Advertisement

Main Ad

Podsumowanie roku 2024

Nie chce mi się wierzyć, że zabieram się za podsumowanie kolejnego roku, że kalendarz pokazuje już 2025... Że w minionym roku stuknęło mi 35 lat życia, 10 lat pracy w jednej firmie, 2 lata w związku i rok mieszkania razem. Nie mam poczucia tego uciekającego czasu, mam wrażenie, że ciągle coś się dzieje, a ja wciąż jestem niezmiennie młoda, nawet jak organizm daje czasem do zrozumienia, że chyba wcale nie tak bardzo ;). 2024 to był generalnie dobry rok. Spokojny, bez większych zmian czy problemów, życie się po prostu sunęło do przodu. A ja lubię to, jak wygląda moje życie - związek, podróże, praca, tylko życia towarzyskiego można by mieć nieco więcej ;).
Zacząwszy jak zwykle od podróży... :) Trochę wróciłam do latania - nie tyle, co w szczytowym okresie przed pandemią, ale więcej niż w poprzednim roku. Biorąc pod uwagę, że M. ma samochód i możemy sobie pozwolić też na różne objazdówki po sąsiednich krajach, wyjazdów w tym roku było więcej, niż wskazują na to loty na mapce :). Nie udało się jednak (już drugi rok z rzędu) moje coroczne założenie, by odwiedzić dwa nowe państwa - w 2024 jedynym nowym krajem była dla mnie Macedonia, gdzie spędziliśmy Wielkanoc. A tak to wracało się do znanych już państw, choć często w nowe rejony. Nie było też dalekiej, egzotycznej podróży - główny, jesienny urlop poświęciliśmy na planowaną już od dobrych dwóch lat Islandię, która mnie kompletnie zachwyciła. Ale jeśli wstępne plany na 2025 wypalą, to cieplejszych kierunków w tym roku nie zabraknie i będę sobie mogła odbić za 2024... zatem trzymać kciuki ;). Odkąd jestem z M. w moim grafiku dominują podróże w parze, ale było też od tego trochę odskoczni. 2,5 raza wyskoczyłam na solo tripy: Alicante, Neapol, a te 0,5 to służbowy Stambuł jesienią. Ponadto wiosną spędziłam z bratem weekend na Sycylii. I tak sobie myślę, że będąc w związku byłam już 3 czy 4 razy we Włoszech... i jeszcze nigdy z M. - jest to coś do zmiany na ten rok, bo do Włoch na pewno wrócę, dla mnie rok bez wyjazdów do Włoch jest jakiś wybrakowany... ;)

STYCZEŃ

W myśl zasady, że jaki nowy rok, taki cały rok, 1 stycznia powitaliśmy w podróży, łażąc sobie po Londynie, w którym oboje już wcześniej byliśmy. Styczniowa pogoda w Wiedniu wyjątkowo nie dopisywała, przypominając raczej listopad. Szukając śniegu wyskoczyliśmy na Rax, a ja byłam zdziwiona, patrząc na tłumy i wydeptane ścieżki - trochę do czego innego przyzwyczaił mnie wcześniej park Gesäuse... :) Godzinami graliśmy w planszówki, wyskoczyliśmy w odwiedziny do znajomych do Burgenlandu i tak czas jakoś leciał. Za bardzo niską cenę udało mi się też znaleźć bilety do Pafos, więc odskoczni od zimna i deszczu szukaliśmy na Cyprze - aż się potem nie chciało wracać do Wiednia...

LUTY

Miesiąc zaczął się od integracyjnego wyjścia na kręgle z pracy, a potem było sporo małych wypadów po okolicy. Luty okazał się bowiem zaskakująco ładny... choć nie dla miłośników zimy, śniegu brakowało nawet w pobliskich Alpach, więc nic nie wyszło z mojego pomysłu, by częściej wyskakiwać w góry. Pojechaliśmy za to do węgierskiego Fertőd, zobaczyć słynny pałac rodziny Esterházy. Wygrzewaliśmy się w termach Hundertwassera w Bad Blumau, które przypadły mi do gustu na tyle, że mam nadzieję tam jeszcze wrócić :). Wyskoczyliśmy do Bratysławy, by posiedzieć w kawiarni na wieży widokowej. Miesiąc zaś zakończyłam solo wypadem do Alicante i Villajoyosy, bo czego jak czego, ale hiszpańskiego słońca, morza i kolorów to nigdy dość :).

MARZEC

Pierwsza połowa marca była pod hasłem knajpki i spotkania towarzyskie, bo udało się nie tylko ogarnąć odkładane od dawna spotkania ze znajomymi, ale i potestować trochę fajnych nowych drinków. Korzystając z ładnego weekendu, pojechaliśmy na Hohe Wand, pospacerować gdzieś z dala od miasta. W połowie miesiąca wybraliśmy się do Krakowa - przede wszystkim w odwiedziny do siostry M., ale w wolnej chwili poszliśmy na pierogi, zajrzeliśmy do wiedźmińskiej tawerny i (jak to zwykle podczas pobytu w Polsce) uzupełniliśmy zapasy leków i słodyczy :). W ostatni weekend marca wypadła Wielkanoc, a dla mnie to zawsze kilka dni, które można przeznaczyć na wyjazd bez brania urlopu. Tym razem padło na Ochrydę, gdzie czekała nas prawdziwa, ciepła wiosna, ciekawe cerkwie, piękne widoki i dobre jedzonko.

KWIECIEŃ

Wiosna zawitała też w końcu do Austrii, choć nie wiem, czy mogę mówić o wiośnie, gdy na początku kwietnia temperatury sięgały 30 stopni! Kompletna abstrakcja. Wszystko kwitło i aż grzechem byłoby nie skorzystać z takiej pogody - spacerowaliśmy nad Jeziorem Nezyderskim, pływaliśmy rowerkiem wodnym po Leopoldsteiner See, a nawet wypaliło wreszcie spotkanie ze znajomymi w górach... które nas akurat pokonały, bo choć na dole było 20-parę stopni, to wyżej jeszcze śnieg się nie zdążył roztopić ;). A gdy nastąpiło załamanie pogody - w końcu takie temperatury w kwietniu nie mogły utrzymać się za długo - trzeba było szukać ciepła i słońca gdzie indziej. Zgadaliśmy się więc z bratem, ja poleciałam z Wiednia, on z Wrocławia, no i spędziliśmy razem długi weekend w sycylijskim Palermo. Dopóki w Austrii była brzydka pogoda, leniliśmy się i graliśmy w planszówki z M., a kiedy się poprawiło - wybraliśmy się jeszcze na objazdówkę po zamkach Dolnej Austrii

MAJ

Tegoroczny maj obfitował w dni świąteczne - były aż cztery, co stwarzało spore możliwości, jeśli chodzi o długie weekendy... ;) Wszystkich czterech naturalnie nie wzięliśmy wolnych, ale dwa - czemu nie? A pozostałe dwa to też była dobra okazja na jednodniówki po okolicy, w efekcie naprawdę sporo w maju jeździliśmy (i trochę też lataliśmy). Najpierw Grüner See, bez zaskoczenia pełne ludzi 1 maja. Potem przygraniczny, ale już czeski, Vranov nad Dyją, który wciągnął mnie na tyle, że już czasu na spacer po pobliskim parku narodowym nie zostało. Wyskoczyliśmy tam więc jeszcze raz, tym razem skupiając się właśnie na Thayatal. Wciąż trzymając się okolic granicy z Czechami, zawitaliśmy też do austriackiego miasteczka Retz, słynnego ze swoich piwnic winiarskich. Jak widać, pomysłów na krótkie wypady nam nie brakowało, a szkoda było nie korzystać z wolnych dni i pięknej, majowej pogody. A jeśli chodzi o długie weekendy... Po pierwsze: Sztokholm! W szwedzkiej stolicy nie byłam już od pięciu lat, tak bardzo namieszała tu pandemia, więc jeden weekend to było zdecydowanie za mało, ale przecież lepiej niż nic :). Spotkałam się z niektórymi znajomymi, pokazałam M. moje miejsca z czasów szwedzkiego życia... i zjarałam się kompletnie, bo nie spodziewałam się takiego lata w Sztokholmie w maju! ;) Przełom maja i czerwca to ostatni długi weekend, który spędziliśmy na Rodos. Ta wyspa okazała się mieć do zaoferowania dużo więcej, niż myślałam...

CZERWIEC

Zatem czerwiec zaczął się od łapania greckiego słońca i zwiedzania historycznych zakątków, a po powrocie do Austrii szybko zaczęłam tęsknić za takim latem. Ulewne deszcze doprowadziły do podtopień w niektórych rejonach kraju, a ja czekałam na przyjazd rodziców, których chciałam zabrać w góry - w okolice, gdzie też było trochę mokro... ;) Na szczęście nie było tak źle i kiedy przyjechali, udało się zrealizować większość planów: najpierw góry, jeziora i wodospady, z noclegiem w Admont, a potem - już z Wiednia - także Sopron i Bratysława. Kończą mi się już pomysły na to, co im jeszcze pokazać w okolicach Wiednia w najbliższych latach ;). Końcówka czerwca była spokojna, spędzona na miejscu - po intensywnych wcześniejszych tygodniach przydało się też trochę dni nicnierobienia.

