Listopad nie wydaje się najlepszym miesiącem na zwiedzanie Islandii, my jednak zdecydowaliśmy się na listopad nie bez powodu. Gdy szukaliśmy informacji o jaskiniach lodowcowych na Islandii, większość stron internetowych informowało, że sezon trwa od listopada do końca marca. Znajdą się też oferty w październiku czy kwietniu, szczególnie przy niższych temperaturach, ale my chcieliśmy mieć pewność, że uda się gdzieś wejść do środka... zatem listopad! Sporo ofert to wycieczki trwające ok. 3 godzin, ale znów, my chcieliśmy czegoś więcej ;). Co najmniej 6 godzin, zajrzenie do chociaż 2 jaskiń lodowcowych, spacer po lodowcu, niech to będzie odpowiednia zimowa przygoda :).
Zorganizowane wycieczki na Vatnajökull - największy lodowiec Islandii - startują z parkingu przy słynnej lagunie lodowcowej Jökulsárlón. Położona ok. godziny jazdy od Höfn laguna stanowi jedną z największych atrakcji przyrodniczych wyspy i przyznam bez bicia: sama się w tym miejscu zakochałam. I to od pierwszego wejrzenia, a każde kolejne spojrzenie było jeszcze bardziej zachwycające ;). Mieliśmy to szczęście, że Jökulsárlón mogliśmy oglądać aż trzy razy: po raz pierwszy w drodze ze Skaftafell do Höfn, no i następnego dnia rano i o zachodzie słońca, czyli przed i po wycieczce na lodowiec. Pierwszego wieczoru nie zobaczyliśmy jakoś dużo lodu na wodzie, więc kiedy przyjechaliśmy tu następnego ranka, mieliśmy wrażenie, jakbyśmy oglądali to miejsce po raz pierwszy... Zresztą lodowiec świetnie widać już z głównej drogi, jak chociażby na powyższych zdjęciach.
Jökulsárlón to jezioro utworzone przez cofający się i topniejący lodowiec. Według Wikipedii liczy sobie ono ok. 25 km2, a w najgłębszym miejscu sięga 284 m, co czyni je najgłębszym jeziorem na Islandii. Ale to nie jezioro samo w sobie sprawiło, że Jökulsárlón stało się tak popularną atrakcją turystyczną. Największe wrażenie wywołują unoszące się na wodzie oraz wyrzucone na brzeg bryły lody - i te ogromne, i te mniejsze, przez które prześwituje światło... Gdy do tego dodamy położenie laguny: z jednej strony ocean, a z drugiej lodowiec, nikogo chyba nie zdziwi, że to miejsce wygląda wręcz bajkowo.
Ze względu na te wyrzucone na brzeg kawałki lodu plaża przy Jökulsárlón uzyskała miano Diamentowej Plaży. Lód świetnie kontrastuje z czarnym wulkanicznym piaskiem, a my podeszliśmy tutaj późnym popołudniem pierwszego dnia, akurat o zachodzie słońca - pięknie się trafiło. Jednak na plaży tak niesamowicie wiało, że już następnego dnia ograniczyliśmy się tylko do spaceru przy lagunie bliżej parkingu, nie wychodziliśmy już na plażę przy oceanie ;).
Przy Jökulsárlón znajduje się spory parking, naturalnie płatny. Można go opłacić za pomocą appki Parka i kosztuje to 1000 koron (29,55 zł) za dzień, ale jeśli tego samego dnia parkowaliśmy już gdzie indziej na terenie lodowca Vatnajökull (np. przy rezerwacie Skaftafell), postój przy lagunie lodowcowej wyniesie nas tylko 500 koron. Są tu też zadbane darmowe toalety, niewielki sklepik oraz budki z przekąskami i ciepłymi napojami. Wiedzieli, na czym zrobić biznes, bo skoro tutaj zaczynają się i kończą wycieczki na lodowiec, na pewno znajdzie się też sporo turystów, którzy chętnie zjedzą albo chociaż wypiją coś ciepłego ;).
Przejdźmy zatem do wycieczki, bo ile można w końcu pokazywać zdjęć laguny lodowcowej? ;) Jak wspomniałam na początku, planowaliśmy wybrać się na dłuższą wycieczkę, mieliśmy zresztą kilka na oku. Na jakieś dwa-trzy tygodnie przed wyjazdem usiadłam, by pobukować różne płatne atrakcje - zawczasu sprawdzałam i wiedziałam, że poza sezonem tłumów raczej nie ma, wszędzie da się dostać bilety na kilka dni przed. Dlatego doznałam swego rodzaju szoku, gdy kliknęłam w zapisany link do wybranej wycieczki i wyskoczyła mi informacja sold out. Inny link, inna firma, to samo. Z narastającym niepokojem otworzyłam pełne kalendarze z ofertą i okazało się, że na wszystkie inne dni było jeszcze pełno biletów - wykupione tylko środy. A my mieliśmy tak pobukowane noclegi, że pasowała nam tylko środa... Do dziś nie wiem, czemu dwie czy trzy środy z rzędu w listopadzie wszystko było wykupione na kilka tygodni przed - wszystko, jeśli chodzi o długie trasy, oferty na krótkie (czyli sama jedna jaskinia lodowcowa) były dalej dostępne. Po przejrzeniu różnych stron i firm, w końcu znaleźliśmy Incredible 6-Hour Ice Cave and Glacier Walk Tour na stronie Guide to Iceland. Wycieczka kosztowała 225 € za osobę i choć fajna, nie była w 100% tym, czego chcieliśmy. A M., który już kiedyś był na podobnej wycieczce na Islandii, stwierdził, że poprzednia była o klasę lepsza... Ja takiego porównania nie miałam, dla mnie to był pierwszy raz, więc i tak się podobało, ale wciąż mnie trochę boli, że nie udało się skorzystać z wybranych wcześniej ofert.
Wybranego dnia z samego rana przyjechaliśmy na parking. Przez z samego rana w listopadzie na Islandii mam na myśli ok. 9:30, bo tak akurat wstawało słońce... Bus miał nas odebrać o 10:30, więc daliśmy sobie tę godzinę na spokojne zobaczenie laguny lodowcowej o wschodzie słońca. Ok. 10 zaczął się ruch, różne firmy zbierały turystów na wycieczki po lodowcu i jaskiniach i byliśmy zdziwieni, ile ich jest. Listopad to już nie letni sezon, jeszcze nie zimowy, a jednak turystów nie brakowało. Byliśmy też nieco niepewni, jeśli chodzi o pogodę. Była połowa listopada, w Polsce akurat spadł śnieg, a na Islandii... zapowiadali w środku dnia prawie 15 stopni w cieniu :). Wiem, że brzmi super, ale nie jest to idealna pogoda na lodowiec... Do tego wiało tak bardzo, że musiałam schować aparat do plecaka, bo wiatr odczepiał dekielek od obiektywu, a utrzymanie telefonu w obu dłoniach podczas nagrywania było niezłym wyzwaniem. Kiedy więc przyjechał nasz bus - spóźniony, bo czemu by nie ;) - przewodnik od razu nam powiedział, że nie może obiecać realizacji pełnego programu. Jeśli na lodowcu będzie wiało równie mocno, nie wejdziemy na lód, to za duże ryzyko. Skupimy się jedynie na jaskiniach lodowcowych, a firma zwróci nam różnicę między długą a krótką wycieczką. Nie powiem, żeby brzmiało to zachęcająco...
