Advertisement

Main Ad

Deszczowa Islandia - od Seljalandsfoss po Vik

Islandia domki przy drodze
Pogoda pogodą, ale plan na Islandię się sam nie zrealizuje ;). Zresztą, czego się tu spodziewać, jak człowiek planuje objazd wyspy w listopadzie...? Może czasem padać i nic się z tym nie zrobi. A najgorzej padało tego dnia, którego mieliśmy przejechać z Rejkiawiku do Vik - najbardziej na południe położonego miasteczka Islandii. To niecałe 200 km i ok. 2,5 godziny jazdy, choć wiadomo, że nie planowaliśmy jechać bez przerwy - miałam parę miejsc zaznaczonych do zobaczenia po drodze. Buty, spodnie, wszystko poza kurtką przemokło mi tak, że wymagało potem dobrych dwóch dni suszenia przy kaloryferze. Podziwianie wodospadów w deszczu i na wietrze też nie było tak przyjemne, jakbym sobie tego życzyła i nasze postoje po drodze okazały się dość krótkie. Życie - taka też jest Islandia... :)
Pierwszy postój - wodospad Seljalandsfoss - znajdował się prawie 2 godziny jazdy od Rejkiawiku i przez te 2 godziny pogoda się, niestety, nie poprawiła. Nie przeszkadzało to turystom, wręcz byliśmy zaskoczeni, jakie tłumy spotykało się przy popularnych atrakcjach południowej Islandii mimo deszczowego listopada. Sezon, nie sezon, turystów tu nie brakuje. Zatrzymaliśmy się na płatnym parkingu (1000 koron = 28,35 zł), przy którym znajdują się też publiczne toalety, a stamtąd podeszliśmy do widocznego już z parkingu wodospadu. Wysoki na 60 m Seljalandsfoss jest jednym z najpopularniejszych wodospadów Islandii - także dlatego, że ścieżka biegnie za spadającą wodą. Nie spodziewałam się, że uda się tam podejść w listopadzie (poza sezonem wiele islandzkich wodospadów ma zamykane ścieżki bliżej wody, bo przy minusowych temperaturach może być po prostu niebezpiecznie ślisko), tymczasem ścieżka była wciąż otwarta :).
Internetowe komentarze uprzedzały, żeby na Seljalandsfoss wybrać się w przeciwdeszczowych ubraniach - wodospad nieźle chlapie. Nam nie robiło to różnicy, deszcz zrobił swoje wcześniej ;). A parę minut spaceru dalej znajduje się drugi wodospad - Gljufrabui. Niższy, ukryty za wąskim przejściem między skałami. Kiedy M. był tu parę lat wcześniej, mówił, że podejście do wodospadu wymagało zdjęcia butów i przejścia przez zimny strumień. Teraz dało się w miarę skakać po wystających z wody skałach, przytrzymując się ściany - było wąsko, i tak zmoczyłam trochę buta, ale wciąż było to lepsze niż chodzenie boso po wodzie ;). 
Umiejscowione przy drogach kamienne domki uszczelnione torfem z dachami porośniętymi mchem i trawą stanowią nieodłączny element islandzkiego krajobrazu. Taką ciekawostkę M. znalazł też przy głównej drodze, którą jechaliśmy - Google wskazuje to miejsce jako Drangurinn in Drangshlíð. Przyjeżdżać tu specjalnie nie ma sensu, zwłaszcza że takich miejsc na Islandii jest więcej, ale przejeżdżając jedynką w kierunku Skogar czy Vik, na pewno będziecie mijać to miejsce. Znajduje się przy nim niewielki parking na kilka samochodów, z którego w parę chwil podejdzie się do zarośniętych domków. Są one zniszczone, a niektóre z nich i bardzo stare - jedne źródła wspominają o czasach wikingów, inne odnoszą się do legend o elfach... :) Można zajrzeć do środka, ale ostrożnie, bo wszystko się już trochę wali (niektóre budynki były jednak pozamykane) - my nie wchodziliśmy do środka, bo wszędzie była woda, błoto, a ulewny deszcz zniechęcał do dłuższego postoju. Podeszliśmy, popatrzyliśmy, można jechać dalej.
Nie zdążyliśmy się nawet rozgrzać czy wyschnąć w samochodzie, a już trzeba ponownie wysiadać, bo kolejny punkt programu znajduje się niecałe 4 km od powyższych domków. Wodospad Skógafoss świetnie widać już z parkingu, płatnego - bez zaskoczenia - 1000 koron ;). Szeroki na 25 m, ze spadkiem wody liczącym sobie 60 m wysokości, robi spore wrażenie, zwłaszcza że można podejść bardzo blisko (bardziej mokrzy już nie będziemy... ;) ). Co więcej, można też po schodach wejść na specjalną platformę i zobaczyć wodospad z innej perspektywy, co też zrobiliśmy, choć w tę pogodę nie sprawiło nam to szczególnej przyjemności, a i widoczność nie była najlepsza. Podobno schody na górę wodospadu zamykane są na zimę, ale widać deszczowy listopad to jeszcze nie zima :).
Skógafoss to tylko jeden z wodospadów w pobliżu wioski Skógar, ale za innymi się już nie rozglądaliśmy - już wystarczająco zmokliśmy ;). Teraz przyszedł czas wyschnąć, zajrzeliśmy więc do lokalnego Muzeum Skógar (Skógasafn) obejmującego trzy części: Muzeum Ludowe, Muzeum Techniki oraz Skansen. Najbardziej ciekawiła mnie ta ostatnia część i to głównie ze względu na nią mieliśmy tu przyjechać, ale pogoda nieco zmieniła plany. A właściwie sprawiła, że w skansenie spędziliśmy najmniej czasu, a najwięcej w muzeach pod dachem... ;) Wstęp do całego kompleksu kosztował 2.750 koron (78,60 zł) i nawet nie wiecie, jak miło było powiesić na wieszakach mokre kurtki (pod którymi szybko zrobiły się kałuże...) i po prostu spacerować w ogrzewanym pomieszczeniu...
Zacznijmy od Muzeum Ludowego, bo to przy nim zaparkowaliśmy i tam kupiliśmy bilety. Osobiście uważam, że ta część kompleksu jest najnudniejsza, ale to zapewne kwestia indywidualnych zainteresowań. Dowiemy się tu sporo o rybołówstwie na Islandii, o rolnictwie i hodowli, zobaczymy stare meble, narzędzia, książki, obrazy i różne rękodzieło (bardzo mi się podobały miejscowe hafty, to muszę przyznać), a nawet trafimy na część związaną z historią naturalną, czyli głównie wypchane przykłady lokalnej fauny. Były obiekty, na których dłużej skupiłam wzrok, ale gdy obeszliśmy całość, przyszło nam znów założyć mokre kurtki i przejść do skansenu...
Lubię wszelakie skanseny, więc islandzkie muzeum na świeżym powietrzu też chciałam odwiedzić... nawet jeśli przebywania na dworze unikaliśmy, jak najszybciej chowając się w kolejnych budynkach. Oczywiście najbardziej ciekawiły mnie domki z kamienia, drewna i torfu - podobne, jednak w dużo lepszym stanie niż te napotkane wcześniej przy drodze. Większość z nich we wnętrzach miała urządzone bardziej jakieś warsztaty, schowki czy pomieszczenia dla zwierząt, zaś wystrój dawnych islandzkich domostw mogliśmy obejrzeć w większych, drewnianych budynkach.
Skansen to nie tylko domy, choć te - sięgające nawet końca XIX wieku - są zdecydowanie najciekawsze. Mały, prosty kościółek nie wywarł na mnie szczególnego wrażenia, ale już zobaczyć, jak wyglądała islandzka szkoła na początku XX wieku... to była niezła ciekawostka :). Generalnie ta część muzeum w Skogar nie jest duża, obejmuje zaledwie kilka budynków, ale można do nich swobodnie zaglądać, czasem nawet wchodząc wąskimi drabinkami na górne piętra. Szkoda, że przez deszcz nie dało się spokojnie połazić po tej okolicy, bo skansen w Skogar naprawdę wpadł mi w oko :).
Muzeum Techniki to najnowsza część kompleksu, otwarta dopiero w 2002 w nowej hali (Muzeum Ludowe, dla porównania, otwarto już w 1949 roku). Tutaj też znajdziemy sklep z pamiątkami i kawiarnię - było w niej więcej ludzi niż we wszystkich trzech częściach kompleksu razem wziętych ;). Jak informuje strona internetowa, w środku znajdziemy wystawy dotyczące historii i ewolucji transportu, komunikacji i technologii na Islandii w XIX i XX wieku. Osobiście najbardziej wciągnęła mnie wystawa dotycząca poczty islandzkiej, od tych dawnych czasów, gdy przedostanie się na koniu przez niestabilny pogodowo kraj stanowiło prawdziwe wyzwanie. Muzeum Techniki jest fajnie przygotowane, wszystko przetłumaczono na angielski, więc można tu spędzić sporo czasu - nam przyszło się jednak w końcu zbierać, bo w listopadzie dzień krótki, a chcieliśmy jeszcze o sensownej porze dotrzeć do Vik...
