Advertisement

Main Ad

Zima na północy Islandii

zima na Islandii
Planując objazdówkę po Islandii, skupiliśmy się głównie na miejscówkach na południu kraju i tam spędziliśmy większość czasu. Ale nie da się przecież objechać wyspy dookoła, nie zahaczając też o jej północną część ;). Poprzedni nocleg mieliśmy w Egilsstaðir na wschodzie, ostatni dzień zaskakująco ciepłej późnej jesieni - kto by się spodziewał 16 stopni w cieniu na Islandii w połowie listopada? Pogoda załamała się idealnie w momencie, gdy skierowaliśmy się na północ. Jednego dnia ciepło i słońce, drugiego mróz i śnieżyce - Islandia dała nam popalić :). Kolejny nocleg mieliśmy w Akureyri, największym mieście na północy, a trasa Egilsstaðir-Akureyri okazała się prawdziwą przygodą...
Słońce miało wschodzić ok. 9:30, więc plan był taki, żeby o wschodzie słońca dojechać do pierwszego punktu z listy. Czekały nas więc dwie godziny jazdy i z perspektywy czasu widzę, że świetnie wyszliśmy na wcześniejszej pobudce i starcie dnia. Im bardziej na północ jechaliśmy, tym zimniej się robiło. Aż w końcu dojechaliśmy na parking, skąd biegł krótki szlak obejmujący dwa wodospady: Dettifoss i Selfoss. Niebo przybierało coraz piękniejsze odcienie, a kiedy po jakichś 10 minutach spaceru dotarliśmy do Dettifoss, mogliśmy zobaczyć słońce wschodzące nad wodospadem - piękny widok! Dettifoss jest spory - ok. 100 m szerokości, 45 m wysokości kaskady, no i przepływa przez niego 193 m³/s. Niestety w okresie zimowym podejście szlakiem bliżej wodospadu było niemożliwe, trasę zamknięto, mogliśmy tylko popatrzeć z platformy widokowej. Po sesji zdjęciowej odbiliśmy szlakiem w bok i podeszliśmy - na ile było to możliwe, bo znów, tylko fragment podejścia był otwarty - do drugiego wodospadu. Selfoss jest niższy, tylko 10 m, ale też szeroki - i oglądaliśmy go z dalszej odległości. Po kolejnej sesji zdjęciowej wróciliśmy na parking, zahaczając jeszcze o toalety. Obawiałam się, że taka infrastruktura na północy Islandii będzie zamknięta zimą, ale czekała mnie pozytywna niespodzianka - toalety kompostując i żele antybakteryjne do rąk, i już nie muszą się martwić o zamarzające rury ;).
Zatem komu w drogę, temu szkło w nogę... albo śnieg na jezdnię, bo taka pogoda się zrobiła wkrótce po wyruszeniu w dalszą trasę. 45 km dalej czekał nas kolejny punkt wycieczki: obszar geotermalny Hverir. Teoretycznie nie było bardzo zimno, ledwo poniżej zera, ale jak wysiedliśmy z auta uderzył w nas silny wiatr ze zmrożonym śniegiem... a to było już bardzo nieprzyjemne doświadczenie ;). Parking przy obszarze geotermalnym jest płatny - 1200 koron (35,25 zł) w parkomacie obok. Jest sporo taniej, gdy płaci się za pośrednictwem aplikacji, ale tu akurat innej niż popularna na całej wyspie Parka, a my przy tej pogodzie nie rozglądaliśmy się za innymi możliwościami. Zapłaciliśmy, otuliliśmy się szalikami i kapturami, no i ruszyliśmy w kierunki woni zgniłych jajek ;).
Gorące źródła mocno rzucały się w oczy przy tej pogodzie - śnieg tu się natychmiast topił, a para buchała jeszcze bardziej w zimnym powietrzu. Co ciekawe, można tu spacerować po całym obszarze, nie tylko przyglądać się źródłom z platform widokowych - trzeba tylko uważać, by nie podejść za blisko gorącej wody. Są niby i ścieżki, ale spod śniegu niewiele je było widać :). Generalnie jednak zaleca się trzymanie oznaczonych ścieżek, żeby uniknąć poparzeń. W internecie widziałam komentarze, że Hverir to obszar na kilkudziesięciominutowy spacer... ale zdecydowanie nie przy tej pogodzie. My po szybkim obejściu całości może w 20 minut z radością schowaliśmy się z powrotem w aucie, gdzie nie wiało i nie sypało...
Nie odjechaliśmy daleko - ledwo 5 minut drogi od Hverir M. rzucił pytaniem: zatrzymać się? Pytanie retoryczne, bo tak błękitnego jeziora jeszcze chyba nigdy nie widziałam. Kolor wydawał się jeszcze bardziej intensywny, gdy wszystko wokół tonęło w bieli. Obok jeziorka, oznaczonego na Google Maps po prostu jako Blue Lake, znajduje się niewielki parking, akurat, żeby zatrzymać się na chwilę i zrobić kilka zdjęć. Woda jest gorąca i obowiązuje tu zakaz kąpieli, więc i tak nie ma po co się zatrzymywać na dłużej, ale widok jednak zapadał w pamięć :).
Nasz plan wycieczki na ten dzień zakładał, że jeśli będziemy dobrze stać z czasem, to po drodze odbijemy jeszcze do miasteczka Husavik - według Google Maps to tylko 40 minut dodatkowej jazdy. A z czasem staliśmy dobrze, bo przecież na obszarze geotermalnym byliśmy krócej, niż zakładałam. Do tego Husavik kusił M., bo miał to być najbardziej na północ wysunięty punkt tej objazdówki. No to ruszyliśmy... I gdybyśmy wiedzieli, jak będzie z pogodą, to chyba nie zdecydowalibyśmy się na ten ruch. Nigdy nie jechałam w takich warunkach i podziwiam M. za opanowanie na drodze. Wiatr obracał śniegiem we wszystkich kierunkach i widoczność czasem spadała do zera - wszędzie wokół było tylko biało. Kiedy się czasem poprawiało, można było jechać z szaleńczą prędkością 30 km/godz. Kiedy robiło się źle, po prostu stawaliśmy, bo nie było widać nawet słupków przy drodze, a nie chcieliśmy skończyć w rowie. Na szczęście w samym Husaviku było trochę lepiej, choć też zimno i nieprzyjemnie. Po zaparkowaniu w centrum miasteczka, niemal od razu poszliśmy do jakiejś kawiarni na gorącą czekoladę na rozluźnienie... ;)
Miasteczko - pierwotnie wioska rybacka - dziś kwitnie dzięki turystyce. To popularna baza wypadowa na oglądanie wielorybów, czego oczywiście w listopadzie nie planowaliśmy. Nie jest to najtańsza przyjemność, ale firm oferujących takie rejsy nie brakuje, chętnych zresztą też nie. Korzystając z chwilowego przejaśnienia, gdy nie tylko nie sypał śnieg, ale nawet można było zobaczyć kawałek nieba, zeszliśmy na dół do portu, przyjrzeć się zacumowanym statkom. Jako że przejaśnienie trwało może ze 2-3 minuty i znów sypnęło śniegiem, postanowiliśmy znów schować się gdzieś w budynku.
Nasz wybór padł na położone tuż obok Muzeum Wielorybów, otwarte codziennie od 10 do 16 (w sezonie do 18). Bilet wstępu kosztuje 2.500 koron (73,50 zł), choć przy zakupie online są niewielkie zniżki. W środku można zobaczyć szkielety wielorybów i innych morskich ssaków, poczytać o ich zwyczajach oraz o islandzkich tradycjach - zarówno o polowaniu na wieloryby, jak i ich obecnej ochronie, no i obserwacji. Sporo ciekawostek, chociaż muzeum nie jest duże - spędziliśmy w środku niecałą godzinę. Nie oglądaliśmy jednak puszczanego w osobnej sali filmu, który sam w sobie podobno trwa kilkadziesiąt minut. Nam zwiedzanie wystaw wystarczyło, by się czegoś nowego dowiedzieć, no i zapomnieć o mrozie panującym na zewnątrz ;). Ale prosto z muzeum ruszyliśmy w dalszą drogę, na szczęście w nieco lepszych warunkach: wciąż śnieżyło, lecz kiedy nie jechaliśmy pod wiatr, to przynajmniej nas nie oślepiało...
Przed dotarciem na nocleg w Akureyri mieliśmy w planach jeszcze jeden wodospad. Goðafoss o wysokości 12 m i szerokości 30 m kształtem przypomina literę C. Po obu stronach znajdują się bezpłatne parkingi, my podjechaliśmy od lewej, bo według internetu stąd były lepsze widoki. To był baaaardzo króciutki przystanek. Choć śnieg właściwie nie padał, to wiało tak, że nie byłam w stanie iść, nie trzymając się barierki. Wyciągając telefon, trzymałam go z całej siły w obu dłoniach z nadzieją, że mi go nie wyszarpnie z rąk... Masakra. Po opadach z poprzednich dni, woda w rzece i wodospadzie była brudnobrązowa - nie da się ukryć, że w takich warunkach miejsce to nie potrafiło na nas wywrzeć dobrego wrażenia.
Słońce zachodziło przed 16, a my spędziliśmy już dobrych kilka godzin w drodze, trochę też zwiedzając na zewnątrz i marznąc... Do Akureyri zostało już tylko 35 lub 50 km jazdy - zależy czy jechalibyśmy na skróty płatnym tunelem czy naokoło drogą. Wyboru nie było, bo przy takich warunkach pogodowych droga była zamknięta i zostawał tylko tunel Vaðlaheiðargöng, płatny za przejazd 1.990 koron (58,45zł). Zaczynało się ściemniać, śnieżyca się wzmogła i wolnym tempem ruszyliśmy w kierunku Akureyri. Do tunelu zostało zaledwie parę kilometrów, gdy minęliśmy wielką tablicę z migającym na czerwono napisem Road Closed. Na Islandii w zimie to norma, że przy złych warunkach pogodowych drogi są zamykane, a poszczególne miejscowości odcinane od świata nieraz na kilka dni. Tu nie było gdzie zawrócić, do tego mijały nas pojedyncze auta z naprzeciwka, uznaliśmy więc, że ostrzeżenie dotyczy dalszego odcinka drogi omijającego tunel. Powoli przebiliśmy się do tunelu, którym nagle można było normalnie jechać - sucha droga, światło, dobra widoczność... Aż się człowiek odzwyczaił po takim dniu :). Na zewnątrz wyjechaliśmy już przy samym wjeździe do Akureyri.
Najpierw podjechaliśmy do Bonusa po zakupy, bo wiedzieliśmy, że później już nam się nie będzie chciało. A potem się zameldowaliśmy w pokoju i z radością padliśmy na łóżku przy kaloryferze. Dojechaliśmy! Jednak szybki rzut oka na stronę umferdin.is, gdzie można sprawdzić status dróg na Islandii, pokazał nam, że mieliśmy szczęście. Duża część trasy, którą tego dnia przejechaliśmy była już oznaczona na czerwono: trasy zamknięte, nieprzejezdne. Gdybyśmy wyruszyli z Egilsstaðir kilka godzin później, najprawdopodobniej musielibyśmy się cofnąć do miasteczka, a potem południową trasą wracać do Rejkiawiku, bo zostały nam już tylko 3 noce do wylotu. Ale udało się dotrzeć do Akureyri! Oczywiście wieczorową porą nie za bardzo było co zwiedzać, ale gdy odpoczęliśmy i rozgrzaliśmy się, uznaliśmy, że czemu by nie wyjść na miasto? Niewiele takich okazji - poza samym Rejkiawikem - było w tej podróży :). W mieście nie wiało, a padający śnieg tworzył fajny klimat. Połaziliśmy po niewielkim centrum, oglądając dekoracje świąteczne i wydeptując nowe ścieżki w śniegu.
Nie zaprzeczę jednak, że stresowałam się kolejnym dniem. Mieliśmy wrócić do Rejkiawiku, a to prawie 400 km i 5 godzin jazdy. Oryginalny plan zakładał jeszcze zahaczenie o półwysep Snaefellsnes, ten plan jednak wydłużałby trasę o dodatkowe 200 km. Jeśli warunki drogowe miałyby być takie jak w drodze do Husaviku czy Akureyri...? Podziękuję. Zanim złapała nas taka zima, myślałam, by wyjechać przed 7. Patrząc na sypiący za oknem śnieg, na 7 to ustawiłam budzik - dopiero o tej godzinie zaczynają pojawiać się najświeższe informacje na stronie dot. dróg krajowych. Trzeba było w ogóle sprawdzić, czy cokolwiek jest przejezdne... Poranna pobudka nie okazała się jednak taka zła. Mimo opadów przez całą noc, śniegu nie nagromadziło się jakoś dużo i M. całkiem szybko i sprawnie odśnieżył samochód. Internet informował, że choć trasa z poprzedniego dnia była cała na czerwono, to drogi do Rejkiawiku były niebieskie: śnieg, lód, ślisko, wymagana duża ostrożność... ale przejezdne! M. stwierdził więc, że ruszamy - ja tutaj zdawałam się w pełni na kierowcę. Na szczęście wkrótce za Akureyiri przestało padać, co znacząco poprawiło widoczność. Jednak aż do Blönduós jechało się powoli i ostrożnie, z radością też powitaliśmy odbicie na południe - z czasem zaczęły się pojawiać nawet fragmenty asfaltu na drodze, wyłaniającego się spod śniegu i lodu ;) Mało co zobaczyliśmy na tej północy, choć zatrzymaliśmy się przy każdej zaplanowanej miejscówce. Pogoda z nami wygrała. Ale takiej zimy i tyle śniegu to już w tym sezonie raczej nie zobaczę ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze