"Na 2017 r. mam też trochę marzeń (bo planami bym tego jeszcze nie nazwała), więc trzymać kciuki... Jak się uda to zrealizować, to przyszłoroczne podsumowanie będzie dopiero ciekawe" - tak pisałam dokładnie rok temu. Sama nie wierzę, że udało mi się spełnić jedno ze swoich największych marzeń... choć póki co jeszcze tylko na papierze. Może dlatego wciąż mam wrażenie, że jeszcze do mnie nie dociera, że moja szwedzka przygoda powoli dobiega końca. Tak dużo się działo, że właściwie nie miałam kiedy usiąść i się zastanowić nad tymi wszystkimi zmianami, które pojawią się w moim życiu już na początku 2018 roku. Bo jeśli chodzi o 2017, to cytując Sienkiewicza można powiedzieć, że był to dziwny rok. Z jednej strony nigdy w życiu tyle nie podróżowałam, co teraz - to był rok pełen zagranicznych i naprawdę wspaniałych wyjazdów. Ale z drugiej... to był rok rekordowej chyba frustracji w pracy, a życie prywatne mogłabym skwitować jedynie słowem porażka ;). Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - miałam najlepszą motywację, by szukać innej pracy i udało mi się ją znaleźć w wymarzonym miejscu szybciej, niż mogłabym przypuszczać. Nawet szybciej niż przypuszczali moi bliscy, którzy zazwyczaj wierzą we mnie bardziej niż ja sama ;). Więc w 2018 rok wchodzę ze świadomością, że teraz wyjazdów będzie znacznie mniej (przynajmniej na początku), ale może w końcu prywatnie i zawodowo będę dużo bardziej zadowolona i przestanę w końcu żyć od wyjazdu do wyjazdu, a zacznę żyć na co dzień? ;)
Ta mapka najlepiej pokazuje, jak bardzo nie mogłam usiedzieć w miejscu w kończącym się roku ;). Dotąd rekordowy był dla mnie 2014 - rok mojej przeprowadzki do Szwecji, kiedy wsiadałam na pokład samolotu 26 razy. Potem była tendencja spadkowa... i nagle w 2017 r. odbyłam 35 lotów! Wiem, że to brzmi fajnie, ale to tak naprawdę 120 godzin spędzonych w samolocie, a pewnie jeszcze drugie tyle na lotniskach i w drodze na nie. Szczerze powiedziawszy, czuję się tym nieco zmęczona i choć uwielbiam podróże, jakaś część mnie cieszy się, że trochę z nimi przystopuję w przyszłym roku. Z 35 lotów aż 8 było służbowych i tutaj przeczuwam tendencję zwyżkową, biorąc pod uwagę, jak zapowiada się moja nowa praca. Jeśli zgłębiamy się w statystyki, niewiele się tu jednak zmienia. Wciąż najczęściej odwiedzanym przeze mnie lotniskiem jest podsztokholmska Skavsta, a najpopularniejsza trasa w moich statystykach to Lublin-Sztokholm. Zatem numerem jeden są też jedyne linie lotnicze, które tę trasę obsługują - najczęściej w tym roku latałam Wizzairem. Czyli bez szaleństw... No dobra, w sumie parę szaleństw pewnie by się znalazło, ale jak nudno by było bez różnych spontanicznych decyzji w stylu "o, tanie bilety, może wyskoczę do Czarnogóry?" ;)
A w międzyczasie do Szwecji przyszło lato, białe noce, 20 stopni, żyć nie umierać ;). Wyskoczyłam ze znajomymi na archipelag w któryś weekend i wróciłam spalona na raka. Potem przylecieli do Sztokholmu rodzice, więc mogłam pokazać im szwedzkie Midsommar w Skansenie. Skoro jednak nie była to ich pierwsza wizyta w Szwecji, chciałam pokazać też coś więcej niż sam Sztokholm, a moim numerem jeden w tym pięknym kraju jest zdecydowanie Gotlandia. Visby okazało się strzałem w dziesiątkę, przy okazji popłynęliśmy też na sąsiednią wyspę Fårö, gdzie po raz pierwszy mogłam zobaczyć słynne raukary.
Największym wyzwaniem w tym okresie był jednak inny wypad, który zarezerwowałam w czerwcu, z pieniędzy ze zwrotu podatku. Dłuższy weekend w Kirunie - akurat w okresie, gdy proces budżetowy nieco zwalniał. Niemal do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy będę mogła polecieć, czy nie - kosztem pracy po 13 godzin dziennie przez pozostałe dni, udało mi się wziąć urlop w piątek i poniedziałek. I było warto ;). Zobaczyć Laponię w złocie i we mgle, wejść do środka Ice Hotelu, posłuchać o procesie relokacji miasta... Kiruna i Abisko to było jedno z moich największych szwedzkich marzeń i bardzo się cieszę, że udało mi się je zrealizować podczas złotej szwedzkiej jesieni. A zaraz po powrocie do Sztokholmu podpisałam umowę o pracę w Wiedniu od 2018 roku - właściwie wszystkie moje warunki zostały uwzględnione. Już wiedziałam, że bez problemu wytrzymam do końca budżetu ;).
Jednak tyle pracy i tyle wyjazdów dało mi się we znaki. Gdy w końcu dotarłam do Lublina na święta, wylądowałam na antybiotykach. Mój organizm już od jakiegoś czasu mi powtarza dziewczyno, wyluzuj, a ja wciąż gnam do przodu z myślą jasne, ale jeszcze nie teraz. Może jednak i teraz... Końcówka grudnia jest tak spokojna jak chyba żaden inny okres w tym roku ;).
Bardzo dużo pracy i bardzo dużo wyjazdów - tak najprościej można podsumować ten rok. Wyczerpał mnie on mocno fizycznie i psychicznie, bo gdy tylko próbowałam się jakoś za siebie zabrać i zadbać, to zawsze coś. Albo jakiś wyjazd, albo nagle kilka tygodni pracy po tyle godzin, że w domu tylko brałam prysznic i spałam. Odpadło mi mnóstwo rzeczy, które sprawiały, że lubiłam życie w Sztokholmie. Nie miałam czasu na szwedzki, część bliskich znajomych wyjechała ze Szwecji, a z niektórymi poluzowały się relacje z różnych powodów. Były miesiące, gdzie ani razu nie wychodziłam na miasto, a jedyny kontakt z ludźmi to praca i Skype. Mimo wszystko ceniłam sobie wszystkie moje wyjazdy, bo podczas samotnych najwięcej odpoczywałam, a te w towarzystwie były moim nadrabianiem kontaktów międzyludzkich, których tak mi brakuje na co dzień. Ale w 2018 roku chcę zmian. Bo na dłuższą metę nie da się tak funkcjonować, jak funkcjonuję teraz.
Pierwszy kwartał będzie jeszcze ciężki. Będę wciąż pracować na obecnej pozycji, szkolić swojego następcę (podczas aktualizacji budżetu... good luck!), a przy tym latać regularnie do Wiednia i uczyć się nowej roli. Krótko mówiąc, będę ciągnąć dwa etaty i podróże służbowe naraz, za niezmienioną pensję oczywiście ;). No i ogarniać formalności, przeprowadzkę... Pierwszy kwartał będzie ciężki i tego nie przeskoczę, ale będzie łatwiej z myślą o tym, że przecież Wiedeń jest jednym z moich największych marzeń... :)
Ale potem... potem chcę wyluzować. Od kwietnia będę zbierała urlop od zera, więc wyjazdy odpadają. Zresztą, będę chciała poznać sam Wiedeń i jego okolice, wszystko będzie dla mnie nowe i fascynujące. Będę się uczyć nowej pracy, jednak tym razem pod okiem szefowej, która dba o work-life balance, ale też pracowników, nie tylko swój (w przeciwieństwie do Szwedów). Znów powinnam mieć wolne wieczory, więc chcę się podszkolić z niemieckiego i - znając lepiej język kraju - spróbować korzystać z życia w mieście. Teatry, wystawy, koncerty... Wiedeń ma tyle do zaoferowania! Chcę wyjść do ludzi. Chcę się zapisać na lekcje doszkalające, bo od zrobienia prawka właściwie nie jeździłam, a potem kupić sobie samochód i jeździć po niedzielne zakupy do Bratysławy ;). Chcę mieć góry za rogiem i zapisać się na kurs jazdy na nartach (uwierzycie, że nigdy nie miałam nart na nogach?). Chcę spróbować tylu różnych rzeczy. Chcę żyć i nie ograniczać tego życia do pracy i wyjazdów. I wierzę, że ta ponowna emigracja mi w tym pomoże... :)
A na koniec, jak zawsze, odrobina statystyk bloga. Trzy najczęściej czytane przez Was posty (z tych napisanych w 2017) to:
- Ta Szwecja jest jakaś inna, czyli moje podejście do szwedzkich stereotypów
- Światowe przeboje po szwedzku, czyli międzynarodowe hity, które Szwedzi przetłumaczyli
- Szukanie mieszkania w Sztokholmie.
Po Waszych mailach i zapytaniach przez FB wnioskuję, że bardzo interesuje Was temat pracy w Szwecji, dlatego też napisałam drugiego posta z serii FAQ: szukanie pracy w Szwecji. I trzymam kciuki za wszystkich, którzy w 2018 będą próbować swoich sił na szwedzkim rynku pracy! :)
STYCZEŃ
Powrót do Sztokholmu po świętach nie był wyjątkowo trudny w tym roku, nawet jeśli w najbliższej perspektywie miałam zamknięcie roku w pracy. W Szwecji spędziłam zaledwie jedenaście dni, podczas których Sztokholm był pokryty grubą warstwą śniegu i z przyjemnością spędzałam każdą wolną chwilę na dworze. A 12 stycznia wsiadłam w samolot, by wyjechać na długo oczekiwane wakacje - prawie dwa tygodnie spędzone u przyjaciółki w Panamie. Krótko mówiąc: wakacje życia. Naprawdę odpoczęłam, bo odpuściłam sobie intensywne zwiedzanie, a w towarzystwie miejscowej koleżanki miałam okazję zajrzeć do miejsc, których sama bym nigdy nie odkryła... Opalałam się pod palmami na Karaibach i oglądałam zachody słońca nad Oceanem Spokojnym. I bardzo, ale to bardzo nie chciało mi się potem wracać do Szwecji ;).
LUTY
Początek lutego również miałam latynoamerykański, bo odwiedziła mnie w Sztokholmie przyjaciółka z Kolumbii. To było mnóstwo przegadanych wieczorów przy gorącej czekoladzie, a nawet wypad do zimowej Sigtuny, by Nathy mogła zobaczyć coś więcej niż tylko Sztokholm. Tego samego dnia, gdy wyjechała, ja też zebrałam się na lotnisko. Dyrekcja mojego działu postanowiła - w ramach nagrody za wyniki w 2016 roku - zorganizować nam konferencję w Dubaju. Konferencja konferencją, ale po prezentacjach i wykładach zawsze znajdzie się czas wolny i ten przeznaczony na teambuilding. Podczas krótkiego pobytu w ZEA zdecydowanie największymi atrakcjami były: wjazd na szczyt Burj Khalifa oraz pustynne safari. Potrzebowaliśmy takiego naładowania baterii, bo w połowie lutego rozpoczął się proces kwartalnej aktualizacji budżetu. I to był najgorszy taki proces w mojej karierze - w życiu nie zrobiłam tylu nadgodzin w tak beznadziejnej atmosferze w pracy. Luty się jeszcze nie zdążył skończyć, a ja już czułam, że potrzebuję wakacji...
MARZEC
Pierwsza połowa marca to kontynuacja aktualizacji budżetu, czyli mówiąc krótko: nadgodziny, praca w weekendy i brak życia prywatnego. Próbowałam wrócić na szwedzki, ale poddałam się - zbyt rzadko udawało mi się wychodzić z pracy na tyle wcześnie, by zdążyć na wieczorne zajęcia. Sytuacja zaczęła wyglądać tak, że któregoś dnia zaktualizowałam swoje CV i wrzuciłam w Google hasło: jobs in Austria. Nie tylko pracy miałam dość - skończyła mi się umowa na poprzednie mieszkanie i musiałam się przeprowadzić, a szukanie mieszkania w Sztokholmie to dodatkowy stres i nerwy. Więc Sztokholmu też już miałam dość ;). Jedynym światełkiem w tym okresie była wysoka aktywność zorzy i w końcu, po raz pierwszy w życiu, miałam okazję obserwować grę świateł na sztokholmskim niebie. A do tego, biorąc pod uwagę fakt, że wyjazdów potrzebuję do życia niemal jak tlenu ;), zaraz po skończonej aktualizacji budżetu wyskoczyłam do pobliskiego Örebro. I kompletnym przypadkiem spotkałam tam jeszcze inną koleżankę z Kolumbii, której nie widziałam od 2010 roku... Świat jest mały ;).
KWIECIEŃ
To taki miesiąc, kiedy w pracy robi się luźno i spokojnie między jedną aktualizacją budżetu a drugą, więc to najlepszy czas na urlop. Rok temu w tym czasie wyskoczyłam do Włoch, w tym akurat dokładnie tak wypadła Wielkanoc. Mając więcej wolnego, do Polski poleciałam tydzień wcześniej, zahaczając też o Warszawę i ciesząc się prawdziwą, ciepłą wiosną. Wiosenny był też Sztokholm po moim powrocie - wróciłam akurat, gdy na Kungsträdgården zakwitły wiśnie... :) Moje rozsyłanie CV też przyniosło efekty i miałam pierwszą rozmowę kwalifikacyjną z Salzburgiem - nic z tego nie wyszło, ale zdecydowanie pomogło mi to uwierzyć, że jednak jakieś szanse na rynku austriackim mam. Na sam koniec miesiąca wyskoczyłam też w końcu do Göteborga, o którym myślałam od wieków, starając się w pełni wykorzystać dłuższy weekend. Niestety, oglądanie ognisk w zimną Noc Walpurgi rozłożyło mnie potem na dobry tydzień.
MAJ
Pierwsze dni maja to kontynuacja majówki w Göteborgu, a potem zamknięcie miesiąca w pracy. Mając świadomość, że zaraz rozpocznie mi się kolejna aktualizacja budżetu (czyli kolejny miesiąc wyjęty z życia), musiałam gdzieś wyskoczyć i naładować baterie. Wyszukiwarka tanich biletów na przedłużony weekend w połowie maja zaproponowała Chorwację, więc właściwie bez zastanowienia zarezerwowałam bilety. Wylądowałam w Rijece, ale spędziłam tam tylko jeden dzień i wybrałam się na poszukiwanie ładniejszej pogody na wyspę Krk. Było ciepło, słonecznie, dość tanio, a do tego smaczne jedzenie... Zdecydowanie pomogło mi to przetrwać kolejne dwa ciężkie tygodnie w pracy. Po czym znów wzięłam sobie dłuższy weekend (kosztem pracy w święto Wniebowstąpienia i ze dwa kolejne weekendy, ale cóż) i zrobiłam niespodziankę mamie, zjawiając się w Lublinie dokładnie w Dzień Matki ;). A że miałam lot dopiero późnym popołudniem, postanowiłam z samego rana podjechać do Nyköping - miasta, przy którym znajduje się lotnisko Skavsta. Potem mogłam się tylko zastanawiać, jakim cudem nigdy wcześniej tam nie zawitałam?
CZERWIEC
Myślę, że już załapaliście schemat mojej pracy, zatem nikogo nie zaskoczy, gdy napiszę, że czerwiec zaczął się dla mnie właściwie w połowie miesiąca, bo wcześniej domykaliśmy aktualizację budżetu... ;) Jak i w pierwszym kwartale, tak i teraz czułam się mocno sfrustrowana tym, jak moja praca wygląda w tym roku i miałam jej coraz bardziej dość. Na jednej z kolacji firmowych miałam okazję porozmawiać z dyrektorem oddziału w Wiedniu, który wspomniał o tym, że za jakiś czas będą szukali pracownika do finansów - jakbym była zainteresowana... Biorąc pod uwagę, jak często myślałam o tym kierunku ostatnimi miesiącami, jego słowa utkwiły mi w głowie na dobre i planowałam po wakacjach dowiedzieć się nieco więcej na ten temat.A w międzyczasie do Szwecji przyszło lato, białe noce, 20 stopni, żyć nie umierać ;). Wyskoczyłam ze znajomymi na archipelag w któryś weekend i wróciłam spalona na raka. Potem przylecieli do Sztokholmu rodzice, więc mogłam pokazać im szwedzkie Midsommar w Skansenie. Skoro jednak nie była to ich pierwsza wizyta w Szwecji, chciałam pokazać też coś więcej niż sam Sztokholm, a moim numerem jeden w tym pięknym kraju jest zdecydowanie Gotlandia. Visby okazało się strzałem w dziesiątkę, przy okazji popłynęliśmy też na sąsiednią wyspę Fårö, gdzie po raz pierwszy mogłam zobaczyć słynne raukary.
LIPIEC
To taki miesiąc, gdy Sztokholm pustoszeje - wszyscy wyjeżdżają na urlop i właściwie nie ma sensu nie iść w ślady Szwedów. Tegoroczne większe wakacje planowałam dopiero na jesień, więc lipiec miał z założenia być spokojniejszy. W takiej sytuacji poleciałam do Polski i razem z rodzicami wyskoczyliśmy nad Mazury. Lato było iście szwedzkie, ale trochę ciekawostek udało się zobaczyć (chociażby hitlerowskie bunkry), zwłaszcza, że w tej części Polski byłam po raz pierwszy w życiu. Jeszcze przed powrotem do Sztokholmu wyskoczyłam na weekend do Świętokrzyskiego z przyjaciółkami, a już następnego dnia leciałam z powrotem do Szwecji. Lipiec się jeszcze nie skończył, więc w pracy wciąż były pustki. Korzystając ze spokoju i ładnej pogody, zaliczyłam ostatni punkt z Listy UNESCO w okolicy Sztokholmu - Birkę, dawną osadę Wikingów. I tak jakoś, wbrew moim planom, lipiec i tak wyszedł mi dość urlopowo-wyjazdowy ;).
SIERPIEŃ
Na początek miesiąca miałam zaplanowany weekend w Oslo, który z różnych powodów zdecydowałam się odwołać. Nie przyszło mi to łatwo, bo wiedziałam, że od połowy sierpnia do połowy października tworzymy budżet na następny rok, co oznacza pracę po nocach, w weekendy, święta i kiedy tylko się da... Jednak tu miałam najjaśniejsze światełko w tunelu, jakie tylko mogłam sobie wymarzyć. Nasz oddział w Wiedniu chciał mnie przyjąć właściwie bez rozmów kwalifikacyjnych i nagle kwestia jak znaleźć pracę w Austrii zamieniła się w problem jak przekonać mojego szefa, by pozwolił mi odejść? Rozpoczęły się rozmowy, które napawały mnie optymizmem, bo zaczęłam wierzyć, że moja szwedzka przygoda powoli dobiega końca. W związku z tym nagle zdałam sobie sprawę, że jest tyle miejsc w Sztokholmie i okolicach, które zawsze chciałam zobaczyć, ale przecież mam czas... ;) Dzięki tej nowej motywacji zajrzałam do Muzeum Transportu, które swoją drogą polecam, a także zdecydowałam się na jedną z najbardziej szwedzkich rzeczy ever - rejs promem do Finlandii. Jednak w przeciwieństwie do Szwedów, ja na Wyspach Alandzkich wysiadłam i przez cały weekend zwiedzałam Mariehamn ;).
WRZESIEŃ
Wrzesień to środek procesu budżetowego, więc o jakimkolwiek większym wypadzie nie miałam co myśleć. Roboty było tyle, że gdybym nie miała już w głowie perspektywy zmiany pracy, to zaczęłabym szukać innej ze zdwojoną intensywnością. Nawet jak w którąś sobotę chciałam wyskoczyć na kilka godzin do Falun, by zobaczyć słynną kopalnię, to słyszałam wyrzuty, że jak tak mogę brać wolne, gdy jest tyle pracy, a przez cały wyjazd ciągle dostawałam telefony, SMSy i maile. Przypominam - to była sobota... Work-life balance, jasne. Gdy tydzień później wpadły do mnie przyjaciółki z Lublina i czekały na mnie pod klatką, bo oczywiście nie udało mi się wyjść z pracy o ustalonej porze, wiedziałam, że cały weekend znów będę pod telefonem. Jednak udało mi się zaskakująco wyluzować - poplotkowałyśmy, odwiedziłyśmy Drottningholm, zaplanowałyśmy co nieco na listopadowe wakacje... Mogłam na trochę nie myśleć o pracy.Największym wyzwaniem w tym okresie był jednak inny wypad, który zarezerwowałam w czerwcu, z pieniędzy ze zwrotu podatku. Dłuższy weekend w Kirunie - akurat w okresie, gdy proces budżetowy nieco zwalniał. Niemal do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy będę mogła polecieć, czy nie - kosztem pracy po 13 godzin dziennie przez pozostałe dni, udało mi się wziąć urlop w piątek i poniedziałek. I było warto ;). Zobaczyć Laponię w złocie i we mgle, wejść do środka Ice Hotelu, posłuchać o procesie relokacji miasta... Kiruna i Abisko to było jedno z moich największych szwedzkich marzeń i bardzo się cieszę, że udało mi się je zrealizować podczas złotej szwedzkiej jesieni. A zaraz po powrocie do Sztokholmu podpisałam umowę o pracę w Wiedniu od 2018 roku - właściwie wszystkie moje warunki zostały uwzględnione. Już wiedziałam, że bez problemu wytrzymam do końca budżetu ;).
PAŹDZIERNIK
Budżet prezentowaliśmy w połowie października, więc wiedziałam, że do tego dnia nie uda mi się wziąć nawet godziny wolnego. Mimo to postanowiłam całkiem spontanicznie zorganizować sobie dość szalony wyjazd - wylot w sobotę po południu, a w poniedziałek rano normalnie do pracy, prosto z lotniska. W stanie kompletnego zmęczenia, jednak bardzo szczęśliwa, bo w końcu zobaczyłam słynny Festiwal Światła w Łodzi... Polecam! ;) Potem właściwie następne trzy tygodnie można by wyciąć z życia, bo poza pracą nie miałam czasu kompletnie na nic... Ale odbiłam sobie z nawiązką w swoje urodziny. Świętując równocześnie urodziny i zakończenie procesu budżetowego, za całe 422 korony (179 zł) kupiłam bilety do Czarnogóry i dokładnie 26 X wylądowałam w Podgoricy. Zrobiłam sobie objazdówkę - Budva, Kotor, Cetynia i Podgorica, zakochałam się w Czarnogórze na amen. Przesympatyczni ludzie, pyszne jedzenie, piękna pogoda, niskie ceny... Wciąż nie mogę uwierzyć, że tak późno zaczęłam odkrywać Bałkany!
LISTOPAD
Nareszcie spokój! Tymi słowami najłatwiej podsumować nadejście listopada :). Pogodowo nie znoszę tego miesiąca - jest szary, ciemny i ponury, ale z zawodowego punktu widzenia to miesiąc wręcz wyczekany. Dla nas, pracowników finansowych, to możliwość wzięcia długiego urlopu i odreagowania dwóch niemal wyjętych z życia miesięcy. A beznadziejna pogoda za oknem jeszcze bardziej zachęca do wyjazdu gdzieś w ciepłe kraje. Nasz wybór padł na Tajlandię, która nie dość, że jest ciepła i tania, to ze Sztokholmu latają tam bezpośrednio tanie linie Norwegian. Żyć nie umierać ;). Nasz wyjazd był podzielony na dwie części - bardziej turystyczną, czyli Bangkok i pobliską Ayutthayę, oraz część relaksacyjną, czyli plaże Koh Lanty. Choć w Tajlandii byłyśmy dwa tygodnie, to właściwie cały miesiąc był jej podporządkowany. Najpierw przygotowania i przyjazd Oli do Sztokholmu, a po powrocie dobijający jet lag. W takim stanie, zaledwie cztery dni po powrocie, znów musiałam wsiąść w samolot, i to o bardzo wczesnej godzinie. Konferencja służbowa w Oslo...
GRUDZIEŃ
Tak wariacki rok nie mógłby się przecież skończyć na spokojnie, siedzeniem w domu i brakiem wyjazdów, prawda? ;) Choć prywatnie obiecałam sobie wyluzować - Tajlandia miała być ostatnim dużym wypadem ze Szwecji, to jednak nagle zaczęło się wszystko rozkręcać służbowo. I tak na zaproszenie mojego nowego wiedeńskiego pracodawcy poleciałam w połowie grudnia na Cypr. Choć zwiedzać się niewiele dało, to jednak poznałam nowych współpracowników i złapałam trochę słońca, a to zawsze dobry pomysł w środku zimy ;). Zwłaszcza, że ta szwedzka zima to jakaś listopadowa - szara i deszczowa... Światła szukałam więc w pobliskim Norrköpingu, który przez cały grudzień organizuje przepiękny festiwal światła. Natura czasem też chciała współgrać, bo na sztokholmskim niebie znów pięknie tańczyły zorze - nigdy w życiu nie widziałam tak intensywnej aurory, co w tym miesiącu (wciąż mam nadzieję zobaczyć ją na północy...).Jednak tyle pracy i tyle wyjazdów dało mi się we znaki. Gdy w końcu dotarłam do Lublina na święta, wylądowałam na antybiotykach. Mój organizm już od jakiegoś czasu mi powtarza dziewczyno, wyluzuj, a ja wciąż gnam do przodu z myślą jasne, ale jeszcze nie teraz. Może jednak i teraz... Końcówka grudnia jest tak spokojna jak chyba żaden inny okres w tym roku ;).
