024 roku miał też fakt, że mój partner posiada abonament Legimi i co jakiś czas sięgam też po jego czytnik. Pozwala mi to zapoznać się z nowościami od razu po premierze (tak przeczytałam nowego Wiedźmina) czy sięgać po książki mniejszych wydawnictw. Mimo tych wszystkich afer z Legimi wciąż oboje znajdujemy tam sporo ciekawych tytułów, więc mam nadzieję. że M. zostanie przy tym abonamencie ;). No i też głównie stamtąd słuchamy audiobooków w drodze. Zresztą Legimi i DKK miały trochę wpływ na to, że książkowy stosik zmniejszył się nieco mniej, niż zakładałam. Na początku 2024 roku miałam na półce i czytniku 258 książek czekających na swoją kolej, przeczytałam 150, to zostało... 220. Bo czytałam z abonamentu, kupowałam i dostawałam nowe książki i były miesiące, gdy stosik zamiast maleć - rósł ;).
Pod kątem narodowościowym całkiem różnorodnie, choć wiadomo, że dominuje literatura polska - skoro czytam najwięcej polskich reportaży... W poprzednim roku jednak polskie książki stanowiły 51% wszystkich przeczytanych, a w 2024 - tylko 43%. I mam nadzieję, że ten niższy procent uda się jednak utrzymać, bo chciałabym czytać więcej literatury z całego świata. Miejsce 2 i 3 to bez zmian literatura amerykańska i brytyjska, ale teraz na 4 wskoczyły książki niemieckie. A potem - znów niezmiennie - Szwecja i Austria, bo kierunki mojej emigracji wciąż mają jakiś wpływ na moje zainteresowania czytelnicze :). Łącznie przeczytałam książki z 27 krajów, w tym literaturę nieco bardziej egzotyczną, jak chociażby kolumbijską, peruwiańską, mołdawską czy słoweńską. Niestety, wszystko, co w 2024 roku czytałam, było w języku polskim - mam od paru miesięcy rozgrzebaną jedną książkę po niemiecku, którą wypadałoby skończyć, mam parę anglojęzycznych, które chcę przeczytać... A czytam tylko po polsku. Niestety, jestem tu zbyt wygodna :/.
W kwestii wydawnictw dominują u mnie te oferujące reportaże, czyli głównie Czarne i Poznańskie ;). Wysoko są też Szczeliny, należące do Wyd. Otwartego, z którymi przez cały 2024 rok współpracowałam, pisząc recenzje premierowych lektur - też literatury faktu, czyli bardzo trafione w mój gust :). Dzięki Archiwum Burzowego Światła widoczne na wykresie jest też wydawnictwo Mag, a poza tym sporo innych, większych i dobrze znanych na polskim rynku. Ale, jak widzicie, ponad 1/3 przeczytanych książek była wydana przez innych, często dużo mniejszych wydawców. Licząc oddzielnie i imprinty większych wydawnictw, to łącznie sięgałam po książki aż 58 wydawców! Efekt sięgania po często bardziej niszowe lektury... :) Jeśli chodzi o pleć autorów, to tutaj - znów niezmiennie - dominują u mnie mężczyźni. Jak ostatnio zauważyła na swoim stories Joanna o książkach - jeśli lubi się historię i fantastykę/science fiction, to nie da się tego uniknąć, naprawdę wiele dobrych tytułów tutaj jest autorstwa facetów. Nie wszystkie, wiadomo, ale ja sięgając po książki, rzadko patrzę na autorów - liczy się temat plus ocena (unikam tych nisko ocenianych, życie jest za krótkie, by czytać słabe książki), a potem wychodzi, że literatury pisanej przez kobiety wybieram jednak trochę mniej...
Zatem tak wyglądają statystyki za 2024 rok. A poniżej, jak zawsze, wrzucam moje TOP15 książek z ubiegłego roku, bo TOP10 to za mało przy tylu przeczytanych lekturach ;).
15. Aundrey Magee - Kolonia
Czytając opinie o tej książce, spodziewałam się po niej czegoś trochę innego - tymczasem to, co przeczytałam, podobało mi się znacznie bardziej :). Kolonia Magee to krótka, ale bardzo dobrze napisana (i równie dobrze przetłumaczona) powieść o niewielkiej irlandzkiej wysepce pod koniec lat siedemdziesiątych. Żyją na niej cztery pokolenia mieszkańców - od najstarszej kobiety, która mówi tylko po irlandzku i nigdy nie opuściła wyspy, po młodego chłopca, swobodnie zmieniającego irlandzki na angielski i marzącego o innym życiu niż to, które znali jego przodkowie. Na wyspę od lat przybywa Francuz Masson, który bada i w swoim własnym rozumieniu stara się chronić język irlandzki. Jednak tego lata jego badania zakłóca przybycie Lloyda - angielskiego malarza, który początkowo chce malować klify, a z czasem zaczyna pracę nad dziełem życia...
Tytuł książki można rozumieć na wiele sposobów, a wątków kolonialnych tu nie brakuje. Masson jest pół-Algierczykiem i jego wspomnienia dotyczące trudnej relacji rodziców były dla mnie ciekawe i wciągające. Lloyd jako Anglik na irlandzkiej wyspie wydaje się ze swoim podejściem do świata wręcz obrazkowym przykładem kolonizatora, choć Francuz wcale nie zachowuje się lepiej. Ofiarami ich zachowań padają zaś mieszkańcy - szczególnie młody James; fakt, że zakończenie było przewidywalne, nie sprawił, że było mi go mniej żal. Historie z wysepki są przeplatane opisami terroryzmu, w którym pogrążona była Irlandia w tamtych latach.
Kolonię czyta się bardzo szybko - szczególnie fragmenty dotyczące Lloyda i Jamesa: krótkie zdania, myślenie obrazami. Masson i irlandzkie kobiety bardziej zatapiali się w języku, opowieść biegła w formie strumienia świadomości (choć w zdecydowanie bardziej przystępnej formie niż u Joyce'a ;) ). Spodobała mi się ta różnorodność narracji i stylów, przeplatanie wydarzeń na wyspie z wiadomościami z kraju, sposób, w jaki skonstruowane zostały główne postacie. Szczerze polecam :)
14. Andy Weir - Marsjanin
Oglądałam przed laty film z Mattem Damonem, ale zostały mi z niego w pamięci tylko pojedyncze obrazy. Nie pamiętając za wiele z treści, sięgnęłam z ciekawością po książkę Weira, w oparciu o którą nakręcono film i kurczę... dawno mi się tak dobrze żadnego science fiction nie czytało! Marsjanin jest napisany w tak wciągający sposób, zgrabnie przeplatając dzienniki uwięzionego na Marsie Marka Watney'a, opisy działań NASA dążących do sprowadzenia go z powrotem na Ziemię oraz wszelaką komunikację pomiędzy Ziemią, Marsem a statkiem Hermes. Przewija się tu czasem sporo różnych technicznych szczegółów (na ile zgodnych z fizyką czy inżynierią, nie umiem powiedzieć), które mogą niektórych wynudzić, dla mnie jednak stanowiły świetne uzupełnienie fabuły. W końcu to science fiction, nic się tu magicznie nie dzieje, wszystko musi mieć mniej lub bardziej prawdziwe naukowe wytłumaczenie.
W ogóle już sam pomysł na fabułę przypadł mi do gustu. Mamy nieodległą przyszłość, odbywają się pierwsze loty badawcze na Marsa i w wyniku burzy piaskowej misja musi zostać przerwana, a załoga się ewakuuje... zostawiając uznanego za zmarłego Watney'a. Ten jednak żyje i musi z pozostawionym na planecie sprzętem przetrwać na tyle długo, aż NASA ogarnie pomoc. Zdany przez większość czasu tylko sam na siebie bohater nie traci poczucia humoru, a jako inżynier i botanik potrafi sobie poradzić niemal z każdą sytuacją. A że nie wszystko mu zawsze wychodzi, no i zdarza się wiele nieprzewidzianych, dramatycznych sytuacji... Bez tego byłoby nudno i przewidywalnie, a przecież nie o to chodzi, prawda? ;)
Spodziewałam się całkiem dobrej lektury, tymczasem Marsjanin znacznie przerósł moje oczekiwania. Nawet wiedząc, czego mam się spodziewać po fabule, miałam sporą przyjemność z czytania, bawiło mnie poczucie humoru Watneya i niesamowicie wciągnęłam się w jego marsjańskie przygody. Książka Weira to po prostu kawał bardzo dobrego science fiction i fanom gatunku szczerze polecam.
13. Maurice Herzog - Annapurna
Właśnie zdałam sobie sprawę, że choć sporo już czytałam literatury górskiej, to jednak jeśli chodzi o wyprawy w Himalaje, książki te skupiały się na okresie od lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych - kiedy rozpoczął się wyścig o koronę Himalajów i Karakorum. A co z latami pięćdziesiątymi i sześćdziesiątymi, gdy na te ośmiotysięczniki wchodzono po raz pierwszy? Dlatego z ciekawością rozpoczęłam lekturę, kiedy w moje ręce trafiła Annapurna - wspomnienia Herzoga, który wraz Lachenalem jako pierwszy zdobył ten szczyt. I było to pierwsze udane wejście na ośmiotysięcznik w ogóle, więc towarzyszyło mu wiele emocji, a książkę czytało się świetnie i szybko.
Warto wspomnieć, że Herzog podyktował treść książki, leżąc w szpitalu po wyprawie, czyli powstała ona w 1951 roku. Z perspektywy współczesnej czytelniczki niektóre jego przemyślenia czy wypowiedzi - zwłaszcza w stosunku do Szerpów czy innych miejscowych - mogą się wydać niepoprawne politycznie ;), ale trzeba wziąć poprawkę na tamte czasy. Zaskoczyło mnie, jak bardzo zmieniła się na przestrzeni lat współpraca międzynarodowych wypraw z Szerpami - dziś ci drudzy to specjaliści i doświadczeni przewodnicy, wtedy to Francuzi czasem pomagali Szerpom i martwili się, czy tamci dadzą radę. Fascynujące okazało się też śledzenie wyprawy na Annapurnę, gdy jej uczestnicy nie mieli pojęcia, jak wygląda droga, nie mieli nawet poprawnych map, musieli sami odkrywać i wytyczać szlak. W ograniczonym czasie przed nadejściem monsunu, z pojawiającymi się różnymi objawami choroby wysokościowej, no i - naturalnie - bez tlenu. Z całego zespołu szczyt zdobyły dwie osoby, które ciężko to przypłaciły własnym zdrowiem. Opis odwrotu z Annapurny, włącznie ze wspomnieniami chirurgii polowej i dokonywanych w najgorszych warunkach amputacji po odmrożeniach, wywarł na mnie ogromne wrażenie. Takiej książki o górach jeszcze nie czytałam - nie dziwi mnie, że wspomnienia Herzoga zostały bestsellerem. Muszę poszukać jeszcze innych lektur dotyczących pierwszych wejść na ośmiotysięczniki, choć nieustannie chodzi mi po głowie myśl, że te wyprawy to był inny poziom masochizmu...
12. Katarzyna Wężyk - Aborcja jest
Kiedy swego czasu czytałam Pro K. Pollitt, myślałam sobie, że świetnie byłoby przeczytać podobną książkę, ale z odniesieniem do Polski, a nie Stanów. I tu wchodzi Katarzyna Wężyk cała na biało, albo raczej na różowo - patrząc na okładkę - z książką pt. Aborcja jest. I choć dokładnie tego się spodziewałam po tej lekturze, to zaskoczyło mnie, jak bardzo mnie wkurzyła ta książka, a raczej świat, który w niej opisano.
Wężyk toczy swą opowieść dwutorowo - na zmianę opowiada o historii prawa kobiet do antykoncepcji i aborcji oraz dopuszcza do głosu Polki, które na aborcję się zdecydowały. A przekrój społeczny tych kobiet jest niesamowity - młodsze i starsze, mężatki i panny, mające już dzieci i nigdy ich niechcące, religijne i niewierzące, ofiary przestępstw seksualnych, bogate i biedne, te, które wyjechały na zabieg za granicę, które sprowadziły tabletki, robiły go legalnie lub nie (w zależności od czasu i powodów) w Polsce... a nawet takie, którym prawo do aborcji w kraju przysługiwało, tylko nie od dziś wiadomo, jak bardzo na bakier stoi ten kraj z przestrzeganiem własnego prawa. Bądź co bądź z reportażu wyłania się jeden obraz, który najlepiej podsumowuje tytuł: Aborcja jest. Była, jest i będzie, niezależnie od przepisów prawnych i woli kościoła. I, co więcej, w ogromnej większości przypadków, głównym towarzyszącym jej uczuciem nie jest żal i poczucie straty, ale po prostu ulga. Bardzo podziwiam kobiety, które podzieliły się z Wężyk swoimi niesamowicie poruszającymi historiami, choć niektórych nie byłam w stanie czytać bez przerwy, tak mocno na mnie oddziaływały.
Trochę gorzej niż rozdziały, gdzie autorka dopuszcza do głosu swoje bohaterki, czytało mi się fragmenty historyczne. Część z nich została napisana zbyt potocznym językiem, do tego za dużo w nich komentarzy i własnych opinii Wężyk. I piszę to jako osoba, która ma z autorką bardzo zbieżne poglądy w tej kwestii, a mimo wszystko jej brak obiektywności mnie czasem drażnił. Myślę, że przez to może być jej trudniej trafić z książką do osób mogących patrzeć na aborcję inaczej niż autorka. Pominąwszy jednak jej komentarze, muszę też przyznać, że Wężyk nie przedstawia tylko jednego punktu widzenia. Tłumaczy argumenty państwa i kościoła, zaprasza do rozmowy kobiety protestujące pod placówkami aborcyjnymi w Stanach... A potem znów spada bomba z doświadczeniami aborcyjnymi kobiet i żadne argumenty przeciw nie mają już racji bytu - politycznie, bo prywatna moralność to oczywiście indywidualna sprawa każdego człowieka. Ale przyznam szczerze, że po skończonej lekturze znów przyszła do głowy jedna myśl: jako młoda Polka w wieku rozrodczym podjęłam najlepszą możliwą decyzję, emigrując z Polski.
11. Marta Abramowicz - Irlandia wstaje z kolan
/ Recenzję napisałam, zanim jeszcze wyszło na jaw, że autorka niezbyt dobrze zna angielski i korzystała z translatora, pisząc tę książkę... Bez tego pewnie reportaż trafiłby do pierwszej dziesiątki, ale mimo wszystko uważam, że czytało mi się świetnie i dużo się dowiedziałam, więc polecam i tak :) /
Czytałam dwa wcześniejsze reportaże Abramowicz - o zakonnicach i dzieciach księży - były dobre, ale nic poza tym, czegoś mi w nich brakowało. Książki o Irlandii byłam jednak bardzo ciekawa, zbierała dużo lepsze recenzje, więc w końcu sięgnęłam po nią i ja. I cóż, muszę przyznać, że Irlandia wstaje z kolan to jeden z najlepszych polskich reportaży ostatnich lat - bardzo przewyższający poprzednią twórczość autorki. Wszystko jest tu zdecydowanie lepsze: język, styl, dobór historii, no i przede wszystkim zrobiony research, który potwierdza rozbudowana bibliografia i przypisy.
Abramowicz skupia się na odejściu Irlandii od kościoła - nie dostaniemy tu więc szczegółowych wcześniejszych historii, jak kraj stawał się katolicki, jak kościół doszedł do władzy. Oczywiście jest to wspomniane, ale nie o to w tym reportażu chodzi. Poznamy tu za to grzechy i afery irlandzkiego kościoła i jego przedstawicieli, a także usłyszymy głosy jego ofiar oraz tych, którzy uparcie i odważnie walczyli o zmiany w kraju. Ciekawe są tu wstawki autorki dotyczące Polski - na ich podstawie oraz w oparciu o głosy Irlandczyków mam wrażenie, że Polakom brakuje takiej umiejętności zjednoczenia się, która pomogła Irlandczykom walczyć o swoje. To jednak tylko dodatkowa refleksja, w końcu w reportażu chodzi o Irlandię - kraj, który w katolicyzmie przewyższał Polskę niemal pod każdym kątem, kościół miał tu właściwie całkowitą władzę. I ludzie zaczęli mieć dość - hipokryzji, kłamstw, zakazów i wchodzenia z butami w ich życie prywatne, duchownych bez sumienia, pedofilii, przemocy w katolickich ośrodkach pomocowych, odbierania dzieci... Czytałam o tych wszystkich sprawach i musiałam odkładać książkę na bok, rodziła we mnie tyle wściekłości, agresji, wszelakich negatywnych emocji. Tego, co kościół i jego przedstawiciele robili Irlandczykom, nie wynagrodzą żadne odszkodowania, tego się nie da zapomnieć, zignorować - tu było można tylko wstać z kolan i zacząć funkcjonować z dala od kościoła. Co ważne, bez kościoła nie oznacza bez religii - dla wielu Irlandczyków Bóg nadal jest ważną częścią życia. W tym życiu nie ma już po prostu miejsca dla organizacji zwanej Kościołem Katolickim.
Irlandia wstaje z kolan to świetnie napisana, wgniatająca w fotel, wywołująca dziesiątki emocji książka. Pełna cytatów, ludzkich doświadczeń, sprawiająca, że nie da się przejść obok niej obojętnie. Zostanie ze mną na długo. Więc jeśli się zastanawiacie, jakim cudem jeden z najbardziej katolickich krajów w Europie powiedział w referendach tak małżeństwom homoseksualnym czy aborcji, przeczytajcie reportaż Abramowicz. Warto.
Jak dobrze mi się tę książkę czytało! Zaciekawiło mnie już samo to, że Korzenie to powieść genealogiczno‑stomatologiczna, a ja lubię takie dziwne mieszanki ;). Okazało się, że Nousiainen stworzył opowieść niesamowicie wciągającą, pełną humoru oraz trudnych tematów, ale przedstawionych tak, że mimo wszystko musiałam się często uśmiechać. Historię poznajemy na przemian z perspektywy dwóch braci, którzy nagle dowiadują się o swoim istnieniu: Pekka to copywriter w fińskiej firmie reklamowej, a Esko prowadzi prywatny gabinet dentystyczny. Poznają się podczas leczenia zębów Pekki i odkrywają, że choć mają wspólnego ojca, to żaden z nich o nim właściwie nic nie wie. Postanawiają więc dowiedzieć się więcej o swoich korzeniach, a w poszukiwaniu ojca przyjdzie im się trochę najeździć. Poznają wielu członków rodziny i zmierzą się z wieloma problemami społecznymi - często przedstawionymi w sposób mocno uogólniony, ale mi to akurat pasowało do treści lektury. Gdyby Nousiainen próbował tutaj w bardziej szczegółowy sposób zgłębiać wspomniane tematy, nieuchronnie zabiłoby to rytm i humor lektury.
Zatem wszystko zależy, czego się po Korzeniach spodziewacie - jeśli dogłębnej analizy psychologicznej bohaterów, poważnego podejścia do różnych problemów społecznych, to możecie czuć się rozczarowani i uznać, że książce sporo brakuje. Jeśli jednak podejdziecie to lektury z humorem, rozumiejąc, że problemy są i autorowi nie chodzi o ich umniejszanie, po prostu stanowią jedynie tło wydarzeń, to będzie Wam się dużo lepiej czytało ;). Dla mnie numerem jeden była tu Sari - pół Finka pół Szwedka - mieszkająca w Södertälje (powiedzmy, że nie jest to najbardziej szwedzka część Szwecji) z partnerem - Asyryjczykiem i należąca do mocno antyimigranckiej partii Szwedzcy Demokraci. Kontrastów i sprzeczności tu dużo, wiele z nich mocno charakterystycznych dla Skandynawii, co niewątpliwie sprawiło, że jeszcze mocniej wciągnęłam się w lekturę.
Nie można też zapomnieć o świetnym stylu autora, bardzo fajnie przełożonym na polski przez Musielaka (jego tłumaczenia z fińskiego zachwycają mnie nie od dziś) - szczególnie te dialogi toczone w fingliszu zwróciły moją uwagę. Dawno już nie czytało mi się tak lekko książki, w której bohaterów spotkało tak wiele złego, a jednak mnie to nie przytłaczało. Porównanie szukania własnych korzeni do zabiegów na zębach to dodatkowa ciekawostka - zresztą cały ten stomatologiczny świat Eska był dla mnie jedną z mocniejszych stron książki. Całość szczerze polecam! :)
9. Brandon Sanderson - Droga królów
Drogę królów polecałam paru bliskim osobom, szukającym jakiejś fajnej fantastyki, jeszcze zanim sama przeczytałam tę książkę. Po prostu po samym opisie już widziałam, że musi się to im spodobać... a także i mi ;). Jedyny powód, dla którego Droga królów wciąż stała u mnie na półce, to fakt, że książka liczyła sobie ponad 1000 stron... i była tylko pierwszym tomem całej serii Archiwum Burzowego Światła. A kiedy ja miałam znaleźć czas na te cegły...? Wreszcie znalazłam i - zgodnie zresztą z oczekiwaniami - Droga królów mnie wciągnęła, zachwyciła, sprawiła, że już nie mogę się doczekać sięgnięcia po kolejne tomy.
Jak to zwykle bywa w takich seriach, akcja rozkręcała się dość powoli - Sanderson musiał przecież zaprezentować najpierw założenia wymyślonego przez siebie świata. Kim są bohaterowie, skąd pochodzą, jak działa magia, czym jest w ogóle to Burzowe Światło (swoją drogą sam pomysł Arcyburz i Burzowego Światła mega mi przypadł do gustu ;)). Opis książki wskazywał, że świat przedstawiony poznamy z perspektywy czterech głównych bohaterów - dla mnie jednak Kłamcy - Szetha było na tyle mało, że (przynajmniej póki co) ciężko mi go uznać za głównego bohatera. Pozostała trójka była już zdecydowanie ważniejsza, choć ich przygody nie wciągały tak samo mocno. Najbardziej nie mogłam się oderwać od rozdziałów poświęconych Kaladinowi - niegdyś uczniowi chirurga, później żołnierzowi, obecnie niewolnikowi pracującemu w skazanej na śmierć drużynie mostowych. Trochę dłużej zajęło mi wkręcenie się w przygody Dalinara - królewskiego wuja i Arcyksięcia, którego sława wielkiego wojownika pogrąża się w cieniu plotek o jego szaleństwie. Wciąż jednak losy tych bohaterów łączą się dla mnie w naprawdę świetną powieść fantasy, której odbiór zaburzyły mi, niestety, nieco losy Shallan, która po śmierci ojca postanawia zostać uczennicą królewskiej siostry, Jasnah. Ale chociaż te rozdziały zawierały w sobie najmniej akcji i czasem mi się trochę dłużyły, to wiem, że mają znaczenie dla lepszego zrozumienia świata... no i wszystko wskazuje na to, że akcja się tutaj rozkręci w kolejnym tomie ;).
Tak, Droga królów to potężna książka, a świadomość, że to dopiero tom pierwszy i kolejne wcale nie są cieńsze, może nieco zniechęcać do lektury... Ale nie powinno! Sandersona czyta się wyśmienicie, dziesiątki, setki stron chciałoby się pochłaniać naraz, bez odkładania książki na półkę. Mamy tu wyrazistych bohaterów, ciekawy świat z bardzo fajnymi elementami (Arcyburze, Odpryskowi rycerze, spreny...), akcję, która czasem spowalnia, czasem przyspiesza, ale nie pozostawia czytelnikowi miejsca na nudę. Aż żal, że tak późno sięgnęłam po tę serię ;).
8. Petra Dvořáková - Wrony
Jaka to była jednocześnie dobra i straszna książka! Zbierająca wysokie oceny i po lekturze (a Wrony można przeczytać właściwie za jednym podejściem, bo są bardzo krótkie) mogę powiedzieć, że całkowicie rozumiem zachwyty i sama do nich dołączam. Dvořáková stworzyła powieść o z pozoru normalnej czeskiej rodzinie: rodzice i dwie córki, uczennice z dobrymi stopniami, może nie są najbogatsi, ale dzieci mają co zjeść, w co się ubrać, czym się bawić. Ot, rodzina jakich wiele. Niestety...
Historię poznajemy z punktu widzenia dwóch bohaterek: Basi, młodszej z córek, oraz matki dziewczynek. Przemyślenia Basi są tu zdecydowanie najbardziej poruszające - proste, emocjonalne (choć jak przeglądam swoje pamiętniki pisane w podobnym wieku, to tak, właśnie tak się odbierało świat - może właśnie dlatego trafiło to do mnie tak mocno), a zarazem jasno ukazujące jej problemy. Starsza siostra jest ciągle stawiana za przykład i faworyzowana przez matkę, ojciec chciałby mieć tylko święty spokój, a zdenerwowany - reaguje przemocą, no a sama matka... Z jej własnych przemyśleń można uznać, że chce tylko idealnych, chodzących jak w zegarku dzieci, chyba na to zasługuje, skoro tak się stara, tak się poświęca... Dziewczynka pół godziny szorowała naczynia, ale zostały śmiecie w zlewie? Idealny powód do awantury. Dziecko zabrane do fryzjera prosi o inną fryzurę, niż wybrana przez matkę? - jak ona śmie pyskować! I jeszcze sprawia problemy, z chorą trzeba iść do lekarza, z nauczycielami na wywiadówkach rozmawiać. Z tej książki wyłania się tyle obrazów przemocy psychicznej i fizycznej, że nie da się tego czytać bezemocjonalnie. Że nie da się nie myśleć, ile osób powtarzających dzieciom, że przecież cię kochamy i robimy wszystko dla twojego dobra nigdy nie powinno mieć dzieci. Bo te kochane i zadbane dzieci w najlepszym wypadku skończą na wieloletniej terapii...
Choć - raczej bez zdziwienia - moja sympatia kierowała się tu do Basi, to jednak nie mogłam pozbyć się irytacji w stosunku do dorosłych bohaterów. Matki święcie wierzącej, że tak się stara, ale kompletnie pozbawionej refleksji co do własnych zachowań. Ojca uważającego, że jak zlał córkę, to jego rola w wychowaniu dobiegła końca. Nauczycieli, którzy widzą, że coś jest nie tak, niby interweniują, ale tylko o tyle, by uspokoić własne sumienia, a nie cokolwiek zmienić. Aż czytając, zastanawiałam się, w jakim kierunku pójdzie zakończenie: zaskakującego happy endu czy całkowitej tragedii? Dvořáková postawiła na dość specyficzne zakończenie - nie będę tu spojlerować, ale nieszczególnie do mnie trafiło. Jednak książka jako całość niesamowicie mnie poruszyła i bardzo mocno ją polecam.
7. Siddhartha Mukherjee - Gen. Ukryta historia
Po dłuższej przerwie sięgnęłam po kolejną książkę Mukherjee, pamiętając moje zachwyty nad Cesarzem wszech chorób. Może książka o genach nie jest aż tak wciągająca jak biografia raka, wciąż jednak uważam, że ten indyjsko-amerykański lekarz i naukowiec potrafi pisać o medycynie i jej historii jak mało kto. Choć w przypadku Genu to mniej tu medycyny, a więcej biologii i genetyki - nie zmienia to faktu, że lektura wciągnęła mnie od samego początku i czytało mi się ją świetnie. Zacząwszy od Darwina i Mendla, przez odkrycia kwasów nukleinowych, znaczenia chromosomów w dziedziczeniu, przez powstanie słowa gen, odkrycie DNA, polimerazy RNA... Krok po kroku największe odkrycia genetyki opisane tak, jakbyśmy czytali książkę przygodową, a nie historię nauki. Rywalizacje między naukowcami, próby przewidzenia przyszłych problemów, gwałtowny rozwój eugeniki z jednej, a medycyny z drugiej strony... Mukherjee udowodni największym jej przeciwnikom, że nauka może być fajna ;).
Trochę mniej mnie wciągnęły czasy najnowsze, choć przecież i tutaj genetyka poczyniła niesamowite postępy. Chyba po prostu męczyły mnie rozważania etyczne, choć - żeby nie było - wcale tego dużo nie ma i autor nie narzuca swojej opinii. Wręcz przeciwnie, tłumaczy, jakie problemy etyczne pojawiają się w związku z rozwojem badań genetycznych i jakie głosy za i przeciw można usłyszeć. Z drugiej strony, szkoda, że Gen powstał już dobre 8 lat temu - w genetyce to baaardzo długi czas i jestem niezmiennie ciekawa, jakie postępy uczynili naukowcy, odkąd książka Mukherjee znalazła się na rynku. I z chęcią poszukam, by dowiedzieć się czegoś więcej. A Gen. Ukrytą historię szczerze polecam - spora ilość wiedzy, przydatnej i fascynującej, zaserwowana w bardzo przystępny sposób.
6. Santiago Roncagliolo - Noc szpilek
Ledwo przeczytałam opis książki, a pomyślałam sobie, że Noc szpilek powinna mi się spodobać. Chciałam ją przeczytać, wyszło na to, że jednak przesłuchałam i był to strzał w dziesiątkę, bo audiobook okazał się świetny. Czytany przez czterech lektorów udzielających głosu czterem bohaterom i narratorom powieści: Beto, Moco, Carolosowi i Manu. Są to peruwiańscy nastolatkowie, którzy na początku lat dziewięćdziesiątych chodzą do szkoły prowadzonej przez jezuitów... i podpadają swojej wychowawczyni, pannie Pringlin. Kiedy nauczycielka postanawia porozmawiać z rodzicami chłopców, oni decydują się ją powstrzymać - za wszelką cenę. O tamtych wydarzeniach opowiadają po latach, każdy ze swojego punktu widzenia, czasem zbieżnie, czasem sprzecznie, zawsze jednak bardzo emocjonalnie.
Natrafiłam na opinie, że początek książki bywa męczący, a opisy szkolnej codzienności - nudne. Kompletnie się z tym nie zgadzam, mnie Noc szpilek wciągnęła natychmiast, od samego początku. Tak, jest to dość specyficzny humor, ale myślę, że świetnie oddaje tok myślenia nastolatków zamkniętych w religijnej szkole tylko dla chłopców - kiedy ich myśli krążą niemal tylko i wyłącznie wokół dziewczyn. No i seksu, wiadomo ;). Do tego nie zapominajmy o całym tle politycznym - Peru w tamtym okresie to kraj ogarnięty wojną domową, pełen przemocy i niepewności. Rodziny głównych bohaterów doświadczyły wielu traum: Moco po śmierci matki jest wychowywany tylko przez ojca alkoholika, Manu tęskni za ojcem, którego psychikę zniszczył udział w wojnie z Ekwadorem, rodzice Carlosa schodzą się i rozchodzą, a sam Beto próbuje dokonać coming-outu w kulturze tak mocno propagującej wizerunek faceta-macho.
Noc szpilek to książka o różnorodnych problemach, napisana niesamowicie wciągającym językiem, świetnie dopasowanym do młodych bohaterów. Książka nieraz pełna przemocy, do tego z mocno zaskakującym zakończeniem. Jako audiobook również świetnie przeczytana, wielokrotnie wywołująca uśmiech na mojej twarzy. Naprawdę warto :)
Biografia Jerozolimy Montefiore to książka, która już od dawna stała na mojej półce, czekając na swoją kolej. Czytałam wcześniej biografię Londynu Ackroyda i podczas lektury miałam wrażenie, że czytelnik nieznający miasta, nie jest w stanie za dobrze wczuć się w tę książkę. Z Jerozolimą było kompletnie inaczej - choć samego miasta nigdy nie miałam okazji odwiedzić, to jednak tę biografię czytało mi się świetnie. Aż zamarzyła mi się wizyta w Jerozolimie, co - w obecnej sytuacji - zdecydowanie szybko nie nastąpi...
Jerozolima to książka historyczna, więc jeśli ktoś spodziewa się po tej lekturze przewodnika, może być rozczarowany. Dla fanów historii to jednak świetne podsumowanie dziejów miasta - od czasów starożytnych, biblijnych, aż po te współczesne. Montefiore bazował na najróżniejszych źródłach - ich mnogość wręcz przytłacza. Te najdawniejsze czasy nieraz toną we mgle nieścisłości, bo gdy jedynym źródłem jest Stary Testament, to trudno mówić o faktycznych źródłach historycznych. Jednak z każdym kolejnym wiekiem przybywa materiałów: kronik, opowieści historyków, wspomnień podróżników i żołnierzy... Wyłania się coraz bardziej różnorodny obraz Jerozolimy, bo i sama Jerozolima była niesamowicie różnorodna. Święte miasto trzech religii, wielokrotnie zmieniające władców i tkankę społeczną. Mieszkali tu Żydzi, chrześcijanie i muzułmanie, najróżniejszych odłamów i wyznań. Nienawidzili się nawzajem, walczyli, dokonywali pogromów, starali się współpracować, traktowali Jerozolimę jako miasto święte lub terytorium okupowane, mające przynosić zyski. Raz rozkwitała, zachwycając budowlami i przyciągając dziesiątki tysięcy mieszkańców, innym razem obracała się w ruinę, a ryzyko brutalnej śmierci było ogromne. I czasem żeby zginąć, nie trzeba było być innowiercą, wystarczyło wyznawać inny odłam tej samej religii, bo i muzułmanie i chrześcijanie równo mordowali się tu między sobą, co i atakowali wyznawców innych religii...
Ja historię uwielbiam, więc Jerozolimę wręcz pochłaniałam - a to przecież kilkaset stron faktów i nazwisk. Napisanych bardzo przystępnym stylem i autor starał się być tu bezstronny, choć przy historii współczesnej czasem miałam wrażenie, że jednak delikatnie wyczuwam, którą ze stron Montefiore tu - bez zaskoczenia - popiera. XX wiek jest tu zresztą najdokładniej opisany, co nie dziwi ze względu na ilość dostępnych materiałów... A jednak czasem bym chciała tyle szczegółów i o poprzednich wiekach, niech i będzie z tego dwa razy grubsza cegła! ;) Dla mnie Jerozolima to najlepszy przykład, jak można napisać biografię miasta, w jak fascynujący sposób można opowiedzieć jego historię. Choć nie zaprzeczę, że tu i sama historia się broni - mało które miasto na świecie przeszło tyle co Jerozolima, i tyle znaczyło dla ludzi z całego świata...
4. Brandon Sanderson - Słowa światłości
Uwielbiam to uczucie, gdy sięgam po kontynuację dobrej książki i ta okazuje się jeszcze lepsza ;) Tak właśnie było z Archiwum Burzowego Światła - Droga królów wciągnęła mnie niesamowicie, a Słowa światłości zachwyciły mnie jeszcze bardziej. Znałam już świat przedstawiony, wiedziałam, kto jest kim, jak działa burzowe światło... a teraz dowiadywałam się jeszcze więcej, zarówno o dawnych losach bohaterów, jak i o ich nowych zdolnościach.
W pierwszym tomie wciągnęły mnie losy Kaladina i rodziny Dalinara, momentami jednak dłużyły mi się przygody Jasnah i Shallan. W Słowach światłości nie było już miejsca na takie dłużyzny - co aż dziwne, bo książka ma z dobry tysiąc stron i ani przez chwilę nie miałam poczucia, że Sanderson rozwleka jakikolwiek wątek. Kaladin się dalej rozwija i dowiadujemy się więcej o jego relacji z Syl, Dalinar przygotowuje się do ostatecznego starcia z Parshendi, Adolin pojedynkuje się z każdym, kto się na to zgodzi... A Shallan w końcu dotarła na Strzaskane Równiny i z nudnej uczennicy staje się coraz ciekawszą bohaterką :). Świetliści Rycerze powrócili, a ich zdolności zadziwią niejednego. Nadchodzą jednak ciężkie czasy... i już nie mogę się doczekać, aż sięgnę po kolejny tom, by poznać dalsze losy postaci, które tak szybko polubiłam.
Lubię styl Sandersona, jego lekkość pióra, umiejętne prowadzenie akcji, fajnie wplecione elementy humorystyczne, a zarazem dość szczegółowe przedstawienie postaci - nie miałam poczucia, że bohaterowie są płytcy czy przewidywalni. Za każdym razem miałam podejście jeszcze jeden rozdział - najchętniej bym usiadła i czytała bez przerwy, ale to nieco trudne przy lekturze, która zajęła mi łącznie prawie 16 godzin... ;) Wciąż nie wierzę, że tak późno zabrałam się za tę serię i pozostaje mi mieć nadzieję, że Dawca przysięgi utrzyma poziom dwóch pierwszych części.
3. Katarzyna Kobylarczyk - Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci
To moje drugie - po Strupie - zetknięcie z twórczością Kobylarczyk i muszę przyznać, że Ciałko przebija tamten reportaż chyba pod każdym względem. Tematyka, która zaciekawiła mnie, gdy tylko po raz pierwszy usłyszałam o tej książce, a która okazała się jeszcze bardziej poruszająca, niż się tego spodziewałam... W powojennej Hiszpanii przez kilkadziesiąt lat kobiety miały bardzo ograniczone prawa, a rodzone przez nie dzieci władze widziały jako państwowe. Więc jeśli uznano, że maluchom będzie lepiej w odpowiedniej, katolickiej rodzinie, to niemowlęta bezceremonialnie zabierano. Jeśli byłaś młodą dziewczyną noszącą nieplanowaną ciążę i ukrytą przez rodzinę w katolickim ośrodku, pewnie nakłonili cię do oddania dziecka do adopcji. Jeśli rodziłaś nieślubne dziecko w szpitalu, mogłaś usłyszeć, że zmarło przy porodzie, a ciała nie zobaczysz, szpital się wszystkim zajmie. Jeśli za niewłaściwe poglądy polityczne (co w dyktaturze Franco obejmowało dość szeroki zakres pojęć) siedziałaś w więzieniu z dzieckiem, po prostu któregoś dnia ci je odbierano. Ale nawet bycie mężatką niczego nie gwarantowało, dzieci znikały z porodówek, a rodziców informowano o ich śmierci. Zaś inni rodzice dostawali odpowiednie dokumenty i niemowlę, które często nie było nawet oficjalnie adoptowane, tylko fałszowano cały akt urodzenia... W cały proceder zamieszane było państwo i kościół, co sprawia, że po dziś dzień ofiarom ciężko nie tylko dojść jakiejś sprawiedliwości, ale też czegokolwiek się o sobie dowiedzieć.
Kobylarczyk przedstawia tu historie kilku osób - dzieci, które nagle odkryły, że zostały adoptowane, choć czasem brakuje poświadczających adopcję dokumentów; a także rodziców i członków rodzin, którzy podejrzewają, że ukradziono im dzieci lub których zmuszono do podpisania papierów adopcyjnych. Opowieści te przeplatają się z wypowiedziami Enrique Vili Torresa - prawnika i pisarza, również będącego takim zabranym dzieckiem, który pomaga innym dzieciom odnaleźć swoje korzenie. I szacuje, że takich przypadków mogło być nawet ok. 300.000...
Przy Strupie zarzucałam autorce chaotyczność, w Ciałku historie też są przemieszane, ale czyta się to dużo lepiej i przeplatane opowieści tworzą jednak spójną całość. Reportaż jest krótki, nie ma w nim żadnego niepotrzebnego słowa. Są tu informacje historyczne, cytaty z mediów itp., ale główną treść książki stanowią rozmowy z bohaterami - a to sprawia, że Ciałko jest reportażem wręcz porażającym. Na mnie wywarł ogromne wrażenie i bardzo polecam lekturę.
2. Anna Ciarkowska - Pestki
Kompletnie nie spodziewałam się, że Pestki Ciarkowskiej tak mocno we mnie uderzą. To książka delikatna, poruszająca - tym bardziej, im mocniej czytelniczka może się utożsamiać z narratorką. Pestki złożone są z wielu mikrorozdziałów, każdy zaczynający się od krótkich zdań czy pytań, których część każda z nas kiedyś słyszała. Im więcej i im od bliższych osób, tym mocniej poruszają. Do mnie trafiły najbardziej rozdziały opisujące czasy nastoletnie, może dlatego, że wtedy sama byłam najwrażliwsza, i że niesamowicie wiele z tych tekstów słyszałam. I bolały, mniej lub bardziej, niektóre zostają w głowie po latach.
Bo słowa u Ciarkowskiej są właśnie jak te tytułowe pestki wiśni, które dziecko niechcący połknie, a potem słyszy, że urośnie z nich w brzuchu drzewo. Łykamy te słowa, które serwują nam bliscy i one się wwiercają w brzuch, rodzą niepokój, nie dają o sobie zapomnieć - podczas gdy osoba, która je wypowiedziała, już dawno o nich zapomniała. Narratorka zaczyna swą opowieść jako wrażliwe dziecko, które słyszy wciąż: Nie histeryzuj, Nie maż się, Wstyd mi za ciebie, Bo cię pan zabierze - i nie rozumie, dlaczego dostaje takie słowa zamiast wsparcia i pocieszenia. Potem przychodzi okres szkolny, nastoletni - z niezrozumieniem własnego dorastania, pierwszymi miłościami i jak nie ten to następny, tego kwiatu jest pół światu czy Co ty wiesz o problemach w tym wieku?. Która nastolatka, przytłoczona swoimi największymi wtedy na świecie problemami, nie słyszała tych słów od swoich mam, babć, cioć...? Dorosła już bohaterka szuka akceptacji w związkach, których jednak nie nauczono jej budować - wybieranych przez nią partnerów najwidoczniej też nie: przecież nic ci nie obiecywałem, nie jestem gotowy. Nie pomagają też najbliżsi, którzy zamiast wsparcia serwują tylko komentarze w stylu: Znalazłabyś sobie kogoś, Potrzebujesz partnera, bo.... Wcale nie dziwi, że te wszystkie słowa, narastające w środku, w pewnym momencie doprowadziły do depresji, do tego momentu, gdy już nawet nie tyle nie chce się żyć, co naprawdę chce się umrzeć. Momentu pełnego słów: teraz to każdy ma depresję, wstań i się poruszaj, ile można tak leżeć, uśmiechnij się!. Nie będę spojlerować, ale ostatni rozdział ze swoim początkowym pytaniem rozwalił mnie na kawałeczki.
To niby łatwa książka - krótkie rozdziały, prosty język, sytuacje tak łatwe do utożsamiania się. I może właśnie ta łatwość porusza najbardziej - nieważne, jak inaczej sobie układamy życie od bohaterki, większość z nas (przynajmniej z tego pokolenia lat 80/90) odnajdzie się w wielu sytuacjach. Przypomni sobie słowa, które już dawno zostały zapomniane i wciąż poczuje drobne kłucie w brzuchu. Bo te słowa-pestki nie znikają, tylko kumulują się w człowieku i warto o tym pamiętać, zanim sami rzucimy podobny komentarz bliskiej osobie.
1. Daniel Keyes - Kwiaty dla Algernona
Kwiaty dla Algernona to zdecydowanie jedna z najlepszych książek, na jakie trafiłam ostatnimi czasy. Napisana w formie prowadzonego przez ok. 9 miesięcy dziennika Charliego Gordona - dorosłego mężczyznę z bardzo niskim IQ. Mimo to Charlie pracuje w piekarni i próbuje się nauczyć czytać i pisać, bo - jak to powtarza - chce być mądry. Jego pociąg do nauki sprawia, że zostaje wybrany do nowego eksperymentu. Naukowcy Strauss i Nemur przeprowadzili udany zabieg na myszy o imieniu Algernon, po którym zwierzątko stało się niezwykle inteligentne. Charlie stał się pierwszym człowiekiem, którego poddano tej operacji, a wkrótce potem jego inteligencja zaczęła rosnąć w niesamowitym tempie. Niestety, rozwój emocjonalny nie nadążał za wzrostem IQ, a kiedy u Algernona zauważono następujące pogorszenie, także sytuacja Charliego zaczęła rodzić pytania...
Ja książkę przesłuchałam, a nie przeczytałam, jednak nawet w tej formie nie dało się nie zauważyć zmian w języku, gramatyce, słownictwie (a w pisowni zapewne też i w ortografii), które pojawiały się wraz ze zmianą poziomu IQ u Charliego. Niesamowicie przypadł mi do gustu ten zabieg, a główny bohater - narrator wywołał we mnie sporo emocji. Szczególnie, kiedy do Charliego wracały jego wspomnienia z dzieciństwa, kiedy zaczynał rozumieć swoje poprzednie relacje z ludźmi, to, jak był wcześniej traktowany ze względu na swoje opóźnienie umysłowe... były to fragmenty, które uderzały prosto w serce i zostawały w nim na długo.
Kwiaty dla Algernona zakwalifikowano do literatury science fiction, bo takie operacje na mózgu to fikcja naukowa - zwłaszcza w czasach powstania książki (przełom lat 50/60). Dla mnie to jednak zdecydowanie powieść psychologiczna, bo choć zabieg stanowił przyczynę zmian zachodzących w Charliem, to książka skupia się po prostu na człowieku. Na relacjach między ludźmi, na znaczeniu inteligencji - zarówno tej naukowej, jak i emocjonalnej, na bardzo trudnej sytuacji rodzinnej, gdy w domu pojawia się dziecko opóźnione w rozwoju... Kwiaty dla Algernona to książka poruszająca tak różnorodną tematykę w sposób niesamowicie spójny - do tego napisana bardzo dobrym językiem, wciągająca od początku do (dość przewidywalnego) końca. Świetnie się tego słuchało i jestem pewna, że lektura zostanie ze mną na dłużej, a po jakimś czasie z przyjemnością do niej wrócę.
Pełna lista przeczytanych przeze mnie w 2024 roku książek znajduje się tutaj. A ja zachęcam jeszcze do zaglądania na mojego bookstagrama, gdzie recenzje lektur wrzucam na bieżąco. W połowie roku zaczęłam eksperymentować ze sztuczną inteligencją, tworząc grafiki z książkami i wciąż sprawia mi to dużo frajdy :).
0 Komentarze