LIPIEC

To miesiąc świętowania - rozpoczęty urodzinami M., czyli wypadem na drinki i dobre jedzenie, a zakończony urodzinami koleżanki w Burgenlandzie i siedzeniem przy grillu do późna. Zaś w międzyczasie toczyło się życie, lato w pełni, a ja - jak zwykle - nie brałam tu urlopu, bo to taki spokojny okres w pracy, że aż miło :). Ale wiadomo, jakiś wyjazd by nie zaszkodził, więc namówiłam M. na weekend w południowych Czechach, niedaleko granicy. Odwiedziliśmy trzy miasteczka z listy UNESCO: Třebíč, Telč i Czeski Krumlov, aż się zaczęłam zastanawiać, czemu ja wcześniej nie znałam tych perełek w okolicy :). Inną odskocznią od wiedeńskich upałów był jednodniowy wypad nad Lunzer See... choć my akurat, zamiast się kąpać i opalać, zdecydowaliśmy się na spacer szlakiem trzech jezior.

SIERPIEŃ

Jako że od zimowego solo wypadu do Hiszpanii minęło już prawie pół roku, naszła mnie ochota na kolejną podróż w pojedynkę. I wybrałam kierunek, który latem ciągnie chyba tylko takich ciepłolubnych masochistów jak ja, czyli Włochy. Neapol z dziesiątkami kościołów, a do tego jedno z moich największych turystycznych marzeń: Pompeje... zwiedzane przy temperaturze sięgającej prawie 40 stopni w cieniu :). Po powrocie do Austrii nadal cieszyłam się latem - w tym roku było ono naprawdę piękne, ciepłe i długie. Ochłody szukaliśmy na szczycie Ötscher w Dolnej Austrii i basenach w Baden bei Wien. Skorzystaliśmy też z długiego weekendu przy okazji 15 sierpnia i pojechaliśmy na Węgry, do Tokaju, o którym myślałam już od dawna. Potestowaliśmy lokalne wina, kąpaliśmy się w termach w Miskolctapolcy i zwiedzaliśmy - to już w drodze powrotnej - słynne jaskinie w parku Aggtelek.

WRZESIEŃ

Początek września to kontynuacja lata oraz sezon na heurigery, a jakby wina nam było mało, to odwiedziliśmy też wiedeński Liquid Festival, by potestować i drinki ;). A potem przyszło załamanie pogody i powodzie, które mocno dotknęły Czechy i południową Polskę, nie oszczędziły też części Austrii. Wiedeń również trochę zalało, wyłączono z użytku część metra... ale mi tego najgorszego udało się uniknąć, bo właśnie wtedy miałam konferencję służbową. I to nie byle gdzie, bo w Stambule, który chodził za mną od baaardzo dawna. Skoro już byłam na miejscu, przedłużyłam delegację o prywatny weekend, podczas którego spotkałam się z mieszkającą tam koleżanką i znajomym z pracy, oraz zwiedziłam niektóre z najważniejszych atrakcji. Ale do Stambułu będę jeszcze musiała wrócić, zdecydowanie. Z końcem września wyskoczyliśmy jeszcze z M. do jego rodzinnych Gorlic, a w ramach zwiedzania okolic odwiedziliśmy Karpacką Troję. To było jedyne zwiedzanie Polski w minionym roku ;). A i tak dużo bardziej podobało mi się to, co zobaczyliśmy w drodze powrotnej, bo urządziliśmy sobie dwa postoje na Słowacji: w Zamku Spiskim oraz pełnej malowanych domków wiosce Čičmany. We wrześniu też stuknęły nam dwa lata razem i naprawdę nie wiem, kiedy to zleciało... :)

PAŹDZIERNIK

To był dość spokojny i całkiem ładny miesiąc, więc tę ładną pogodę skutecznie wykorzystywaliśmy. Aż dwukrotnie wybraliśmy się na dyniowy festiwal do pobliskiego Stockerau - najpierw sami, by sprawdzić tę miejscówkę, a potem jeszcze z rodziną M. Pojechaliśmy też do ponownie otwartego po ponad 4 latach przerwy wąwozu Bärenschützklamm, po którym miałam zakwasy w nogach przez dobre 3 dni, ale te wodospady w jesiennych kolorach... Nie powiem, że nie było warto :). Końcówka października to także moje urodziny, na które M. zrobił mi mega niespodziankę, zabierając na długi weekend do Niemiec. Głównym celem był przepiękny Rothenburg ob der Tauber, ale na kilka godzin zahaczyliśmy też o Norymbergę. Jak się starzeć, to tylko w takich klimatach! ;)

LISTOPAD

1 listopada wypadł w piątek, więc miesiąc zaczął się długim weekendem - co więcej, ciepłym i słonecznym długim weekendem, jakby to nie był listopad, ale wrzesień czy październik. No to przecież nie będziemy siedzieć w domu w takich warunkach... ;) Pojechaliśmy więc w okolice Salzburga, zwiedzając zamek Hohenwerfen i odwiedzając chyba najsłynniejszy wąwóz w Austrii - Liechtensteinklamm. Potem miałam jeszcze domykanie budżetu w pracy (który ciągnął się od lipca i był w tym roku wyjątkowo niefajnym procesem), po którym czekał mnie - a raczej nas - główny urlop tego roku. Idealny kierunek w listopadzie, czyli... Islandia ;). Mimo krótkiego dnia oraz nie zawsze sprzyjającej pogody, udało nam się objechać całą wyspę - zmoknąć, zmarznąć, złapać trochę słońca, zachwycać się zorzą, uprawiać snorkeling przy minusowych temperaturach, spacerować po lodowcu, zjeść hamburgera z renifera i oglądać pokaz z prawdziwą lawą. I wiele, wiele więcej, oj, było warto :). A ledwo wróciliśmy do Wiednia, ogarnęliśmy kilka prań i mieszkanie na szybko, przyjechali do mnie rodzice, którym od dawna chodziły po głowie austriackie jarmarki świąteczne - przy okazji załapali się jeszcze na bieg Krampusów w Korneuburgu. Listopad pełen wrażeń skończyliśmy w równie piękny sposób: pokazem światła i muzyki w Votivskirche.

GRUDZIEŃ

Odkąd mieszkam w Austrii, jest to miesiąc stojący pod znakiem jarmarków bożonarodzeniowych. Tym razem dzięki listopadowemu tour de jarmarki zrobionego z moimi rodzicami, aż tak mnie do tych wiedeńskich nie ciągnęło, ale z ciekawością wybrałam się na budapesztańskie :). Węgierska stolica wygrywała różne plebiscyty na jarmarki i dekoracje, na nas jednak jej przedświąteczna odsłona nie wywarła większego wrażenia - za to tłumy były przerażające. W grudniu też byłam na jeden dzień służbowo w Bratysławie, a potem dni do świąt minęły nie wiadomo kiedy i przyszło mi lecieć do Polski. Zatrzymałam się na chwilę w Warszawie na spotkanie z przyjaciółką, a potem już Lublin, święta, lubelski ogród świateł i dwa poświąteczne dni w Gorlicach... Czas w Polsce jakoś zawsze szybko mija. Zaś Sylwester... wiadomo, że w podróży, żeby dobrze wróżyło na nowy rok ;). A jako że po Islandii i Polsce brakowało mi trochę ciepła, kierunek był taki w sam raz na zimę: hola Barcelona!

No i zleciało... Teraz jeszcze tylko postanowienia na 2025, choć nie wiem, czy jest sens jakiekolwiek robić - w 2024 roku poległam z nimi na całej linii ;). Po kilku nieudanych próbach wracania do starego, zdrowego trybu życia, doszłam w końcu do wniosku, że powrót do dawnych nawyków się nie uda. Tamta Gabi była sama, miała dużo czasu dla siebie, na ćwiczenia, pilnowała posiłków i wysypiała się, jak należy. Obecna Gabi zaakceptowała, że w związku świat wygląda inaczej, czas dla drugiej osoby trzeba znaleźć kosztem czasu na coś innego, że posiłki we dwoje są przyjemniejsze, nawet jeśli nie zawsze zdrowsze, a ze snem to różnie bywa, gdy się mieszka z kimś pracującym zmianowo. Więc teraz zamiast szarpać się ze zmienionym stylem życia, próbuję sobie ułożyć nowe nawyki, które można dopasować i ogarniać we dwoje. Mam nadzieję, że uda mi się to jakoś uporządkować w ciągu najbliższych miesięcy - i to jest mój główny cel na 2025 rok. No i polecieć gdzieś w ciepełko, ale takie prawdziwe, nie te kilkanaście hiszpańskich stopni w zimie. Mam tu fajny pomysł, ale może nie będę zapeszać... ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze