Ledwo zdążyliśmy opuścić park narodowy Tsavo West, a wkrótce potem nasz kierowca kazał nam patrzeć w dal - chwila skupienia i wśród chmur dało się wyraźnie zauważyć górujące nad lokalną roślinnością Kilimandżaro. Im bardziej zbliżaliśmy się do tanzańskiej granicy, tym lepszy był widok, a wyjątkowo nam się tego dnia poszczęściło, bo szczyt góry często tonie w chmurach przez większość dnia. W okolice parku Amboseli dotarliśmy po południu, zahaczając po drodze jeszcze o wioskę Masajów. Zostawiliśmy bagaże w lodży, odświeżyliśmy się po podróży i koło 16 byliśmy gotowi na safari w parku narodowym, co do którego miałam największe oczekiwania podczas tej kenijskiej przygody. Okazało się, że całkiem słusznie... ;)
Amboseli to nieduży park narodowy, liczący sobie zaledwie 392 km2, położony tuż przy granicy z Tanzanią. Niemal z każdego miejsca w parku widać najwyższy szczyt Afryki, a najlepsza widoczność - ze względu na wspomniane wcześniej chmury - jest z rana i wieczorem. Idealnie się składa, bo przecież tak wyrusza się na safari... :) Jeśli chodzi o koszty, wstęp do parku dla nierezydenta kosztuje 60 $, do tego są opłaty za różne aktywności i usługi, choć te liczy się już w kenijskich szylingach, np. za wjazd takim kilkuosobowym minibusem jak nasz trzeba było zapłacić 1.030 szylingów (29,95 zł). Pełen cennik znajduje się na stronie parku. Nasza wycieczka obejmowała dwukrotny game drive (tak mówi się na jednorazowy wypad na safari) w każdym parku narodowym. Krótszy, popołudniowy, trwający mniej więcej od 16 do 18, no i dłuższy kolejnego ranka - nad ranem w końcu można zobaczyć najwięcej zwierząt.
Evans, nasz kierowca, kręcił się w pobliżu antylop, widząc w tle stado słoni - liczył, że podejdą bliżej, a może nawet przejdą przez drogę, na której staliśmy. Szybko jednak uruchomiła się jego krótkofalówka, przez którą kierowcy na safari kontaktują się ze sobą. W Amboseli skrzypiące dźwięki towarzyszyły nam niemal cały czas - to w końcu nieduży park z dużą ilością zwierząt, ciągle ktoś coś wypatrywał i informował o tym innych kierowców. Tym razem Evans rzucił nam hasło: hiena! i pojechał we wskazanym przez kolegów kierunku. Faktycznie, kawałek od drogi znajdowała się hiena podczas kolacji, na ziemi obok leżały szczątki bawołu. Po chwili po drugiej stronie drogi zauważyliśmy kolejne hieny, które bez strachu przeszły między autami, rozpoczęły między sobą krótką szarpaninę o prawo do kolacji, po czym zabrały się do jedzenia.
Jeszcze większa ekscytacja pojawiła się, gdy z głośniczka zabrzmiało hasło: simba! Lwów jeszcze nie widzieliśmy, a bardzo nam się to marzyło. Okazało się, że były to lwice, i to wcale nie tak daleko od hien. Wyglądało na to, że pięć lwic czaiło się na ten sam posiłek co hieny, znajdowały się po drugiej stronie drogi, ale nie czuły się na tyle komfortowo, by przejść. Nic dziwnego, na informację o lwicach natychmiast zjechało w to miejsce mnóstwo pojazdów, w krótkim czasie naliczyłam ich koło 30... To są niestety minusy małego parku: jak ktoś wypatrzy jakiegoś zwierzaka, to w parę minut zjeżdża się tam połowa wycieczek z okolicy. No i tak trwaliśmy w bezruchu dość długo: lwice, czekając na to, aż auta się rozjadą i będą mogły się ruszyć na kolację, a turyści na safari czekali na to, aż lwice się ruszą... W końcu powiedzieliśmy Evansowi, że to nie ma sensu, jedźmy zobaczyć jeszcze coś innego - niestety, to był jedyny raz podczas całego pobytu w Kenii, kiedy udało nam się zobaczyć lwy.
Dwie godziny popołudniowego safari zleciały bardzo szybko, zwłaszcza że sporo czasu poświęciliśmy na przyglądanie się hienom i lwicom. Około 18 rangersi zaczęli krążyć po parku, kierując do wyjścia tych uczestników safari, którzy nie nocowali w samym Amboseli. Niestety, tym razem nasza lodża była poza terenem parku, więc trzeba było się zbierać. Bez żalu, bo w tym krótkim czasie udało się zobaczyć całkiem sporo: słonie, antylopy, żyrafy, zebry, lwice, hieny, no i dużo ptaków. Była ekscytacja ;). A kolejnego ranka znów pobudka po 5, by o 6 wyruszyć w kierunku bramy parku i jeszcze przed wschodem słońca rozpocząć następne safari.
Jak widać, o poranku wokół Kilimandżaro w ogóle nie było chmur. Były za to... balony :). Przyznam, że niesamowicie mi się to marzyło, kiedy przeczytałam o tej możliwości, choć zdecydowanie nie jest to najtańsza przyjemność - balonowe safari przy Kilimandżaro to koszt od 450 do 500 $ za osobę, w zależności od sezonu. Dotąd tylko raz leciałam balonem - oglądając wschód słońca nad Doliną Królów - i było to niezapomniane przeżycie, oj, marzyło mi się, by powtórzyć to nad sawanną pełną zwierząt. Niestety, nasza wycieczka była za krótka, by umożliwić jeszcze tę dodatkową atrakcję, mogłam tylko z minibusa przyglądać się balonom unoszącym się na tle Kilimandżaro. Zachwytów mi i tak nie brakowało, bo afrykańskie wschody słońca są niesamowite. Ta intensywność kolorów, to tempo wschodzenia słońca i podnoszenia się temperatury... kiedyś będę musiała zobaczyć to wszystko jeszcze z balonu ;).
Jak to o poranku, szybko pojawiły się pierwsze zwierzęta, choć tym razem wcale nam się specjalnie nie spieszyło - chcieliśmy się najpierw nacieszyć wschodem słońca... ;) Przewodnik bez problemu wypatrywał zwierzaki, nawet te nieco bardziej oddalone - znów mignęły nam przed oczami bawoły i antylopy, słonie i liczne ptactwo. Przyjechaliśmy na tyle wcześnie, że udało się trzymać z daleka od innych samochodów, choć nie łudziliśmy się, że potrwa to długo. I faktycznie, wkrótce zabrzęczała krótkofalówka kierowcy, który natychmiast zawrócił na drodze i odbił w kierunku powoli gromadzących się na poboczu samochodów.
Główną atrakcją tego poranka okazały się gepardy, cała rodzina! Niestety, dość daleko od drogi, więc przydała się tu zakupiona specjalnie na ten wyjazd lornetka - i trudno w takich sytuacjach nie podziwiać lokalnych kierowców i przewodników, którzy są w stanie podczas jazdy wychwycić takie cuda :). Gepardy ignorowały powiększającą się grupę aut, tylko czasami przerywając zabawę i przyglądając się pojazdom, by po chwili znów wrócić do gonitwy i skoków. Zdjęcia robiłam na maksymalnym przybliżeniu, co nieco odbija się na ich jakości, ale chyba i tak nieźle widać bawiące się zwierzęta :).
Kiedy już napatrzyliśmy się na dzikie koty, Evans ruszył w dalszą drogę, zabierając nas nad wodę. Było już za późno na poranne wędrówki zwierząt do wodopojów, ale i tak nie brakowało atrakcji. Znajduje się tu opuszczona lodża Amboseli - kiedyś podobno obiekt pierwszej klasy, który jednak na początku XXI wieku zalało i zniszczenia były na tyle duże, że nie opłacało się remontować. Lodża miała zostać wyburzona, ale przez jakieś kwestie podatkowe i szarpanie się w sądach właścicieli obiektu, niszczejące budynki wciąż stoją na terenie parku narodowego. Nie można powiedzieć jednak, że nie są zamieszkane, bo lodżę Amboseli wybitnie upodobały sobie... pawiany, których kręci się tu całe mnóstwo :).
Choć generalnie uważam, że Evans był świetnym kierowcą i przewodnikiem, który naprawdę umiał wypatrzeć różne zwierzęta i dać nam odpowiednio dużo czasu na przyglądanie się im, to jedna rzecz mi na tej wycieczce trochę zgrzytała. Zdecydowanie niewystarczającą uwagę poświęcaliśmy ptakom! A w kenijskich parkach narodowych jest ich mnóstwo, wielu z nich zaś nigdy w Europie byśmy nie zobaczyli. W Amboseli kierowca zatrzymał się na chwilę przy strusiu, dał nam czas, by się przyjrzeć marabutom afrykańskim i koronnikom szarym, ale już przy mokradłach pełnych ptactwa mieliśmy postój tylko na moment. Widać czaple czy ibisy nie są już tak interesujące, jedźmy oglądać małpy... ;)
Niestety, koło 9 przyszedł czas się zbierać z Amboseli - czekała nas jeszcze dość długa jazda do kolejnego parku narodowego: Tsavo East. I tak Evans starał się jechać do wyjścia okrężnymi drogami, bo a nuż uda się jeszcze wypatrzeć jakieś zwierzę. Dzięki temu z bliska zobaczyliśmy kolejnego strusia, a potem drogę przecięła nam żyrafa, która na do widzenia zapozowała pięknie na tle Kilimandżaro ;). Jak zwykle na miejsce zbiórki dojechaliśmy ostatni, bardzo docenialiśmy to, że nasz kierowca do ostatniej chwili starał się nam coś pokazać. Park Amboseli niesamowicie mnie zachwycił - pod względem zobaczonych zwierząt było to zdecydowanie nasze najlepsze safari. Szkoda tylko, że ten park jest tak nieduży, że przy wypatrzonym rzadszym zwierzęciu natychmiast robi się tłok, bo np. zebry, antylopy czy słonie można już oglądać w spokoju, ale właśnie lwy czy gepardy w ciągu 5 minut przyciągają co najmniej 20 aut, trochę nie tak to sobie wyobrażałam ;). Ale i tak... przygoda życia :).
0 Komentarze