Podjechaliśmy bliżej lodowca, wyszliśmy na zewnątrz i po krótkim spacerze przewodnik zapytał o naszą decyzję. Szczerze powiedziawszy, nie czułam się z tym komfortowo - skąd my mamy wiedzieć, czy wiatr jest wystarczająco silny, by stanowić zagrożenie? Wiadomo, że ludzie zapłacili za pewne doświadczenie i chcą go spróbować. Założyliśmy więc uprzęże, gdybyśmy mieli iść z liną (co, na szczęście, nie okazało się konieczne) oraz raki i ruszyliśmy za przewodnikiem po lodzie. Nigdy wcześniej nie miałam raków na nogach, miałam więc pewne opory z zaufaniem co do stabilności marszu, choć przewodnik biegał i skakał po lodzie, jakby nie było ślisko... ;) Inna bajka, że faktycznie nie było aż tak, jakby można się spodziewać. Było w końcu kilkanaście stopni i powierzchnia lodowca spływała strumieniami wody, nie była gładka i śliska, ale raczej porowata i kolce raków faktycznie mocno się w niej zaczepiały. Mimo to wiatr na otwartej przestrzeni był naprawdę masakryczny i ciężko było nie tylko iść, ale nawet stać i utrzymywać równowagę. W ogóle ten topniejący lód, spod którego często prześwitywała ziemia, wydawał się wręcz brudny - trochę inaczej sobie wyobrażałam lodowiec z bliska... Przewodnik poprowadził nas jednak w inne miejsca, byśmy mogli zobaczyć też inne oblicze Vatnajökull. Głębokie szczeliny w lodowcu, gdzie gruby lód przybierał wręcz błękitną barwę, wywarły na mnie spore wrażenie - jeszcze większe, gdy przewodnik wbiegł na górę, rozpędził się i przeskoczył nad taką szczeliną ;).
W kolejnej, dużo szerszej szczelinie zobaczyliśmy człowieka wykuwającego w lodzie coś na kształt stopni. Znów M. musiał mnie przekonywać do zaufania rakom i zejścia po lodowych schodach, ale było warto, i to bardzo :). Znaleźliśmy się bowiem w jaskini lodowcowej, choć takiej na wpół otwartej, bo część lodu się roztopiło i przez dziury w sklepieniu wpadało światło. Zaglądaliśmy do różnych zakamarków, zachwycając się różnymi odcieniami niebieskiego i zastanawiając się, jak długo ta jaskinia się utrzyma przy takich temperaturach, bo na nas co rusz spadały kropelki wody z topniejącego lodowca. Przewodnik dał nam tutaj sporo czasu na rozejrzenie się i zdjęcia, korzystając z okazji wyciągnęliśmy też kanapki - co jak co, ale lunchu w takich okolicznościach przyrody jeszcze nie jadłam ;).
Po dłuższym spacerze zeszliśmy z lodowca, zdjęliśmy raki i przewodnik poprowadził nas w kierunku skał, gdzie zgromadziło się już kilka innych wycieczek. Tu znajdowało się wejście do jednej z podobno niedawno odkrytych jaskiń lodowcowych i chyba każda grupa spacerująca w tej części Vatnajökull zaglądała akurat tutaj. Przeszliśmy przez niską bramę z lodu, z której strumyczkami spływała woda i od razu poszliśmy dalej - przewodnik uprzedzał, że wejście do jaskini lodowcowej jest najniebezpieczniejszym miejscem i nie powinno się tam stać dłużej niż to konieczne. A im dalej od wejścia tym ciemniej, ta jaskinia nie miała już otwartego sklepienia. Zaś przewodnik miał zaledwie kilka czołówek do rozdzielenia na całą grupę, co było dla mnie jednym z największych minusów tej wycieczki. Jako że M. miał swoją czołówkę, to żadnej nie dostaliśmy; próbowałam czasem rozświetlać sobie trasę pod stopami latarką w komórce, ale słabo sobie radziła z tą ciemnością, no i nie miałam wtedy wolnych rąk. A tu się chodziło góra-dół po nierównym podłożu i nie czułam się komfortowo, nie widząc, gdzie stawiam kroki.
Kiedy przeglądałam w internecie oferty wycieczek do jaskiń lodowcowych, większość informowała, że zabiera grupy do Jaskini Kryształowej lub Katla, to były zdecydowanie najczęściej przewijające się nazwy, którym towarzyszyły piękne zdjęcia. Nasza oferta nie uwzględniała żadnej konkretnej miejscówki - może dlatego jeszcze się na nią załapaliśmy? ;) Po skończonej wycieczce M. stwierdził, że jaskinia, w której był parę lat wcześniej, robiła dużo większe wrażenie... I nie zrozumcie mnie źle, my teraz też trafiliśmy w piękne miejsce. Nie wyobrażałam sobie nawet, że lód może przybierać takie odcienie, od zielonego przez niebieski aż po czerń. Szczególnie w tych miejscach, gdzie lód był cieńszy i przebijało przez niego trochę światła słonecznego, wrażenie było niesamowite. Ale fakt, nie umywało się to do tego, co można zobaczyć na zdjęciach w internecie.
Inna kwestia to ludzie. Naturalnie na zdjęciach w internecie ich nie ma, albo są pojedyncze osoby pięknie pozujące na tle niebieskiego lodu. Oczywiście nie liczyliśmy, że będziemy mieć całą jaskinię tylko dla siebie (choć M. opowiadał, że wcześniej tak właśnie trafili, że ich wycieczka była jedyną), nawet w ofercie napisali: ze względu na popularność jaskiń lodowcowych, możesz się spodziewać grup z innych firm wewnątrz jaskini w tym samym czasie co nasza grupa. I ja sobie tak wyobraziłam, że w środku może będzie jeszcze z jedna czy dwie grupy, nie nastawiałam się jednak na tłumy, w końcu to listopad, jak już wspominałam... Nie wiem, ile grup było w środku, ale tę jedną czy dwie to minęliśmy w samym przedsionku. W wielu miejscach zrobienie zdjęcia bez ludzi graniczyło z niemożliwością, w fajniejszych miejcówkach trzeba się było właściwie ustawić w kolejce do zdjęcia. Kompletnie nie tak to sobie wyobrażałam i szczerze powiedziawszy, zabiło to we mnie jakąś część radości z obcowania z tym miejscem. Czasem się zastanawiam, czy to pech związany z wyjątkowo ciepłą pogodą, która sprawiła, że wejście do wielu jaskiń było niebezpieczne i w tych kilku udostępnionych odwiedzającym skumulowały się wszystkie wycieczki...? A może tak to już wygląda i czasy oglądania czegokolwiek na Islandii w spokoju minęły bezpowrotnie?
Przewodnik opowiadał, że 2024 rok przyniósł też zaostrzenie przepisów. Że kiedyś wycieczkom zdarzało się też odbijać na bok, odwiedzać dodatkowe jaskinie, jak coś wpadło w oko. Do tego sporo firm organizowało zwiedzanie jaskiń także poza sezonem zimowy. No i w sierpniu ubiegłego roku jedna z jaskiń się zawaliła, zginął turysta, kilka innych osób zostało rannych. Wypadek zapoczątkował debatę, czy w ogóle zwiedzanie jaskiń lodowcowych powinno być dozwolone poza sezonem zimowym - w większości firm i tak najbliższe dostępne terminy na takie wycieczki to październik / listopad, nie podejmują ryzyka. Ale i w sezonie, jak mówił przewodnik, każda grupa wchodząca do danej jaskini musi być wcześniej zarejestrowana i dostać na takie wejście zgodę. Krótko mówiąc, odwiedzenie dodatkowej jaskini po drodze, jak to kiedyś robiły firmy, już nie wchodzi w grę.
Wyobrażałam to sobie inaczej, ale i tak byłam zachwycona - myślę, że nawet na powyższych zdjęciach ten lód fajnie wygląda, a zdjęcia naprawdę nie oddają tego, jak jaskinie wyglądają w rzeczywistości. Może po prostu nie powinnam była oglądać zdjęć z tych piękniejszych jaskiń, wyobrażać sobie ich bez ludzi, słuchać zachwytów M. nad wspomnieniami z poprzedniej wycieczki... ;) Pogody też się nie wybiera, a choć szkoda, że było tak ciepło i wszystko się topiło, to jednak wciąż lepiej, niż gdyby miały być np. ulewne deszcze jak jeszcze z dzień czy dwa wcześniej. No i wróciliśmy nad Jökulsárlón o zachodzie słońca, a kolory nieba nad zatoką lodowcową stanowiły piękne zakończenie tego dnia.
0 Komentarze