Safari w Kenii marzyło mi się od lat, chyba jeszcze od czasów dzieciństwa, gdy takie marzenia wydawały się kompletnie nierealne. Pomysł zaczął się krystalizować parę lat temu i kiedy w 2019 roku poleciałam z przyjaciółką do Nepalu, rozpoczęłyśmy też wstępne rozmowy o safari w roku kolejnym. No ale wiadomo, ten kolejny rok zakręcił światem tak, że Kenię odłożyłam na nieokreśloną przyszłość. W ubiegłym roku temat jednak powrócił i w końcu decyzja została podjęta, a ja zarezerwowałam nam wycieczkę na przełom lutego i marca. Nie była to jednak łatwa decyzja - przeglądałam oferty Rainbowa i Itaki i tak się ciągle wahałam. Rainbow miał ciekawszy program, ale narzekano na transport i przewodników. W Itace przewodników chwalono, ale program jednak nie taki fajny... Stwierdziłam, że jadę oglądać zwierzęta, a nie słuchać przewodnika, więc wybór padł na Rainbow, ale i to nie był koniec zastanawiania się, bo to biuro podróży miało aż trzy oferty w wybranym przeze mnie terminie. Najbardziej kusiła mnie Kenia Classic, obejmująca parki narodowe Amboseli, Lake Nakuru, Masai Mara oraz Nairobi i ewentualnie Mombasę, jak czas pozwoli. Był to jednak mega intensywny program, dużo czasu w drodze, a potem ze zwiedzania prosto wylot do Polski... fajnie, ale chciałam połączyć safari z odpoczynkiem. Tu miałam do wyboru dwie pozostałe opcje: Powitanie z Afryką - trzy dni safari (parki Tsavo West i Amboseli) i cztery wypoczynku, albo Kenijskie Trio - cztery dni safari (Tsavo West, East i Amboseli) i trzy odpoczynku. Jak widać po tytule, wybraliśmy Kenijskie Trio, w końcu im więcej parków, tym większa szansa na zobaczenie jak największej liczby zwierząt. No i wróciłam z Kenii zadowolona, choć musiałam się zgodzić z tymi internetowymi komentarzami odnośnie transportu i słabego przewodnika... ;)
Do Kenii lecieliśmy z Katowic, bo z Wiednia najbliżej - ledwo 4,5 godz. jazdy, a do tego cenowo te oferty były najlepsze. Rainbow na tej trasie współpracuje z czeskimi liniami Smartwings, a samolot ma ok. godzinne międzylądowanie w egipskiej Hurghadzie (według rozkładu krótsze, ale nam w obie strony zeszła tu co najmniej godzina). O ile lot do Kenii odbywał się za dnia i to międzylądowanie dało się znieść (choć wydłużało przelot o tę godzinę), to w drodze powrotnej lot był całonocny i postój był masakryczny, bo ledwo udało się trochę pospać, to już na 1,5 godz. zapalili światło i narobili hałasu... Na drugą część lotu (Hurghada-Katowice) już dobrze zasnąć się nie udało i potem cały dzień byłam półprzytomna. Jak to w czarterach, można zabrać ze sobą duży bagaż rejestrowany, ale na pokładzie nie ma co liczyć na posiłek - za darmo tylko 2x w ciągu całego lotu serwowano po kubeczku wody. Na szczęście wzięliśmy odpowiednie zapasy na drogę ;).
Gdy wylądowaliśmy w Mombasie, czekała nas dłuuuga kontrola paszportowa - Kenijczykom się nigdzie nie spieszy, pole pole (powoli w suahili) to zdecydowanie styl życia w tej części Afryki. Obecnie na turystyczny wjazd do Kenii nie potrzebujemy wizy, ale trzeba zawczasu złożyć przez internet wniosek o eTA (elektroniczne zezwolenie na podróż). Niby czas oczekiwania na wydanie dokumentu to do 72 godz., choć w internecie widziałam komentarze, że trwało to czasem dłużej - my dostaliśmy zgodę na wjazd już następnego dnia po złożeniu wniosku. Na chwilę obecną kenijskie eTA kosztuje 30$ plus niecałe 2$ dodatkowych opłat. Wydrukowany dokument trzeba było pokazać podczas odprawy w Polsce, ale w samej Kenii nikt o niego nie pytał - zakładam, że mieli go po prostu w systemie i łatwo było sprawdzić. Ale w końcu wszystko się udało: pieczątka w paszporcie przybita, bagaż odebrany, mogliśmy się rozglądać za pracownikiem Rainbowa.
