Lubię, kiedy miasta mnie pozytywnie zaskakują. Wiecie, kiedy nasłucham się od ludzi, że w danym miejscu jest szaro i nudno, że nic tam nie ma z turystycznego punktu widzenia i nie warto tam jechać. A ja jednak pakuję się i jadę, żeby odkryć, że jest zupełnie inaczej. Dokładnie tak miałam z Łodzią. Choć mieszkałam w Warszawie, czyli od Łodzi rzut beretem, przez sześć lat, nigdy nie przyszło mi na myśl, by tam pojechać. Tyle się nasłuchałam od wszystkich, że tam nic nie ma, aż uwierzyłam... Głupia ja ;).
Skoro przyleciałam do Polski specjalnie na Festiwal Światła, to nie spakowałabym się przecież następnego ranka, by od razu wsiąść w pociąg powrotny do Warszawy. Jak już byłyśmy w tej Łodzi po raz pierwszy w życiu, to trzeba było się przekonać, ile prawdy jest w tych wszystkich komentarzach. Sam Festiwal Światła był fajny, pogoda nam wyjątkowo dopisała, więc wybrałyśmy się na spacer na Piotrkowską. Pierwsze wrażenie było niezmiernie pozytywne - miasto tonęło w słońcu, a główna ulica w niedzielny poranek świeciła pustkami. Widać wszyscy jeszcze odsypiali nocne pokazy... ;)
Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy - jeszcze podczas nocnych spacerów - to ogromna ilość przepięknych murali. Łódź jest pełna sztuki ulicznej i już choćby z tego powodu nie wyobrażam sobie, żeby uznać to miasto za szare. Wręcz przeciwnie - jest bardzo kolorowe! Zresztą łódzkie murale doczekały się nawet swojego fanpage'a na Facebooku i wcale mnie to nie dziwi ;) Sporo z malowideł to dzieła międzynarodowych artystów, którzy przybyli do Łodzi w ramach Street Art Project.
Oprócz murali na ulicach Łodzi znajdziemy też mnóstwo pomników i posągów o najróżniejszej tematyce. Właściwie gdziekolwiek byśmy się nie skierowały, tam zawsze było gdzie zawiesić oko... :)
Mając zaledwie kilka godzin na spacer po mieście, od razu odpuściłyśmy sobie muzea - są w planach na kolejną wizytę :). Ze względu na niedzielę, odpuściłam też kościoły, które tak lubię zwiedzać. Ciężko było trafić w przerwy między nabożeństwami, a jednak nie chciałam przeszkadzać ludziom w mszy, łażąc z aparatem ;). Zajrzałyśmy jedynie do archikatedry św. Stanisława Kostki - kościół wybudowano na początku XX wieku i niestety nie wywarł na mnie szczególnego wrażenia.
Punktem obowiązkowym była za to dla nas osławiona Manufaktura. Tam, naturalnie, pustek już nie było - w końcu nie od dziś wiadomo, że centra handlowe to ulubione miejsce Polaków na spędzanie niedziel, prawda? ;) Choć przyznam szczerze, w takim miejscu to sama z przyjemnością spędziłam niedzielne popołudnie - słońce, ławeczki, fontanny, diabelski młyn... Gdyby wszystkie centra handlowe tak wyglądały, może bym je nawet polubiła.
Ponadto zdziwiło mnie, że w takich pięknych, ceglanych budynkach można znaleźć takie przybytki jak Biedronka czy Starbucks. Chyba nieco inaczej to sobie wszystko wyobrażałam, ale rzeczywistość podoba mi się zdecydowanie bardziej ;). No i zaskoczyło mnie, że Manufaktura jest nowa (tzn. mam na myśli centrum handlowe / atrakcję turystyczną, a nie same budynki fabryczne z XIX wieku :) ), bo otworzono ją dopiero w 2006 roku. I kto by zaprzeczył, że podróże kształcą...? ;)
Tak naprawdę zdaję sobie sprawę, że spędziwszy niespełna jeden dzień w Łodzi mało co widziałam. Ale pierwsze wrażenie było na tyle pozytywne, że już wiem, iż chciałabym tam kiedyś wrócić i zgłębić nieco lepiej historię miasta, poszukać jeszcze innych murali, zajrzeć do kilku kościołów i muzeów... Wierzę, że w Łodzi jest jeszcze wiele do zobaczenia :)
0 Komentarze