Przełom 2024 i 2025 roku zdecydowaliśmy się spędzić w Hiszpanii. Ze względu na dogodne loty plus ciepły (a przynajmniej cieplejszy od Wiednia) kierunek wybraliśmy Barcelonę... a potem zapomniałam, że lecimy na cały tydzień. A gdy wyjazd się zbliżał i zaczęłam go planować, aż sama byłam zdziwiona: jak to, całe siedem dni? ;) Dla M. był to pierwszy raz w tym mieście, dla mnie drugi - w 2019 roku byliśmy tu całą rodziną. Wtedy też zobaczyłam w Barcelonie większość tego, co zobaczyć bym chciała, niewiele nowych punktów miałam do dodania. M. z kolei nie musi wchodzić do każdego zabytku, więc też nie było potrzeby zaliczać każdej atrakcji. Skorzystaliśmy jednak z tego, że do 6 stycznia cała Barcelona tonęła jeszcze w świątecznych klimatach, a ja uwielbiam wszystkie światełka, choinki i jarmarki. A już zwłaszcza pod palmami... :)
Szukając informacji o jarmarkach świątecznych w Barcelonie, przeczytałam, że zamykają się one dzień przed świętami. Nie zdziwiło mnie to - w większości miejsc się tak dzieje, a poza tym Hiszpania jednak nie kojarzy mi się z jarmarkami. Dlatego zaskoczyło mnie, gdy spacerując po wybrzeżu trafiliśmy na rzędy świątecznie przystrojonych budek, oferujących zarówno grzane wino (rozbawiło mnie, że obok dawali w cudzysłowie Glühwein, jakby to była jakaś nazwa własna ;) ), jak i zimną sangrię. Wszystko pod palmami, obok sporej choinki zrobionej z... kamizelek ratunkowych. Zapatrzyliśmy się też na niewielkie lodowisko, gdzie - ku naszemu zdziwieniu - wstęp był tylko na kilkanaście minut. I kosztowało to - o ile dobrze pamiętam - jakieś 8 €... Mam nadzieję, że za taką cenę to choć łyżwy są już w pakiecie. M. się śmiał, że pojeździ z kapeluszem i zwróci mu się za bilet - cóż, po jeżdżących było widać, że rzadko mają okazję to robić, a M. akurat na łyżwach śmiga tak, że mnie zazdrość bierze :). Pospacerowaliśmy wśród budek, zjedliśmy churrosy z sosem pistacjowym i ruszyliśmy dalej.
Zawędrowawszy na dzielnicę gotycką, Barri Gòtic, od razu wiedziałam, że będę musiała tu wrócić po zmroku. Wszystkie ulice obwieszone licznymi światełkami - to musiałoby robić wrażenie. Ze zdziwieniem teraz widzę, że nie zrobiłam zdjęcia wielkiej gwiazdy na Plaça Sant Jaume, pewnie myślałam, że zrobię wieczorem, a tam akurat drugi raz nie dotarliśmy... Jednak za dnia weszliśmy do ratusza, bo okazało się, że do 5 stycznia znajdowała się tam szopka świąteczna w całkiem ciekawym stylu. Wcześniej szopkę ustawiano pod ratuszem, ale 2024 rok przyniósł zmiany w tej kwestii. Muszę przyznać, że takiej świątecznej scenki jeszcze nie widziałam - inspirowana morskimi / portowymi klimatami, przedstawia Świętą Rodzinę... w wagonie, a wokół chodzą ludzie. Ot, coś innego ;).
Wróciliśmy do centrum po zmroku i natychmiast wpadliśmy w tłum ludzi - zwłaszcza wśród głównych ulic było ich prawdziwe zatrzęsienie. Ale dekoracje świąteczne naprawdę robiły wrażenie! :) Było ich tak dużo, niektóre tak gęsto zawieszone, że niemal zlewały się ze sobą. Do tego wiele budynków przyozdobiono światełkami i gwiazdami, co razem tworzyło bardzo fajny klimat. Jednak po oświetlonym centrum chodziliśmy krócej, niż zakładałam, ale przebywanie w takim tłumie nie sprawia mi przyjemności.
Spacerując po Barcelonie, wypatrzyłam plakat reklamujący ogród świateł. Nic o nim wcześniej nie słyszałam, ale od czego jest Google? :) Okazało się, że od 21 listopada do 12 stycznia odbywała się już czwarta edycja Els Llums de Sant Pau. Ogród świateł zorganizowano w dawnym szpitalu św. Pawła (Recinte Modernista Sant Pau) - ciekawych architektonicznie budynków nie miałam okazji zobaczyć za dnia, więc czemu by tu nie zajrzeć chociaż wieczorową porą? Kupiłam bilety online za 17,50 € / szt. i o określonej godzinie skierowaliśmy się na miejsce - na szczęście niecałe 20 minut piechotą od naszego hotelu, co też ułatwiło decyzję. W końcu niejeden ogród świateł się już w życiu widziało, ale skoro tak blisko, to czemu by nie podejść? ;)
Całość zaczynała się od naprawdę ładnych i fajnie zrobionych mappingów na fasadzie głównego budynku. Co ciekawe, może je oglądać każdy, bo żeby przejść przez bramę nie potrzeba biletów. Gorzej, osoby z biletami wręcz poganiano, by się nie zatrzymywały i nie oglądały, tylko szły od razu do budynku, w którym sprawdzano bilety i przepuszczano do dalszej części parku. Na szczęście można było wrócić znów do bramy po skończonej trasie i oglądać mappingi na spokojnie z tymi bez biletów, ale przyznam, że to poganianie na początku nie wywarło na mnie najlepszego wrażenia.
Po wejściu na teren kompleksu ukazały nam się kolejne mappingi, choć już nie tak wypasione jak ten na głównej fasadzie :). Jednak gwiazdy i różne świąteczne motywy mogliśmy znaleźć na większości budynków. A choć ludzi było dużo - większość biletów była już wyprzedana, gdy rezerwowałam - to kompleks jest na tyle spory, że ten tłum się rozproszył i tylko w niektórych miejscach robiło się tłoczno. Najgorzej w części zamkniętej Postals de Nadal, gdzie przygotowano mnóstwo fajnych miejscówek do robienia sobie świątecznych zdjęć. Do świąt można tu było wysłać list lub zrobić sobie zdjęcie ze świętym Mikołajem, a na początku roku - z jednym z trzech króli. Podobało mi się, jak to wszystko urządzono, ale nie chciało nam się czekać w kolejkach do zdjęć i szybko wyszliśmy znów na zewnątrz.
Wchodząc na teren ogrodu świateł, dostaliśmy specjalny świąteczny paszport - Passaport de Nadal. Obejmował on listę krajów, których zwyczaje bożonarodzeniowe tu zaprezentowano, a po odwiedzeniu danego miejsca można było przykleić określoną naklejkę w paszporcie. Gra świateł i dekoracje imitowały różne zwyczaje, jak np. kolumbijskie świece, argentyńskie fajerwerki, szwedzkie laseczki cukrowe (nie jest to dla mnie pierwsze skojarzenie ze szwedzkim Bożym Narodzeniem, no ale... ;) ) czy miejscowe, katalońskie Tió de Nadal, czyli świąteczny... pień ;). Na zakończenie trasy, przy światełkowych bałwankach, wypuszczano w powietrze trochę sztucznego śniegu, co sprawiało niesamowitą frajdę odwiedzającym dzieciakom.
W inny wieczór postanowiliśmy podejść pod popularne domy Gaudiego, czyli Casa Mila i Casa Batlló, które też warto zobaczyć po zmroku w okresie okołoświątecznym. O ile słynna La Pedrera została tylko ozdobiona światełkami i gwiazdami oraz ładnie podświetlona (więc zdjęcia tutaj to rzecz obowiązkowa ;) ), to naprawdę świetnie przygotowali Casa Batlló. Budynek podświetlano na różne sposoby w rytm muzyki i pokazy gromadziły całkiem spory ruch na chodniku - my też z przyjemnością zatrzymaliśmy się tu na dłużej. Zresztą po całej tej okolicy warto było pospacerować wieczorową porą, bo sporo budynków ładnie przystrojono na święta.
Jednym z miejsc, które najbardziej spodobały mi się w Barcelonie podczas mojej pierwszej wizyty w tym mieście, było Poble Espanyol. Coś w stylu skansenu czy wioski zbierającej przykłady zabudowań z różnych regionów Hiszpanii. Dlatego też chciałam tu wrócić, no i pokazać M., co mi się podobało ;). Nie pomyślałam nawet, że Poble Espanyol również będzie całe w świątecznych klimatach i była to naprawdę fajna niespodzianka. Drugą niespodzianką okazały się ceny biletów, bo ten skansen to jedno z niewielu miejsc w Barcelonie, które prawie nie zmieniło ceny od mojej ostatniej wizyty w 2019 roku. Wtedy za bilet płaciliśmy 14 €, teraz na miejscu byłoby 15€, ale przy zakupie przez internet wychodziło 13,50 €. Swoją drogą, jest całkiem sporo miejsc w Hiszpanii, które oferują tańsze bilety online, ale do tego dochodzi opłata rezerwacyjna i cała zniżka idzie się gonić - na szczęście tutaj się dalej opłacało ;).
W minionym sezonie Poble Espanyol było wioską świąteczną od 30 listopada do 5 stycznia, czyli przychodząc tu 4 stycznia trafiliśmy już na samą końcówkę :). W paru miejscach w skansenie utworzono specjalne, świąteczne miejscówki, takie jak Wishland (można tu było wysłać listy do św. Mikołaja), Candy Fun (alejka pełna cukierkowych dekoracji) czy Elfland (cały placyk w świątecznych klimatach). Mnie wręcz zachwyciły pomarańczowe drzewka, gdzie między owocami znajdowały się prezenty i najróżniejsze dekoracje :).
Fajnie było też zajrzeć do starego klasztoru, bo nawet takie miejsce znajdziemy w Poble Espanyol. W kościele zrobiono niewielką szopkę, a krużganki klasztoru również ozdobiono świątecznie. Na placu przed budynkiem ustawiono zaś mnóstwo katalońskich pieńków, czyli wspomnianych już Tió de Nadal. W ogóle dla mnie ta tradycja bożonarodzeniowa jest czymś tak abstrakcyjnym - pieńki się przykrywa kocami, żeby im nie było zimno, albo wstawia do pieca, śpiewając słynne Caga tió, czyli dosłownie zesraj się, pieńku... ;) Z drugiej strony nie da się ukryć, że muszą tam mieć bardzo wesołą świąteczną atmosferę ;).
Czasem słyszę pytanie, po co ja chcę gdzieś latać na Sylwestra, skoro go nawet nie świętuję na mieście, nie wychodzę o północy oglądać pokazów (bo coraz więcej miast - w tym Barcelona - stawia już na coś innego niż fajerwerki). A ja lubię wyjeżdżać w tym okresie, zresztą ja lubię wyjeżdżać w każdym okresie, a przecież przez pozostałą część roku też nie świętuję Sylwestra ;). 1 stycznia jest wolny, moja firma daje też pracownikom wolne 31 grudnia (tzn. nie musimy brać wtedy urlopu), więc jeśli dobrze to połączyć z jakimś weekendem, można to ogarnąć jako fajny, kilkudniowy wyjazd bez marnowania dni urlopowych. I wyjechać gdzieś, gdzie jest kilkanaście stopni i wszystko wciąż pięknie przystrojone na święta. Jasne, wyjdzie trochę drożej niż w innym okresie, ale... skoro nie świętujesz, to przecież równie dobrze mogłabyś zostać w domu kompletnie nie brzmi dla mnie jako jakakolwiek alternatywa ;).
0 Komentarze