A pierwsze pytanie, jakie ten zadał na nasz widok, to: wymieniliście pieniądze na szylingi? Na lotnisku nigdy nie ma dobrych kursów wymiany, ale teraz nie mieliśmy wyboru, bo przylecieliśmy wieczorem, a wcześnie rano wyjeżdżaliśmy na safari. Na koniec lutego - według kursu na Google - za 1 $ było 127 szylingów, a za 1 € - 133 szylingi, ale na lotnisku wymieniłam euro po kursie 125, więc trochę różnicy było. Nie wiedziałam do końca, ile wymienić - z jednej strony wyżywienie mieliśmy zapewnione, z drugiej na safari było bez napojów, więc hektolitry wody + jakieś inne napoje do obiadu czy kolacji trzeba było sobie dokupować. A do tego jakieś pamiątki, liczne napiwki, które podobno lepiej dawać w lokalnej walucie, żeby otrzymujący nie miał problemu z wymianą (mniejsze nominały wymienia się po gorszym kursie). W końcu zamieniłam 100€ i okazało się to trafioną kwotą, ale tylko dlatego, że w wielu miejscach można było płacić kartą. Szczególnym zaskoczeniem były tu lodże (będę tu odmieniać po polsku angielskie słówko lodge) w parkach narodowych, bo przed wyjazdem czytałam, że tam za napoje lepiej płacić gotówką, bo za płatności kartą pobierana jest prowizja. Cóż, ostatnio zmieniło się prawo, nakazując takim miejscom przyjmowanie płatności wyłącznie bezgotówkowych. I w takim przypadku już bez prowizji. W efekcie za napoje i pamiątki płaciłam zazwyczaj Revolutem po kursie ok. 133, a gotówka szła na jakieś mniejsze zakupy, napiwki itp. Turystyczne miejsca często przyjmują też dolary, ale takich płatności nie polecam, bo ich przelicznik to zazwyczaj 1$=100 szylingów, lepiej więc zamienić te dolary na szylingi i nimi płacić.
Kiedy wszyscy mieli już bagaże, wymienioną walutę i informacje od rezydenta odnośnie planów na pobyt w Kenii, rozsiedliśmy się w ustawionych przed lotniskiem busach i ruszyliśmy w drogę. A ruch drogowy w Kenii to jest oddzielna historia... Patrząc, jak oni jeżdżą, nigdy, ale to przenigdy, nie chciałabym musieć prowadzić auta w tym kraju ;). Mombasa to miasto portowe, więc ruszają stąd setki ciężarówek, które blokują drogi, a nie spodziewajmy się tu kilkupasmówek. Wyprzedzanie - nawet na trzeciego - jest normą. Wyprzedzanie na czołówkę z TIR-em jadącym z naprzeciwka również, zawsze gdzieś ktoś zdąży zjechać trochę w bok lub wcisnąć się między inne auta. Zjechać z głównej, zakorkowanej drogi, i chwilę jechać boczną pełną ludzi i straganów, żeby wyprzedzić korek? Czemu nie. Tam, gdzie ruch trochę zwalnia, natychmiast roi się od ulicznych sprzedawców, próbujących sprzedawać głównie produkty spożywcze i napoje podróżującym. Do tego mnóstwo kontroli policyjnych - turystycznych busów raczej nie zatrzymują (przynajmniej nam się to nigdy nie zdarzyło), ale komunikację publiczną i miejscowe pojazdy - jak najbardziej. Gdy na jedną wycieczkę podwożono nas zwykłym samochodem, szybko pojawiły się rogatki, a do auta zapukała policja. Jechaliśmy na snorkeling, więc nikt z nas nie miał przy sobie dokumentów i taka kontrola trochę nas zestresowała, ale kierowca wyszedł z auta, chwilę pogadał, uścisk dłoni, policjant z uśmiechem życzył nam po angielsku udanej podróży. Miejscowy kierowca powiedział: chcieli mniej niż dolara, znamy się, nie robimy problemów. Ale jak ktoś nie chce dać symbolicznej łapówki, problemy się robią podobno natychmiast. Od dwóch różnych osób usłyszałam anegdotkę o białym kierowcy, co chciał jeździć sam i nie płacić łapówek. Na pierwszej kontroli dostał mandat za brak trójkąta ostrzegawczego, a na drugiej - gdy dumny pokazał trójkąt - dostał mandat za brak zapasowego... i potem jeździł już z miejscowym kierowcą ;). Na ile to prawda, a na ile urban legend, nie wiem, ale o ogromnym łapownictwie w Kenii słyszeliśmy na każdym kroku i wygląda na to, ze sporo niemożliwych rzeczy da się tu załatwić lub przyspieszyć na ładny uśmiech... i (co najmniej) parę dolarów.
DZIEŃ 1 - PRZYLOT I NOCLEG
Pierwszy dzień wycieczki był zatem w pełni poświęcony na dotarcie do pierwszego miejsca noclegowego. Był to hotel Plaza Beach na północ od Mombasy - prosty, trzygwiazdkowy, ale mieliśmy tam spędzić tylko jedną noc, więc nie było co kombinować. Dojazd z lotniska trwał jakieś 40 minut, a w drodze rezydentka udzielała wstępnych informacji oraz zbierała pieniądze na wstęp do parków narodowych (320$ za osobę - generalnie uważa się, że bilety do parków to najdroższa część safari). Mimo późnego przyjazdu, na miejscu czekała na nas kolacja (mieli zaskakująco dobre zupy dyniowe ;) ) oraz barek, w którym kupiliśmy zapas wody na drogę. A potem już tylko prysznic, zaciągnąć moskitiery i spać, bo z rana miała się zacząć przygoda :).
DZIEŃ 2. PARK TSAVO WEST
Pobudka z samego rana, bo już o 5:50 mieliśmy zbiórkę w recepcji, gdzie odbieraliśmy prowiant na drogę (wyjeżdżaliśmy przed porą serwowania śniadania w hotelu) i byliśmy rozdzielani do busów. Rozdzielane były też nasze bagaże, bo na safari jechaliśmy z miękkimi torbami i plecakami, które dało się upchać z tyłu busika, a walizki zostawały w hotelu na te kilka dni. Czekało nas kilka godzin jazdy z dłuższym postojem na śniadanie i ewentualny zakup pamiątek. No i w końcu przed 13 przekroczyliśmy bramę parku narodowego Tsavo West i skierowaliśmy się do lodży, w której mieliśmy nocować. Tam był czas na lunch, odświeżenie się i o 16 wyruszyliśmy na pierwsze safari. Z bliska widzieliśmy zebry i bawoły, dalej też żyrafy, ale że to był pierwszy dzień, to wszystko nas niezmiernie ekscytowało ;). Do lodży wróciliśmy po 18, bo tak zachodziło słońce, a w parkach narodowych nie można używać świateł, więc safari trzeba zakończyć przed zmrokiem. Nie był to jednak koniec obserwowania zwierząt na dziś, bo nocowanie w parku narodowym ma w tej kwestii sporo zalet... ;)
W Tsavo West nocowaliśmy w Ngulia Safari Lodge, ośrodku liczącym sobie 52 pokoje. Jako że wszystko jest nastawione na gości przyjeżdżających na safari, czyli wracających po 18 i wyjeżdżających o 6 rano, prąd i ciepła woda były tylko w godzinach wieczornych i wczesnoporannych. Zatem, gdy przyjechaliśmy na lunch, można się było co najwyżej umyć w chłodnej wodzie i pomarzyć o naładowaniu telefonu - zresztą w pokojach było tylko jedno gniazdko, więc ten krótki wieczorny czas korzystania z prądu trzeba było dobrze wykorzystać. Przy lodży zrobiono sadzawki służące zwierzętom za wodopoje, więc mogliśmy z bliska oglądać podchodzące tu stada słoni i bawołów - no, świetne wrażenie. A wieczorową porą obsługa rozwiesiła zaledwie kilkadziesiąt metrów od tarasu świeże mięso, po które szybko przyszedł lampart i siedząc z drinkiem, mogliśmy obserwować go przy jedzeniu... Niesamowite :). Choć później ta świadomość, że lampart kręcił się wokół ośrodka (widziano go idącego wzdłuż tarasu restauracji) sprawiła, że nie odważyłam się wyjść na dłużej na balkon, by obserwować gwiazdy. Niebo nad kompletnie ciemną sawanną jest przepiękne, no ale jednak pokój mieliśmy na parterze, słyszeliśmy przechodzące obok słonie i jakoś nie mogłam wyzbyć się myśli, że co to by było dla takiego lamparta wskoczyć na ten balkon...? ;)
DZIEŃ 3. TSAVO WEST, WIOSKA MASAJÓW I AMBOSELI
Znów pobudka z samego rana, śniadanie od 5:30 i wyjazd o 6... Te godziny towarzyszyły nam przez całe safari, czasem z przesunięciem o 10-15 minut. Słońce wschodziło ok. 6:30 i chodziło o to, żeby już w tym pierwszym brzasku wypatrzeć zwierzęta, które o tej porze dnia są najaktywniejsze. Nie da się ukryć, z rana mieliśmy zawsze najlepsze safari, co wynagradzało wczesne wstawanie :). Najpierw podjechaliśmy pod wodopój obserwować hipopotamy i bawoły, potem drogę przecięła nam żyrafa, mijaliśmy też mnóstwo antylop. Po dwugodzinnym safari ruszyliśmy w kierunku źródeł Mzima, gdzie czekał nas krótki spacer wśród wszechobecnych małp do stawu z hipopotamami i krokodylami. Potem był najgorszy odcinek drogi, pełen kurzu i nierówności, ale cóż, zjechaliśmy z głównych dróg, a niewygodę wynagradzał nam widok Kilimandżaro... Przed wjazdem do parku narodowego Amboseli grupa rozdzieliła się na dwie części: ci, co wykupili wycieczkę fakultatywną, pojechali do wioski Masajów, a reszta bezpośrednio do kolejnej lodży. My zdecydowaliśmy się na wizytę w wiosce, kosztowało to 25$ i potraktowałam to jako lokalną ciekawostkę - zobaczyć masajskie tańce, posłuchać o roślinach służących do leczenia i obejrzeć domy, naturalnie ze świadomością, że dziś już się raczej tak nie mieszka... ;) Z wioski Masajów pojechaliśmy do lodży, gdzie mieliśmy więcej czasu wolnego na ogarnięcie się, lunch i popływanie w basenie. I znów punkt 16 zbiórka na kolejne safari, tym razem w parku narodowym Amboseli. U stóp Kilimandżaro zobaczyliśmy mnóstwo antylop, nieco dalej również słonie, jednak największą atrakcją były hieny i lwice - w końcu tych zwierząt jeszcze nie widzieliśmy ;). Tym razem nie nocowaliśmy w parku, więc o 18 trzeba było jechać do bramy, bo park na noc jest zamykany.