Bardzo dużo pracy i bardzo dużo wyjazdów - tak najprościej można podsumować ten rok. Wyczerpał mnie on mocno fizycznie i psychicznie, bo gdy tylko próbowałam się jakoś za siebie zabrać i zadbać, to zawsze coś. Albo jakiś wyjazd, albo nagle kilka tygodni pracy po tyle godzin, że w domu tylko brałam prysznic i spałam. Odpadło mi mnóstwo rzeczy, które sprawiały, że lubiłam życie w Sztokholmie. Nie miałam czasu na szwedzki, część bliskich znajomych wyjechała ze Szwecji, a z niektórymi poluzowały się relacje z różnych powodów. Były miesiące, gdzie ani razu nie wychodziłam na miasto, a jedyny kontakt z ludźmi to praca i Skype. Mimo wszystko ceniłam sobie wszystkie moje wyjazdy, bo podczas samotnych najwięcej odpoczywałam, a te w towarzystwie były moim nadrabianiem kontaktów międzyludzkich, których tak mi brakuje na co dzień. Ale w 2018 roku chcę zmian. Bo na dłuższą metę nie da się tak funkcjonować, jak funkcjonuję teraz.
Pierwszy kwartał będzie jeszcze ciężki. Będę wciąż pracować na obecnej pozycji, szkolić swojego następcę (podczas aktualizacji budżetu... good luck!), a przy tym latać regularnie do Wiednia i uczyć się nowej roli. Krótko mówiąc, będę ciągnąć dwa etaty i podróże służbowe naraz, za niezmienioną pensję oczywiście ;). No i ogarniać formalności, przeprowadzkę... Pierwszy kwartał będzie ciężki i tego nie przeskoczę, ale będzie łatwiej z myślą o tym, że przecież Wiedeń jest jednym z moich największych marzeń... :)
Ale potem... potem chcę wyluzować. Od kwietnia będę zbierała urlop od zera, więc wyjazdy odpadają. Zresztą, będę chciała poznać sam Wiedeń i jego okolice, wszystko będzie dla mnie nowe i fascynujące. Będę się uczyć nowej pracy, jednak tym razem pod okiem szefowej, która dba o work-life balance, ale też pracowników, nie tylko swój (w przeciwieństwie do Szwedów). Znów powinnam mieć wolne wieczory, więc chcę się podszkolić z niemieckiego i - znając lepiej język kraju - spróbować korzystać z życia w mieście. Teatry, wystawy, koncerty... Wiedeń ma tyle do zaoferowania! Chcę wyjść do ludzi. Chcę się zapisać na lekcje doszkalające, bo od zrobienia prawka właściwie nie jeździłam, a potem kupić sobie samochód i jeździć po niedzielne zakupy do Bratysławy ;). Chcę mieć góry za rogiem i zapisać się na kurs jazdy na nartach (uwierzycie, że nigdy nie miałam nart na nogach?). Chcę spróbować tylu różnych rzeczy. Chcę żyć i nie ograniczać tego życia do pracy i wyjazdów. I wierzę, że ta ponowna emigracja mi w tym pomoże... :)
A na koniec, jak zawsze, odrobina statystyk bloga. Trzy najczęściej czytane przez Was posty (z tych napisanych w 2017) to:
- Ta Szwecja jest jakaś inna, czyli moje podejście do szwedzkich stereotypów
- Światowe przeboje po szwedzku, czyli międzynarodowe hity, które Szwedzi przetłumaczyli
- Szukanie mieszkania w Sztokholmie.
Po Waszych mailach i zapytaniach przez FB wnioskuję, że bardzo interesuje Was temat pracy w Szwecji, dlatego też napisałam drugiego posta z serii FAQ: szukanie pracy w Szwecji. I trzymam kciuki za wszystkich, którzy w 2018 będą próbować swoich sił na szwedzkim rynku pracy! :)
0 Komentarze