Miasteczko Vik - a bardziej precyzyjnie Vík í Mýrdal - dzieli od Skógar niespełna pół godziny jazdy. Mieszka w nim (włącznie z najbliższą okolicą) jakieś 700 osób, więc jak na islandzkie standardy jest całkiem nieźle: mają sklep, restauracje, sporo miejsc noclegowych, a nawet Lava Show (który rozważaliśmy, ale w końcu poszliśmy w Rejkiawiku). Po przebraniu się w suche ciuchy poszliśmy tu na obiad do Black Crust Pizza i ichniejsza pizza na czarnym cieście to naprawdę jedna z najlepszych, jakie w życiu jedliśmy - polecam, jak trafi się okazja :). Warto też podejść na wzgórze z niewielkim kościółkiem, który wprawdzie był zamknięty, jak tu byliśmy, ale widok ze wzgórza na miasteczko i wybrzeże naprawdę fajny.
Jednak główna atrakcja tej okolicy nie znajduje się w samym Vik, ale 11 km od miasteczka (tzn. licząc drogą, bo w linii prostej jest bardzo blisko... tyle, że linią prostą nie pojedziemy ;) ). Reynisfjara, czyli słynna czarna plaża jest uznawana za jedną z najciekawszych plaż świata i nie ma się co dziwić. I piszę to świadomie, choć nie udało mi się nacieszyć tym miejscem w pełni, bo dotarliśmy tu krótko przed zmrokiem. Czyli już nie najlepsza widoczność, do tego mgła (przynajmniej chwilowo nie padało) i woda podchodząca na tyle blisko, że nie dało się podejść dalej wzdłuż bazaltowych kolumn... Ale choć nie zobaczyłam Reynisfjara tak zachwycającej jak na wielu innych zdjęciach, to i tak bardzo mi się tu podobało.
Reynisfjara słynie z trzech rzeczy. Pierwszą jest, naturalnie, czarny, wulkaniczny piasek, od którego wzięło się określenie czarna plaża. Drugą atrakcją są bazaltowe kolumny, tworzące nawet jaskinię o charakterystycznym kształcie. Jeśli woda i pogoda pozwoli (nam nie pozwoliły ;) ), turystom zdarza się wchodzić na niższe kolumny i nie zaprzeczę, że takie zdjęcia są naprawdę piękne. My mogliśmy podejść do tych formacji tylko z jednej strony, co powodowało, że robił się przy nich tłum i ciężko o ładne zdjęcia bez ludzi... Ale mogłam tam po prostu stać i patrzeć na te skały i fale...
No właśnie, fale ;). Trzecia i ostatnia atrakcja czarnej plaży. Choć krzyczą o tym przewodniki i internet, choć przy wejściu na plażę znajduje się ogromna tablica informacyjna, to i tak znajdą się turyści, którzy bezmyślnie podejdą za blisko wody. A fale przy Reynisfjara uważa się za wyjątkowo podstępne, przez dłuższy czas mają podobną wysokość i zasięg, by nagle ogromną falą uderzyć głębiej w brzeg. I jeśli stoisz blisko i masz szczęście, to po prostu znajdziesz się po kolana w zimnej wodzie, jeśli szczęścia nie masz, fala może cię porwać i wtedy robi się już bardzo niewesoło. Mieliśmy okazję oglądać turystów bezskutecznie uciekających przed wodą, no i raczej takiej atrakcji byśmy nie polecali ;).
Kiedy zaczęło się już bardziej ściemniać, zebraliśmy się z powrotem do auta i ruszyliśmy do pobliskiego noclegu. Chodziło mi nawet po głowie, by rano znów zajrzeć na czarną plażę, licząc na lepszą pogodę, ale zniechęciły nas opłaty parkingowe (tak, znowu 1000 koron - niby nie tak dużo, ale żeby drugi raz płacić za to samo? :P ) i perspektywa zbyt późnego wyjazdu z Vik - wschód słońca miał być dopiero ok. 9:20, więc przyjeżdżając tu z rana, z miasteczka ruszylibyśmy dopiero koło 10... a mieliśmy za dużo innych planów na ten dzień, by go tak późno zaczynać ;). Reynisfjara wieczorową porą musiała nam tym razem wystarczyć, ale przecież nikt nie mówi, że jeszcze kiedyś na Islandię nie wrócimy, prawda? ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze