Advertisement

Main Ad

Safari w parku Tsavo West

Kenia Safari, Tsavo West
Pierwsze safari to chyba to najbardziej niezapomniane doświadczenie, więc cieszę się, że w naszym przypadku padło na park narodowy Tsavo West. Założony w 1948 roku park Tsavo dzieli na część wschodnią (większą) i zachodnią droga oraz linia kolejowa łącząca Mombasę z Nairobi. Już jadąc główną drogą w kierunku wejścia do parku mijaliśmy pasące się przy niej zebry i było to coś tak abstrakcyjnego... ;) Tsavo West liczy sobie 9.065 km² i jest to na tyle spory obszar, że można się tu wybrać na safari z dala od innych odwiedzających. Obecnie wstęp do Tsavo West dla obcokrajowców kosztuje 60 $, a do tego za każdy dzień trzeba zapłacić za przebywanie pojazdu na terenie parku - nasze minibusiki to koszt 1.030 szylingów (31 zł) dziennie. Dlatego w internecie często spotykałam się z opiniami, że duża część kosztów safari to opłaty, których po prostu nie da się uniknąć. 
To, na czym dałoby się zaoszczędzić, to miejscowy przewodnik / kierowca, ale osobiście nie widziałabym w tym sensu. Wręcz powiedziałabym, że dobry kierowca to już połowa sukcesu - druga połowa to po prostu szczęście, bo nie mamy wpływu na to, jakie zwierzęta zechcą wyjść z ukrycia i gdzie ;). Ale znający park i zwyczaje zwierząt przewodnik wie, gdzie znajdują się wodopoje, jaki tryb życia prowadzą zwierzaki, w które miejsce i o jakiej porze dobrze jest podjechać, by zwiększyć swoje szanse na wypatrzenie czegoś. No i zresztą samo wypatrywanie zwierząt... Spokojnie pasące się obok drogi zebry czy żyrafy ciężko przegapić, tak samo jak stado słoni - nawet jeśli znajdują się w pewnej odległości. Ale już maskujące się wśród krzaków gazele, schowane w gałęziach drzew małpy czy baraszkujące gdzieś w oddali dzikie koty? Gdyby Evans, nasz kierowca, nie zatrzymywał się nagle i nie mówił, gdzie powinniśmy patrzeć, wielu zwierząt moglibyśmy nie zobaczyć. Inna bajka, że niektórych - w tym większości ptaków czy gatunków antylop - pewnie nie umiałabym rozpoznać bez dodatkowych objaśnień. Dlatego uważam, że zorganizowane safari w małej grupie (my byliśmy w szóstkę w minibusie) to najlepsze rozwiązanie :).
Do Tsavo West wjechaliśmy koło południa, nic więc dziwnego, że o tej porze zwierząt widzieliśmy niewiele. Większość z nich chowała się przed upałami, a my też nie planowaliśmy safari o tej porze - kierowaliśmy się do lodży, by zostawić rzeczy, zjeść lunch i dopiero po południu wyruszyć na safari. Mijaliśmy ogrodzone Sanktuarium Nosorożców, do którego niestety nie wjeżdżaliśmy - to niemal jedyne miejsce w parku, gdzie można zobaczyć te zwierzęta. Obszar wydzielony i ogrodzony elektrycznym płotem oraz pilnowany przez rangersów może wydawać się czymś dziwnym wewnątrz parku narodowego, ale jeśli pomyślimy, że niecałe 100 lat temu żyło tu 20.000 nosorożców, z których w kilkadziesiąt lat zostało ledwo 20... Zwierzęta te musiały być pod szczególną ochroną, by nie wyginęły do końca - a były masowo zabijane dla ich rogów. Nosorożce powoli się odradzają, jest ich już ok. 80, a według strony internetowej kilkanaście nawet wypuszczono z sanktuarium do parku (dlatego powyżej napisałam o sanktuarium, że jest to niemal jedyne miejsce z nosorożcami w Tsavo West), ale nam nie udało się ich zobaczyć, nawet przez ogrodzenie. Wypatrzyliśmy za nim za to sporo antylop, zebr i żyraf, bo kto powiedział, że w Sanktuarium Nosorożców mogą żyć tylko nosorożce? :)
Gdy po południu wyruszyliśmy na safari, dookoła nas królowały zwierzęta, które z daleka widzieliśmy wcześniej po drodze. Najwięcej było wszelakich antylop, całkiem sporo żyraf, choć zazwyczaj dość daleko, poszczęściło nam się też z zebrami - te często podchodziły blisko drogi i nie przejmowały się samochodem. Bliżej lodży kręciło się też trochę słoni, w oddali mogliśmy wypatrzeć nawet jednego, który próbował - z sukcesem ;) - pogonić bawoła... To było niesamowite uczucie, oglądać te wszystkie zwierzęta niemal na wyciągnięcie ręki... :)
Kiedy przed wyjazdem czytałam o safari, większość informacji skupiała się na dużych zwierzętach. Tymczasem kenijskie parki narodowe to też raj dla obserwatorów wszelakiego ptactwa :). Pierwszego dnia kierowca jeszcze często zatrzymywał się przy ptakach i pokazywał je, podawał nazwy - później robił to coraz rzadziej, niestety. Rozumiem, że większość z nas nie przyjechała tu dla ptaków, ale jednak zobaczyć tyle nieznanych, a kolorowych i pięknych gatunków... Dla mnie to była spora atrakcja :) W kolejne dni kierowca też często pokazywał mijane ptaki, ale już się dla nich nie zatrzymywał, a zrobić zdjęcie małego ptaszka z trzęsącego się podczas jazdy minibusa... no, mój aparat sobie z tym nie radził ;). Według wujka Google na poniższych zdjęciach można zobaczyć: szponiastonoga żółtogardłego, błyszczaka (w ogóle błyszczaków w Kenii było mnóstwo, a niektóre tak pięknie się mieniły na niebiesko...!), perlicę sępią i jastrzębia.
Po 18 przyszło nam kończyć safari i zbierać się z powrotem do lodży - wkrótce miał być zachód słońca, a w Kenii słońce zachodzi bardzo szybko i równie szybko robi się ciemno. W parkach narodowych obowiązuje zaś zakaz poruszania się po nocy z oświetleniem, bez oświetlenia z kolei nawet nie ma co ruszać w drogę... więc wszystkie safari muszą kończyć się przed zmrokiem. W drodze do lodży przewodnik nas uprzedził, żebyśmy się tylko szybko ogarnęli w pokojach i wyszli na taras przy restauracji. Kiedy wszystkie nocujące w lodży grupy wrócą z safari, pracownicy wywieszają naprzeciwko tarasu kawał świeżego mięsa, żeby zwabić lamparta. I, jak to mówił przewodnik, nie wiadomo, kiedy i czy zwierzę przyjdzie - zdarzały się wycieczki, czekające do północy i niewidzące lamparta, innym razem zwierzę pojawiło się 10 minut po wywieszeniu miejsca i kolejne 10 minut później nie było już ani jednego ani drugiego... Krótko to ujmując, dobrze było przyjść szybko i liczyć na szczęście ;). Zanim się ogarnęliśmy i przyszliśmy na taras, mięso już wisiało - zamówiliśmy drinki w barze i usiedliśmy przy stoliku z widokiem... Nie zdążyliśmy dopić napojów, gdy kot już wskoczył na drewniany podest i zaczął szarpać mięso. Trochę to trwało, ale w międzyczasie zrobiło się już zupełnie ciemno, więc trudno o robienie zdjęć poruszającego się zwinnie zwierzęcia. Kiedy lampart zniknął, usiedliśmy do kolacji, ale potem w rozmowie z przewodnikiem dowiedziałam się, że zwierzę wcale nie odeszło daleko. Wręcz przeciwnie, zobaczono je skradające się wzdłuż tarasu, gdzie jedliśmy... bo jakaś para turystów siedziała na brzegu ogrodzenia, machając nogami. Oczywiście obsługa natychmiast zareagowała, każąc im odsunąć się od barierki, ale jednak bezmyślność niektórych nie przestaje zadziwiać ;).
Lodże w parkach narodowych mają jeszcze jedną zaletę - znajdują się przy wodopojach. Nieprzypadkowo, oczywiście. Rano i wieczorem takie miejsca przyciągają wiele zwierząt, a czy nie tego chcą ludzie zatrzymujący się tutaj na noc? Nim jeszcze zdążyło się ściemnić, do wodopoju podeszło stado bawołów - i to z młodymi! :) - które zresztą postanowiły tu zostać na noc i przychodząc rano na śniadanie, mogliśmy je zobaczyć śpiące niedaleko wody. Po zmroku zaś przybyło jeszcze niewielkie stado słoni - znów z małymi słonikami, które zawsze fajnie zobaczyć z bliska.
Po kolacji wyszłam na taras i spojrzałam do góry. I mogłabym tak stać dłuuugo, bo niebo nad sawanną jest niesamowite. Kompletna ciemność i tysiące gwiazd - to po prostu musi zachwycać :). I nawet jeśli od lodży biło trochę światła, to już koło północy wyłączono prąd i wtedy zapanowały prawdziwie egipskie ciemności. Nie odważyłabym się już wtedy wyjść na balkon, by obserwować gwiazdy, zwłaszcza, że pokój mieliśmy na parterze... Świadomość, że obok przecież jest lampart, w tym parku są też lwy i inne drapieżniki, dla których przeskoczenie przez barierkę na parterze raczej nie stanowiłoby problemu, sprawiała, że jednak wolałam pozostać w zamknięciu. A zza okna i tak dobiegały różne dźwięki, bo zwierzęta wyszły na nocny żer - bez dobrych zatyczek raczej nie udałoby mi się zasnąć :). A zasnąć przecież musiałam, bo po 5 pobudka i po 6 wyjazd na kolejne safari... Ale choć te poranne pobudki bolały, to jednak pięknie było obserwować świt nad sawanną, bo afrykańskie niebo przed wschodem słońca przybiera niesamowite kolory.
Safari o poranku jest zdecydowanie najlepszym doświadczeniem! Ledwo wszyscy się zapakowaliśmy do minibusa, a kierowca ruszył w kierunku wodopoju, bo jeśli gdzieś na pewno będą zwierzęta o świcie, to właśnie tam :). I nie zawiedliśmy się, bo nad wodą zobaczyliśmy stado bawołów, a gdzieś za nimi przemknęła nawet hiena. Zresztą samo miejsce było bardzo pięknie położone - drzewa i wzgórza w tle dobrze uzupełniały zdjęcia :). Dodatkową atrakcją były też hipopotamy, które niby mieliśmy okazję zobaczyć też poprzedniego dnia, ale wtedy były to tylko oczy i uszy wystające ponad powierzchnię wody, a o poranku hipcie były nieco mniej wstydliwe...
Ruszyliśmy dalej i po jakimś czasie wypatrzyliśmy wśród drzew przed nami żyrafę, więc zaczęliśmy prosić kierowcę o postój. Ten jednak dobrze znał drogi w parku i powiedział, że zwierzę znajduje się niedaleko naszej trasy, więc nie ma się co zatrzymywać, tylko jechać dalej... i miał rację, jakby nie patrzeć ;). A żyrafa postanowiła wręcz wyjść nam naprzeciw, bo gdy się do niej zbliżyliśmy, po prostu przeparadowała przed naszym minibusem i odwróciwszy się do nas plecami, zaczęła jeść śniadanie. Widzieliśmy już zwierzęta blisko przy drodze, ale ta żyrafa była pierwszym, które postanowiło przespacerować się tuż przed autem, a taki widok musi wywrzeć wrażenie :).
Przewodnik nas uprzedzał, by wziąć ze sobą coś cieplejszego do ubrania się i faktycznie z rana miałam ze sobą bluzę, która przydała się jedynie przed wschodem słońca. Zwłaszcza że w minibusie często jechałam, stojąc i rozglądając się dookoła, więc wiatr wzbudzony ruchem pojazdu wywoływał gęsią skórkę. Ale kiedy słońce wystrzeliło do góry, natychmiast zaczęło przygrzewać, a nim skończyliśmy safari, temperatury sięgnęły już 30 stopni w cieniu. Przed tą porą zdążyliśmy jednak całkiem sporo zobaczyć: znów mnóstwo antylop, trochę zebr, bawołów czy żyraf...
Generalnie ideą safari w parkach narodowych jest to, że zwierzaki ogląda się z pojazdów, których nie opuszczamy - również dla własnego bezpieczeństwa. Jednak w Tsavo West jest miejsce, gdzie można się wybrać na krótki spacer ;). Wysiedliśmy z minibusa na niewielkim parkingu, a kierowca natychmiast zamknął podnoszony dach w obawie przed małpami. Tych faktycznie było tu całkiem sporo, choć byliśmy na tyle dużą grupą, że nas nie zaczepiały, co się podobno dość często zdarza. Przyjechaliśmy bowiem do Mzima Springs, okolicy z czterema źródłami, dostarczającymi wodę pitną choćby do Mombasy czy bliższego Voi. Przeszliśmy ścieżką przez las do strumienia oznaczonego tabliczką beware of  crocodiles, przyjrzeliśmy się licznie skaczącym po drzewach małpom, no i dotarliśmy do głównego jeziorka...
Przewodnik wskazał nam specjalną budkę pośrodku jeziora, którą można zejść poziom niżej i przez szybę oglądać życie podwodne. My tej okazji nie mieliśmy, bo pomieszczenie było akurat remontowane i nieudostępnione odwiedzającym... A szkoda, bo w Mzima Springs jest co oglądać - poza licznymi rybkami żyją tu też hipopotamy oraz krokodyle nilowe. Przy ścieżce położono nawet czaszkę hipopotama, by można było z bliska zobaczyć jego potężne kły. Jakkolwiek abstrakcyjnie by to nie brzmiało, te roślinożerne zwierzaki są jednymi z najniebezpieczniejszych, zabijają rocznie ok. 500 ludzi w Afryce i raczej nikt nie chciałby się znaleźć w zasięgu tych kłów...
Źródła Mzima leżą w okolicy wzgórz Chyulu i znajdują się tu aktywne wulkany. Skała wulkaniczna przepuszcza wodę, więc źródła spływające z gór, jak i woda deszczowa - wszystko to przefiltrowane trafia pod ziemię i zapewnia niezwykłą czystość Mzima Springs. Ostatnia erupcja wulkaniczna z Chyulu miała miejsce w połowie XIX wieku i w parku Tsavo West wciąż można zobaczyć całe pola zastygłej lawy. Niby napatrzyliśmy się na nie sporo jesienią na Islandii, ale w kenijskim klimacie te czarne pola, na których od prawie 200 lat nic nie rośnie, robią jednak inne wrażenie...
Z tego miejsca nie jest już daleko do tanzańskiej granicy i w tle widzieliśmy już całkiem dobrze ośnieżone Kilimandżaro, kiedy kierowaliśmy się do kolejnego parku narodowego: Amboseli. Ale to już będzie kompletnie inna historia... ;) Dla nas jeszcze cała droga do bramy wyjazdowej z Tsavo West obfitowała w atrakcje, bo nigdy nie mogliśmy wiedzieć, gdzie i kiedy zobaczymy jeszcze jakieś zwierzęta. Nie da się ukryć - było to niesamowite doświadczenie. Nawet jeśli nie poszczęściło nam się tak całkowicie, bo Tsavo West uchodzi za idealne miejsce do spotkania całej wielkiej piątki Afryki, czyli słonia, nosorożca, bawoła, lwa i lamparta, a my zobaczyliśmy tu ledwo 3/5... Ale przecież na takie safari i tak nie można było narzekać ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze