Advertisement

Main Ad

M jak Malmö

Malmö... Malmö to było wyjątkowe miejsce. Pół roku wymiany studenckiej, które kompletnie zmieniło całe moje późniejsze życie. Bez tej wymiany, nie mieszkałabym i nie pracowała teraz w Sztokholmie. Cóż, wciąż się codziennie zastanawiam, czy to wyszło mi na dobre czy nie. Nawet jeśli nie lubię myślenia w stylu "co by było gdyby...", bo przeszłości się nie zmieni i tak, w tej kwestii jednak myśli "co by było gdyby" pojawiają się w mojej głowie cały czas. Co by było, gdybym zamiast Malmö wybrała Lublanę (która była moim drugim wyborem w formularzu Erasmusa)? Co by było, gdybym się zdecydowała na cieplejszą Słowenię zamiast zimnej Szwecji? Co by było gdyby...?
Zawsze chciałam wyjechać na Erasmusa, choć na początku nie miałam nawet pomysłu, gdzie. Kiedy zobaczyłam listę możliwych kierunków na uczelni i ograniczyłam ją tylko do kursów w języku angielskim, zaczęłam się zastanawiać nad Kopenhagą, Malmö oraz Lublaną. Kwestie finansowe sprawiły, że szybko skreśliłam z listy Kopenhagę i zostałam z pozostałą dwójką. Oba miasta wydawały mi się bardzo ciekawe, choć kompletnie od siebie różne. Szczerze mówiąc, naprawdę nie pamiętam, czemu w końcu wpisałam w formularzu Malmö jako punkt 1 i Lublanę jako punkt 2... A że moje oceny były wystarczająco dobre, bym się nie musiała dalej martwić, mój pierwszy wybór został zaakceptowany i powiedziano mi, że jadę do Malmö.
Pierwszym szokiem na miejscu był kompletnie inny system studiowania od tego, który znałam z Polski. Tak niewiele zajęć, tyle czasu wolnego... Tak, wiem, że teoretycznie jest tak, żeby studenci pracowali samodzielnie w domu / w bibliotece, ale wciąż zostawało przy tym sporo czasu. Dla osoby studiującej wcześniej dwa kierunki dziennie i przyzwyczajonej do zajęć od rana do późnego wieczora, a potem jeszcze przygotowywania się w domu, 1-2 wykłady tygodniowo zdawały się być żartem. Z akademickiego punktu widzenia, Erasmus nie nauczył mnie właściwie niczego. Ale nauczył mnie pracy w grupach, współpracy międzynarodowej, sprawił, że zaczęłam swobodnie mówić po angielsku... Myślę, że wartością wymiany międzynarodowej nie jest to, czego możemy nauczyć się na zajęciach, ale to wszystko inne, które pojawia się samo, gdy nagle musisz radzić sobie sama w całkowicie obcym kraju.
Starałam się wyciągnąć jak najwięcej korzyści z tego czasu spędzonego w Szwecji. Dlatego też skontaktowałam się z różnymi organizacjami polonijnymi w Malmö, czy nie potrzebują przypadkiem pomocy. Myślałam o zdobyciu jakiegoś doświadczenia, które uznałby mi mój uniwersytet jako praktykę studencką. Tak też związałam się z Polska Blommor (Kwiatami Polskimi) - i pomagałam im przy organizacji wydarzeń dla Polonii w Malmö. Jako, że byłam tam w semestrze jesienno-zimowym, pomagałam przede wszystkim przy organizacji Dnia Niepodległości oraz Wigilii. I choć obecnie nie utrzymuję kontaktu z tymi ludźmi, myślę, że było to dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie :).
Ale bądźmy szczerzy, największą zaletą Erasmusa są zawsze zawarte tam znajomości. Spędzałam większość czasu z dwiema grupami znajomych - polską i latynoską (zwłaszcza kolumbijską ;) ). Podróżowaliśmy, imprezowaliśmy (choć mój nastrój na imprezy znikł, gdy zaczęłam spędzać więcej czasu z pewnym Kolumbijczykiem) i szczerze mówiąc, po tym wszystkim byłam pewna, że to najlepszy czas w moim życiu... ;)
Rozpoczęcie związku podczas wymiany było czymś, co miało największy wpływ na mojego Erasmusa. Z jednej strony, to był jeden z głównych powodów, by nazwać ten czas "najlepszym w życiu". Ale z drugiej, to był czas pełen stresującego oczekiwania na koniec wymiany. To była najlepsza lekcja jak żyć każdą chwilą, jak cieszyć się każdym danym nam dniem. Ale to był też czas odliczania dni do mojego powrotu do Polski (on zostawał w Malmö jeszcze na semestr letni), a to z kolei było najbardziej przytłaczające doświadczenie, jakie można sobie wyobrazić.
Mój lot powrotny do Polski był zabukowany na Wigilię Bożego Narodzenia. Byłam już jedyna z naszej polskiej grupy, która wciąż siedziała w Malmö, więc spędzałam większość tych ostatnich dni w kolumbijskim towarzystwie. Zero radości, zero zabawy... Wszyscy się pochorowaliśmy i te dni były bardzo ciężkie, wróciłam do domu w najgorszym możliwym humorze i tylko gorączka jakoś trzymała mnie przy życiu, bo tak ogłupiała zmysły i uczucia, że nie byłam w stanie myśleć o tym, co zostawiłam za sobą.
Wszyscy mówili, że związki erasmusowe kończą się wraz z końcem Erasmusa. Ale my zdecydowaliśmy się na jakiś masochizm ;). Malmö i Warszawa były połączone tanimi lotami Wizzaira, prosto z lotniska Chopina nawet za 19 zł w jedną stronę. A ja studiowałam, miałam bardzo luźny kalendarz... Kiedy wszystkie erasmusowe pary żegnały się w grudniu, Kolumbijczyk w styczniu wpadł do Lublina, a na początku lutego, korzystając z ferii zimowych, ja wsiadłam w samolot do Malmö. Nie spędziłam tam zbyt dużo czasu, właściwie tylko siedzieliśmy w bibliotece uniwersyteckiej planując wycieczkę do Budapesztu, na którą pojechaliśmy następnego dnia. Ale to nie miało znaczenia, wróciłam do Malmö.
Tęsknota to szalone uczucie. Wystarczająco szalone, żeby może po 2-3 tygodniach po wycieczce do Budapesztu, wsiąść w kolejny samolot do Malmö. I choć pogoda nie pozwoliła nam spędzić zbyt dużo czasu na zewnątrz, nie dbaliśmy o to, w końcu i tak znaliśmy już to miasto ;). Ostatni semestr mojego licencjatu kręcił się właściwie tylko wokół tego - podróży z powrotem do Malmö i jego wizyt w Polsce, nie pozwalając dobrym wspomnieniom z Erasmusa pozostać tylko wspomnieniami.
Ale musiałam zdawać sobie sprawę z jednej rzeczy - moja ostatnia wizyta w Malmö zbliżała się wielkimi krokami. Jego czas w Szwecji dobiegał końca i choć te regularne loty Warszawa-Malmö jakoś trzymały mnie  na powierzchni, nie oczekiwałam już niczego po tym, gdy on miał wrócić do Kolumbii. I choć to było najgorsze uczucie na świecie, nadchodził czas, by powiedzieć "adios" zamiast kolejnego "hasta luego".
Moja ostatnia wizyta w Malmö przypadła jakoś na maj 2011. Spokojna jak każda inna wizyta, bardziej skupiliśmy się na byciu razem niż spacerach czy zwiedzaniu. Teraz to wszystko wydaje mi się być pomieszane w jedną całość - nie umiem sobie przypomnieć żadnych szczegółów z tego okresu. To chyba jakaś reakcja obronna mózgu - próba ucieczki od wspomnień, które mogą ranić. Moja ostatnia wizyta w Malmö utknęła mi w głowie jako jeden obraz, jedno uczucie. Samolot startujący z lotniska w Malmö i ja - patrząca przez okno ze świadomością, że po raz ostatni oglądam miasto, w którym przeżyłam najlepsze chwile swojego życia.
Ale jakoś wróciliśmy jeszcze do Malmö, zanim to wszystko zupełnie rozpadło się na kawałki. 4 lata później, na moje 25 urodziny. Kiedy obydwoje mieszkaliśmy znów w Szwecji, ja w Sztokholmie, on w Umeå. Wróciliśmy, by zobaczyć jak bardzo to wszystko się zmieniło. Nie tylko znane nam miejsca, ale także uczucia z nimi związane. Cała magia Malmö była oparta na tym, co tam przeżyliśmy, ale kiedy nasi przyjaciele wyjechali ze Szwecji, Malmö stało się tylko jednym z wielu szwedzkich miast. Oczywiście, miastem, w którym znasz swoją stałą drogę do sklepu, na uczelnię, na wybrzeże. Możesz chodzić tymi samymi znanymi ścieżkami, ale nie czujesz już tego samego. Opisałam tu na blogu całą tę wycieczkę, więc możecie zajrzeć do tych postów: Dzień 1 / Dzień 2 / Dzień 3. Potraktowaliśmy te dni jako nasz naprawdę ostatni wyjazd do Malmö, już nie myśląc o powrocie. Pozwólmy wspomnieniom pozostać wspomnieniami.
Myślę, że jakoś wierzyłam, że Sztokholm stanie się dla mnie takim drugim Malmö. Przyjechałam tutaj, by kontynuować ten najlepszy czas mojego życia, nie zdając sobie dobrze sprawy z wielu rzeczy. Urok Malmö nie pochodził z faktu, że byliśmy w Szwecji. To właściwie mogłoby być jakiekolwiek inne miejsce na świecie. Urok Malmö opierał się na chwilach i na ludziach. Chwilach, które powinny pozostać najlepszymi wspomnieniami, a stały się czymś, co za wszelką cenę chciałam usunąć z pamięci. I ludziach, którzy albo opuścili Szwecję, albo zmienili się tak bardzo... do bólu.
I ja się zmieniłam. Przyjechałam do Malmö jako młoda, niedoświadczona dziewczynka, która nie oczekiwała niczego. I życie się tak jakoś potoczyło, że wszystko stało się piękne. Do Sztokholmu przyjechałam z planami i oczekiwaniami, wiedząc już, czego chcę. Ale życie się tak jakoś potoczyło...
Sztokholm nie zapisze się w moim sercu tak samo jak Malmö. Niestety, udało mu się też usunąć z mojego serca wiele pięknych wspomnień z Malmö.
Ten post jest częścią Alfabetu emigracji, dlatego skupia się on nieco bardziej na prywatnych kwestiach, a nie tylko turystycznych ;). Jeśli chcecie poczytać o zwiedzaniu Malmö, zapraszam do tego posta. A poniżej znajdziecie linki do postów innych blogerów, na literkę M:
- Gone to Texas: M jak Metroplex
- C'est la vie: M jak Muzeum

Prześlij komentarz

2 Komentarze

  1. Fajny wpis. Też u siebie pisałam trochę o Malmo chociaż na pewno nie z takim uczuciem jak Ty :). Sentyment jednak dużo daje. Chociaż muszę przyznać, że miasteczko jest bardzo urokliwe i z tego co widzę po Twoich zdjęciach to MUSZĘ SIĘ TAM WYBRAĆ JAK SPADNIE ŚNIEG, jezu, jak pięknie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak, sentyment zmienia nasz punkt widzenia o 180 stopni :) A co do klimatu... Malmo zimą jest urokliwe, ale jednak Kopenhaga zasypana śniegiem była chyba dla mnie ładniejsza (może dlatego, że byłam tam tylko jeden dzień i nie musiałam codziennie się przedzierać przez te zaspy jak w Malmo :D )

      Usuń