Tutaj nocowaliśmy w AA Lodge Amboseli położonej ledwo 2 km od wejścia do parku. Kiedy przewodnik powiedział, że dzisiaj śpimy w namiotach, wyobrażałam sobie jednak coś zupełnie innego niż te lodże ;). Na drewnianej podłodze pod dachem rozstawiono ogromne namioty - w środku były prysznice, toalety, elektryczność... No dobra, z tą elektrycznością to różnie bywa, bo na start okazało się, że prądu nie ma. Pomyślałam, że pewnie jest jak w poprzedniej lodży, prąd włączą wieczorem, ale poszłam zapytać, o której będzie to wieczorem. I okazało się, że powinno działać, muszą tylko coś włączyć - i już parę minut później można było ładować telefony na wieczorne safari. Tutaj nie było jak oglądać zwierząt przez okno (czy też podnoszony fragment materiału ;) ), bo lodża jest ogrodzona, ale wszędzie biegały małpki. Miło było też schłodzić się w basenie, ale z jego czystością bywało różnie, bo do wody wpadało sporo owadów i liści. A wieczorem, po kolacji na terenie lodży odbywały się pokazy tańca masajskiego - nawet nieco dłuższe niż we wcześniej odwiedzonej wiosce.
DZIEŃ 4. PARKI AMBOSELI I TSAVO EAST
Przed wschodem słońca znów skierowaliśmy się do bramy parku Amboseli i tu właściwie czekały mnie 2 godziny nieustannych zachwytów ;). Najpierw Kilimandżaro i unoszące się na jego tle balony (jest to opcja fakultatywna przy wycieczce Kenia Classic, ale w Kenijskim Trio nie było na to czasu, czego żałuję...), potem przepiękny wschód słońca nad sawanną. Następnie wyruszyliśmy na szukanie zwierząt, co nie było trudne, bo były niemal wszędzie. Najdłużej oglądaliśmy bawiącą się rodzinę gepardów, ale super było też zobaczyć żyrafy, strusie, małpy okupujące opuszczoną lodżę czy bawoły. Poranne safari w Amboseli było dłuższe niż zwykle, ale w końcu przyszedł czas ruszyć dalej - do parku narodowego Tsavo East. Dojechaliśmy tam akurat na lunch, mijając po drodze mnóstwo słoni i ciągle chcąc im robić zdjęcia, co chyba trochę irytowało naszego kierowcę, bo przecież lepiej najpierw zjeść, a słonie nie uciekną... ;) Tsavo East tego dnia stało dla nas zdecydowanie pod znakiem słoni. Owszem, widzieliśmy jakieś inne zwierzęta w oddali, ale tak to słonie, słonie, więcej słoni, no i ptaki - w tym mnóstwo bocianów. Doszło do tego, że czuliśmy się (i mam tu na myśli też innych ludzi z wycieczki, z którymi wymienialiśmy się wrażeniami) nieco rozczarowani... W końcu ile można oglądać słonie, a chyba nikt nie oczekuje, że będziemy się ekscytować bocianami? ;) Nie zaprzeczę jednak, że oglądanie kąpiących się słoni - zarówno w wodopoju, jak i w sadzawce przy lodży - stanowiło niesamowitą atrakcję :).
W Tsavo East znów mieliśmy okazję nocować w parku narodowym, a wybór biura padł na Voi Safari Lodge. Chyba ta lodża podobała mi się najbardziej, choć namioty też były ciekawe ;). Ośrodek został wybudowany na wzgórzu, u stóp którego rozciąga się sawanna, więc widoki były świetne - a do tego można było zejść po schodkach do ukrytego pomieszczenia, z którego można z bardzo bliska podglądać sadzawkę. No i kąpiące się słonie, bo to był przecież dzień słonia ;). Mnie zachwyciły jeszcze wszechobecne jaszczurki - uwielbiam te gady, a tu było ich wiele gatunków, niektóre tak piękne i kolorowe... W Voi Safari Lodge zarówno restauracja, jak i basen są tak fajnie umiejscowione, że można z nich oglądać sawannę. I tak siedzieliśmy w pokoju, ogarnialiśmy się po prysznicu, gdy nagle usłyszeliśmy krzyki lew, lew! No to co, biegniemy na taras przy basenie, ale zwierz zdążył się już oddalić na tyle daleko, że wypatrzenie jasnej plamki wśród krzewów było niezłym wyzwaniem. Za to uczucie, gdy w ciemności człowiek już powoli zasypia, a spod okien niesie się nagle potężny ryk lwa i we wszystkich pokojach momentalnie cichną rozmowy... Nie da się tego opisać słowami :).
DZIEŃ 5. PARK TSAVO EAST I PRZEJAZD NA DIANI BEACH
I po raz ostatni przyszło nam się zrywać po 5 na poranne safari. Tym razem ogólne nastroje były mniej entuzjastyczne - zmęczenie zrobiło swoje, a po kilku wyprawach na safari było takie poczucie, że co mieliśmy zobaczyć, to już zobaczyliśmy. Niewielka ilość zwierząt widzianych poprzedniego popołudnia w Tsavo East też nie nastrajała optymistycznie. Ale ruszyliśmy, a Kenia nam po raz kolejny udowodniła, że safari popołudniowe a poranne to dwie różne sprawy ;). Przejeżdżaliśmy przez chmary motyli, oglądaliśmy walczące bawoły i słonie, przyglądaliśmy się zebrom i antylopom. Nasz kierowca krążył po parku dłużej niż ci z innych busów, dzięki niemu udało nam się wypatrzeć sporo więcej niż pozostałym grupom i była to naprawdę fajna końcówka safari. A potem ruszyliśmy w długą drogę w kierunku Mombasy, gdzie na parkingu przy drodze odebraliśmy swoje pozostawione wcześniej walizki i nastąpiło kolejne przetasowanie, bo ludzie rozjeżdżali się na wypoczynek do różnych hoteli. My jechaliśmy na położoną na południe od Mombasy Diani Beach, uważaną za jedną z najpiękniejszych plaż w Kenii. Na miejsce dotarliśmy w porze lunchu, nasze pokoje nie były jeszcze gotowe, więc na spokojnie zjedliśmy obiad, a potem się zameldowaliśmy... i można było korzystać z plaży, basenów, all inclusive ;). Ocean zachwycił ciepłą wodą, plaża odstraszała mnóstwem miejscowych naciągaczy, ale cóż, z tego podobno też słynie Kenia ;). Nie dadzą człowiekowi spokojnie się wykąpać ani pospacerować, a jak któremuś się poświęci odrobinę uwagi, to natychmiast zostanie się otoczonym przez kilka innych osób: zajrzyj do sklepiku, kup pamiątkę, kup wycieczkę, nie chcesz kokosa?, pokażę ci ciekawe miejsca na plaży...
Jeśli chodzi o wypoczynek po safari, w ramach wycieczki mieliśmy tu 3 noce, które można by przedłużyć o kolejny tydzień. W ofercie Rainbowa było trochę hoteli położonych bliżej lub dalej od Mombasy, z różnym wyżywieniem. My wybraliśmy 4-gwiazdkowy Baobab Beach Resort & Spa z all inclusive, bo jak wypoczywać, to wypoczywać - nawet jeśli tylko 3 dni ;). Hotel okazał się naprawdę fajny, czysty, obsługa miła, jedzenie dobre i różnorodne. Cały ośrodek obejmował kilka restauracji, 3 baseny (w tym jeden kaskadowy i jeden tzw. infinity pool), a zejście na plażę było pilnowane (i zamykane po zmroku). Naprawdę nie miałabym tu na co narzekać - nie to, że szukam powodów ;). W pokojach znajdowały się informacje, by nie zostawiać balkonów otwartych i tego faktycznie trzeba było pilnować, bo po całym terenie hotelu grasują małpy. Potrafią wskoczyć na balkon, słysząc otwierane drzwi i czają się, zaglądając do środka, by skorzystać z pierwszej okazji wejścia do pokoju ;). Potrafią złapać odłożoną przy leżakach torbę czy pochwycić coś do jedzenia - no, po prostu trzeba uważać. Ja małpki traktowałam jako dodatkową atrakcję Diani Beach ;).
DZIEŃ 6. SNORKELING W MORSKIM PARKU NARODOWYM KISITE-MPUNGUTI
Podczas wieczornego spaceru po plaży daliśmy się namówić na wycieczkę następnego poranka, a że byliśmy w czwórkę (wraz z inną polską parą), to udało się dostać lepszą cenę niż oferowane normalnie. Wynegocjowaliśmy też wcześniejszy powrót do hotelu, bo wycieczka miała być całodniowa, ale nas nie kusił już lunch i wypoczynek na plaży - z tego mogliśmy korzystać przecież na Diani Beach ;). Po wczesnym śniadaniu wyruszyliśmy więc w kierunku tanzańskiej granicy i w wiosce Shimoni czekaliśmy na łódkę. Trwało to długo, łącznie prawie 2 godz., bo były jakieś problemy z kupionymi online biletami, ale w końcu wyruszyliśmy... Najpierw rejs łódką dookoła wyspy Wasini z wypatrywaniem pływających w pobliżu delfinów. A potem podpłynęliśmy na teren parku morskiego Kisite-Mpunguti, gdzie dostaliśmy sprzęt do snorkowania i wskoczyliśmy do wody. Pod nami znajdowała się rafa koralowa i choć woda nie była idealnie przejrzysta, to mój pierwszy snorkeling nad rafą uznaję za cudne doświadczenie :). Mieliśmy też trochę czasu na pluskanie się w wodzie, a biorąc pod uwagę, że woda zmyła z nas kremy, to nieźle nas tego dnia zjarało ;). Do hotelu wróciliśmy koło 15, resztę popołudnia spędzając już głównie z drinkami przy basenach.
DZIEŃ 7. MOMBASA
Choć w całym tym wyjeździe chodziło o safari i przyrodę, to nie mogłam sobie odpuścić zobaczenia choć jednego miasta. A że byliśmy na wybrzeżu, to Mombasa - drugie po Nairobi największe miasto Kenii - było oczywistym wyborem. Zorganizowaną wycieczkę wykupiłam jeszcze w Austrii przez internet i z samego rana, zaraz po śniadaniu, stawiliśmy się w recepcji, czekając na busa. Ten przyjechał z niewielkim opóźnieniem i po jakiejś godzinie jazdy dotarliśmy do Mombasy. Wycieczka obejmowała spacer po starówce ze zwiedzaniem portugalskiej fortecy Fort Jesus, oglądanie słynnej rzeźby przedstawiającej ciosy słonia układające się w literę M, zakupy na lokalnym targu i wizytę w wiosce, gdzie lokalna społeczność zajmuje się wyrobem produktów z drewna. Mombasa nie zachwyca, ale na pewno jest czymś innym i ciekawym do zobaczenia :). A gdy uwzględnimy jeszcze zwiedzanie w kenijskich upałach, to nic dziwnego, że po powrocie do hotelu najpierw wzięliśmy zimne piwo, a potem zanurzyliśmy się z przyjemnością w oceanie (i pamiętajcie, nie pływa się po alkoholu, ale po tym kenijskim piwie to nie czuło się w ogóle działania procentów ;) ).
DZIEŃ 8. WYPOCZYNEK NA DIANI BEACH I WYLOT DO POLSKI
No i wyszło na to, że wycieczka obejmująca 4 dni safari i 3 dni wypoczynku była intensywna przez większość czasu, bo zamiast wypoczywać, ruszaliśmy na dodatkowe wycieczki :). Efekt był taki, że przyzwyczajony do porannego wstawania organizm i ostatniego dnia obudził się po 6, mogliśmy więc wykąpać się w oceanie po wschodzie słońca. A po śniadaniu przyszedł czas na wymeldowanie się - na szczęście Rainbow załatwił nam korzystanie z all inclusive do 16, kiedy to mieliśmy jechać na lotnisko, bez dodatkowej opłaty. I po prostu wypoczywaliśmy - jedliśmy, piliśmy, rozmawialiśmy, leżąc na leżakach, a czasem wchodziliśmy do basenu lub oceanu, żeby się schłodzić. Kiedy zaczął się odpływ, wyszliśmy na plażę i natychmiast podeszło do nas parę osób chcących pokazywać cuda, które odkrył ocean. Słyszeliśmy, że poprzedniego dnia komuś zaśpiewali za takie oprowadzanie 80$, więc staraliśmy się ich spławiać, mówiąc, że nie mamy czasu, bo to nasz ostatni dzień, niedługo lecimy. A i tak raz padło: a ile minut macie? ;) Generalnie jednak większość miejscowych odpuszczała sobie zaczepianie nas, skoro się zaraz zbieramy, pojawiały się za to prośby o... wyniesienie dla nich różnych rzeczy, głównie kosmetyków z hotelu. Dopiero, gdy powiedzieliśmy, że już się wymeldowaliśmy i tylko spacerujemy, dali nam spokój. Spacer po odsłoniętej plaży okazał się super doświadczeniem, bo na dnie i w powstałych sadzawkach było mnóstwo stworzonek, w tym jeżowce (a pomyśleć, że człowiek wchodzi do wody boso...), kraby czy rozgwiazdy.
Po 15 przyszedł czas się ogarnąć - odświeżyć, przebrać, odebrać i przepakować bagaże... Myślałam, że wyjazd na lotnisko o 16:05, gdy wylot miał być o 20:45, to nadmierny zapas czasu, ale Rainbow znał już lokalne warunki. Samo pakowanie bagaży na dach busa zajęło dobre 20 minut, dojazd na lotnisko - prawie 1,5 godziny, a stanie w kolejce do odprawy bagażu następne kilkadziesiąt minut. Kiedy oddaliśmy bagaże i dostaliśmy bilety, była już 19, a po nas spływało, bo staliśmy w tłumie, bez klimatyzacji i jedyne, o czym się marzyło, to prysznic... A tu trzeba się było przebrać w ubrania, które nadawałyby się na klimatyzowany samolot i katowicką pogodę (czyli jakieś 30 stopni mniej ;) ).
To była świetna przygoda i naprawdę prawie wszystko mi się podobało :). Z odwiedzonych parków narodowych najbardziej wpadł mi w oko Amboseli, ale cieszę się, że zobaczyliśmy aż trzy i mieliśmy okazję wypatrzeć wiele wspaniałych zwierząt. Tak, jest pewien niedosyt, że nie udało nam się zobaczyć lwów, a tylko lwice z daleka, ale to safari - nie mamy wpływu na dziko żyjące zwierzęta. Raz się poszczęści, raz nie. A ja już wiem, że za jakiś czas (pewnie nieco dłuższy) będę chciała wrócić na safari, zapewne do innego afrykańskiego kraju. Mam pełną świadomość, że to, co widzieliśmy, to tylko ułamek tego, co Kenia ma do zaoferowania - i to mocno turystyczny kawałek. Mimo to wróciłam do domu zachwycona (i masakrycznie zmęczona). Nocowałam w parkach narodowych, widziałam mnóstwo zwierząt, wygrzewałam się w ponad 30 stopniach, zachwycałam wschodami słońca nad sawanną, snorkowałam nad rafą koralową, pływałam łódką wśród delfinów, kąpałam się w oceanie tak ciepłym, że aż parzył opaloną skórę, zwiedzałam miasto będące niesamowitą mieszanką wielu kultur, trzymałam rozgwiazdę w dłoni i piłam wodę kokosową prosto z kokosa, odpędzając się od próbującej mi go odebrać małpki. A na koniec jeszcze przywitał mnie piękny wschód słońca na lotnisku w Katowicach. I jeśli to wszystko nie jest piękną przygodą, to ja nie wiem, co nią jest... :)
0 Komentarze